Wszystkie moje domy, czyli jak zjeździłem pół Europy śpiąc na skłotach

FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Wszystkie moje domy, czyli jak zjeździłem pół Europy śpiąc na skłotach

Skłoty istnieją i będą istnieć tak długo, jak ludzi będzie wkurzać marnowanie potencjału, i tak długo, jak ludzie będą mieli siłę tworzyć coś z niczego

Wszystkie zdjęcia wykonane przez autora tekstu

W krajobrazie dyskusji o przestrzeni miejskiej, prawach obywateli i domenie publicznej jest kilka zawsze gorących tematów, i kilka takich, które przebijają się do pierwszych stron gazet i do masowej świadomości raz na jakiś czas. Skłoting jest zjawiskiem istniejącym w Polsce od lat 80. i raz na kilka lat robi się głośny za sprawą jakiejś wyjątkowo widowiskowej próby ewikcji którejś z chat. Rewolucyjna idea, że prawa własności są mniej istotne od zapewnienia podstawowych potrzeb bytowych, zwłaszcza kiedy w centrach miast stoją tysiące pustostanów – mieszkań, lokali, całych kamienic, nigdy nie zawodzi, jeżeli chodzi o wkurwienie całej rzeszy internetowych komentatorów od świętego prawa własności. Skłoty to w końcu lewackie nory i wylęgarnie ćpunów, prawda? Dużo złego zrobił też dokument Cezarego Ciszewskiego o kamienicy na Foksal 13, która z ideą skłotingu miała tyle wspólnego, że ktoś tam wszedł, nie będąc właścicielem.

Reklama

Miałem wyjątkowe szczęście urodzić się w mieście, które w tej sieci współpracy między zaadaptowanymi pustostanami grało dosyć prominentną rolę. Odkąd tylko pamiętam, miałem dwie naprawdę liczące się dla mnie zajawki: punk rock i fotografia. Gdzieś na etapie ogólniaka obie te rzeczy zaczęły się ze sobą kleić, moja przyjaciółka była już po uszy wkręcona w scenę, a ja na wagarach trafiłem na koncert gości związanych z jednym z centr autonomicznych.

Chciałem po prostu dowiedzieć się czegoś więcej i zrobić o tym kilka zdjęć, a akurat było głośno o procesie w sprawie pobicia dwójki skłotersów przez policję podczas interwencji. I mówiąc szczerze, trochę się nie zorientowałem, kiedy z prób udokumentowania sceny mojego rodzinnego miasta zrobiła się trasa po Polsce, potem po Niemczech, Austrii, Słowenii, Chorwacji, Norwegii, Francji, Hiszpanii, Danii i tak dalej. Granica pomiędzy obiektywnym dokumentem a rosnącym zaangażowaniem w temat się zatarła, starałem się coraz mocniej angażować, i kontakt zrobił się naturalny.

Bez kombatanctwa, nigdy nie byłem pełnoprawnym mieszkańcem żadnej z miejscówek ponad zwyczajowy okres rotacji w pokoju gościnnym, ale byłem w okolicy. Robiliśmy rzeczy poważne i mniej poważne, dyskutowaliśmy o anarchizmie, oglądaliśmy Robot Chickena, robiłem zdjęcia, remontowaliśmy, robiliśmy pizzę, a mnie ciągle swędziało, żeby pojechać w jakieś nowe miejsce. W zamyśle cała historia miała być bardzo obiektywną odtrutką na rzecz, która wyjątkowo podnosiła mi ciśnienie – raz na jakiś czas temat skłotów pojawiał się w mediach i zawsze był przedstawiany poprzez prześlizgnięcie się po powierzchni zjawiska.

Reklama

Te kilka lat to barwny worek z anegdotami, ale też okres dosyć głębokiej transformacji. Zaczynałem w czasach, w których nikomu nie śnił się tak radykalny zwrot na prawo polskiego dyskursu politycznego i społecznego; ataki łysych na miejscówki były rzeczami ze średnio-dawnej historii. 11 listopada polegał na starciu dwóch opozycyjnych frakcji zbliżonych liczebnie, a poseł Robert Winnicki był lamusem z politologii, organizującym kontrdemonstracje do Marszu Równości, ściągając z 15 osób. Barcelona była mekką z ponad trzema setkami różnych chat i wszyscy sobie powtarzali, że w Skandynawii wystarczy do pustostanu wstawić krzesło i łóżko i zyskuje się czasowe prawo do zamieszkiwania. Wszyscy olewali historie o narkotykowych melinach.

Nie ma co czarować, narkotyki się zdarzały, ale mówiąc szczerze, więcej takich akcji widziałem na uniwersyteckich studiach. W większości miejsc ciężkie dragi oznaczają zwykle kopa za drzwi, bo ciężko działać w kolektywie z kimś, kto ledwo klei się z rzeczywistością. Ja sam przez cały ten czas byłem straight edgem. Większość miejscówek organizowała poważne i mniej poważne działania lokalne, od debat politycznych i ruchu lokatorskiego, przez koncerty i wystawy, kończąc na turniejach w nogę i salce prób dla kapel.


Dla lewaka i prawilniaka. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Chodziło o zrobienie czegoś z niczego, czegoś ciekawego i stanowiącego jakąś alternatywę, pewnie też trochę o politykę, ale przy okazji w jakimś stopniu o koncerty, absurdy codziennego funkcjonowania i takie dziwne uczucie siedzenia na kanapie z obcymi ludźmi, z którymi miało się sporo wspólnego, nawet jeżeli są znajomymi znajomych i przyjechali z drugiego końca świata, i czucia się jak w domu.

Reklama

Cała scena stanowi zespół naczyń połączonych. Zawsze ktoś zna ziomka, który jest czyimś kolegą i w sumie to jasne, możecie się przekimać. W Norwegii okazało się po 15 minutach gadki po angielsku, że wszyscy jesteśmy z Polski. W Barcelonie było tak gorąco, że spało się na dachu kamienicy, na waleta. Przypadkowo spotkałem tam gościa poznanego jakieś dwa lata wcześniej, kiedy jeszcze mieszkał w Lublinie. Ta energia potencjalna zawarta w scenie pozwalała robić to, o czym marzy każdy szanujący się młody dorosły – jeździć gdzieś daleko od domu, brać udział, poznawać nowych ludzi.

Z moją ówczesną dziewczyną wycieraliśmy cudze podłogi i pobocza wszędzie tam, gdzie udało się dotrzeć. W Oslo skłot był w ostatnim domu przed granicą miasta, właściwie w drewnianej chacie jakiegoś leśniczego, i pamiętam kąpiel w misce z wodą we wrześniowym norweskim słońcu, na tarasie. W Lublanie wizyta zaczęła się od poznania załogi podczas wyciągania bezpańskiego psa, który wpadł do szybu windy w wielkiej fabryce rowerów.

O 6 rano agregat napędzający techniawę w opuszczonym hotelu zlewa się z muzyką. W Warszawie zrobiliśmy sobie wycieczkę rowerową śladami dawnych miejscówek, która zajęła nam pół nocy. W Krakowie oglądaliśmy filmy i chodziły po nas koty, a na ulicy niósł się dźwięk jakiegoś wschodniego dętego instrumentu, na którym uczył się grać jeden z mieszkańców. W Zagrzebiu gość podczas rozmowy dosyć niefrasobliwie rzucił, że właściwie ma guza mózgu i pewnie za kilka lat umrze, a ja do dziś myślę czy wszystko z nim ok. We Wrocławiu jeden fotel we wspólnym pokoju był dla psów i oglądałem, jak sięgająca mi prawie do pasa Bajka, próbowała się w nie wbić. Klucze do czyjegoś pokoju, sterta freegańskiej czekolady, którą mogłem jeść mimo alergii, chata w opuszczonym zakładzie kamieniarskim, gdzie wszędzie stały nagrobki i hasła typu BÓG TAK CHCIAŁ. Zajęta na jakiś czas luksusowa willa, którą ochrzczono Pałacem i nigdy nie skończono remontować.

Reklama

11 listopada wywiesiliśmy transparent na cały prześwit przejścia, blokując prawicową demonstrację. Gdzie indziej gość mieszkał w autobusie, który w Finlandii był sklepem obwoźnym na odludnej północy kraju i który to autobus zaludniał moją fantazję przez lata. Ten zespół, który kiedyś zobaczyłem na wagarach, nagrał dwie płyty i dalej jest świetny, a dookoła wyrosła cała scena muzyczna i każdy kolejny projekt jest lepszy od następnego. W Langwedocji jest ukryta w górach anarchowioska z całym zaadaptowanym grodem z kamienia. W Berlinie kolega crustowiec opowiadał mi z małą córką na ręku, że teraz jego największym marzeniem jest winyl Fasolek. We Wrocławiu nowy rok powitaliśmy, siedząc na dachu i gapiąc się na fajerwerki.

Skłoty istnieją i będą istnieć tak długo, jak ludzi będzie wkurzać marnowanie potencjału, i tak długo, jak ludzie będą mieli siłę tworzyć coś z niczego. Przez kilka lat mapa się pozmieniała, niektóre miejsca brutalnie zamknięto, gdzieś po prostu się skończyło, a gdzie indziej powstało coś nowego. Krajobraz bardziej się spolaryzował, łyse głowy trochę się podniosły, w świadomości publicznej pojawiły się kwestie wymagające reakcji. Zanim gdziekolwiek mówiono o kryzysie uchodźczym na granicach Europy, to właśnie scena i anarchiści protestowali przeciwko Frontexowi i zajmowali kamienicę w centrum Warszawy na chatę, która w założeniu miała dać nad głową potrzebującym migrantom. Siłą napędową i mocą sprawczą działań jest to, że komuś się chce – i to się nigdy nie zdewaluuje.

Niektóre rzeczy się sprofesjonalizowały, niektórzy załoganci skoncentrowali się na konkretnym obszarze działań i dalej robią swoje. Koleje losu niektórych znajomych potoczyły się w zagadkową czy tragiczną stronę, ale statystycznie rzecz biorąc – więcej załogantów ma teraz rodziny albo dzieci i dalej robi zajebiste rzeczy. Ja ogoliłem dredy do pasa i zostałem warszawskim zarobasem. Potrzebowałem kilku lat przerwy, żeby przestać widzieć w tych zdjęciach tylko nieudaną próbę opowiedzenia na siłę obiektywnej historii, i zamiast tego zobaczyć zbiór anegdot o przyjaźniach w dziwnym czasie i dziwnych miejscach. Staram się angażować w rzeczy, w które wierzę, i próbuję żyć z fotografii i nie sprzedawać duszy diabłu. W aucie dalej śpiewam z the Ex o tym, że „kryzys mieszkaniowy to skutek bezmyślnych gwałtów na prawach człowieka".