FYI.

This story is over 5 years old.

używki

Podziemny Krąg Cannabisu

Ćwiczyliśmy capoeirę, a właściwie „chmuroeirę". Chociaż ja bardziej miotałem się jak przerażona ryba, która z jakiegoś powodu się topi

Zdjęcia wykonała Natalie Shmuel

Ćwiczyliśmy capoeirę - lub, jak ujął to celniej Harrison Tesoura Schultz, założyciel Klubu Walki 420, on uprawiał „chmuroeirę". Ja w zasadzie miotałem się niekontrolowanie jak przerażona ryba, która z jakiegoś powodu zaczęła się topić. Nie tylko przez brak koordynacji ruchowej i timingu. Przyszedłem na te lekcje sztuk walki połączone z paleniem trawki w sztywnych dżinsach, które zwyczajnie nie pozwalały mi się rozciągnąć tak, jak rozciągał się Harrison - chyba, że podciągnąłem je bardzo, ale to bardzo wysoko. Byłem też zjarany w pizdu, co na pewno nie pomagało.

Reklama

Pierwsze kilka lekcji jeszcze nie odstraszało poziomem trudności, bo techniki przypominały ruchy taneczne. I tak szło mi niespecjalnie (kiepski ze mnie tancerz), ale Harrison miał pozytywne nastawienie i udzielał mi ciągłego wsparcia. Dzięki niemu pomyślałem po kilku minutach, że może nie jestem kompletnie nieudolny, a to już spore osiągnięcie. Jednak kiedy przeszedł do wysokich kopniaków i nagłych uskoków, zacząłem się czuć coraz bardziej zagubionym.

- W porządku - oznajmił mi Harrison - To teraz ja kopnę, a ty odskoczysz.

Każda komórka mojego ciała błagała mnie, żeby sobie darował i spalił jeszcze jednego blanta. Przez zioło, które wchłonął mój organizm, wszystko działo się zdecydowanie zbyt prędko. Nasze kończyny śmigały w powietrzu tak szybko, że nie dało się nad tym zapanować. Ani nawet tego pojąć. Tylko głęboki, nieustający strach - przed tym, że dostanę kopa w twarz i tym, że zbłaźnię się przed zebranymi wokół ludźmi - był jedyną motywacją, która pomagała mi skoordynować własne ruchy. W chwili, gdy Harrison wykonał technikę ledwo-co-nie-kopnąłem-cię-w-głowę kilka razy pod rząd, najpierw od prawej, potem od lewej strony, poinstruował mnie, żebym odpłacił mu pięknym za nadobne. Wtedy właśnie zacząłem błagać o krótką przerwę.

Miałem sucho w ustach i ledwo łapałem oddech. Na potęgę potrzebowałem odpoczynku, więc powiedziałem Harrisonowi, że chcę usiąść i spisać parę myśli. To była beznadziejna wymówka, która z pewnością przejrzał (spaliłem ją i tak tym, że zaraz wyruszyłem na wycieczkę do najbliższego stoiska z hot-dogami, żeby kupić butelkę wody). Usadowiłem się na pobliskiej ławeczce i sporządziłem parę notatek - wszystkie zawierały pomysły, jak się ma tylko na haju - pijąc wodę z entuzjazmem umierającego z pragnienia. Naprawdę spodziewali się ode mnie, że wrócę do walki? Byłem zbyt upalony na takie akrobacje.

Reklama

Nieopodal artystka Eve Lesov grała akustyczny utwór dubowo-reggae'owy. Wspaniały i świetnie, nawet za świetnie pasujący do sytuacji.

Harrisona poznałem parę tygodni wcześniej, na protestach pod hasłem ​Zatopić Wall Street. Jako zabawny i wyluzowany gość, Harrison jest urodzonym przywódcą, a tamtego ranka radośnie reklamował Klub Walki 420 pośród obrońców środowiska, którzy czekali na rozpoczęcie marszu. Nie rozmawialiśmy długo - sporo innych osób dopraszało się o jego uwagę - ale opowiedział mi o publicznym paleniu/lekcjach sztuk walki, które organizuje w każdy wtorkowy wieczór o 18-tej w nowojorskim Washington Square Park. Od razu mnie to zaintrygowało - to, że dwa komponenty tego wydarzenia wydawały się zupełnie nie pasować do siebie, było zbyt interesujące, by przegapić okazję. Zaproponowałem, że wpadnę się temu przyjrzeć, a on ostrzegł mnie, że będzie tam głównie zioło z domowych upraw. Odparłem, że to żaden problem.

Klub Walki 420 - wraz z patronującą mu organizacją, Okupuj Weed Street - to projekt kilku wyjątkowo zaangażowanych osób, których pomysły mogą brzmieć jak mieszanka poglądów Rona Paula z filozofią new age. Weźmy za przykład ulotkę, którą rozdają, ozdobioną zrobioną w Photoshopie czarną-białą grafiką z przedartym dolarem i pełną żądań w stylu „Sfederalizować Rezerwy Federalne" czy „Naprawcie zepsuty, sprywatyzowany system pieniężny naszego państwa". Większość z idei im przyświecających bardziej pasowałaby na post na forum Free Republic, niż do zgromadzenia pro-marihuanowego w Washington Park Square.

Reklama

Kiedy zjawiliśmy się na głównej atrakcji wydarzenia, Sztachu Dnia, stanęliśmy w kółeczku - w podstawowej formacji palaczy zioła - a Harrison wyjął woreczek przedniego staffu, hodowanej w warunkach domowych odmiany, którą przemycono aż z Chicago. To było naprawdę dobre zielsko i, kiedy odpalono już kilka jointów i odbyło się kilka rundek po zebranych, moje instynkty społeczne wypływające z przyzwyczajenia do trybu palenia siedzimy-na-kanapie-i-wtranżalamy-czipsy zaczęły brać górę.

Nagle Harrison zawezwał do siebie grupkę 20-paru palaczy. Tuż obok przetoczyła się właśnie policyjna furgonetka, ostrzegł nas. Nastroje zmieniły się wraz z uderzeniem paranoi, ale Harrison przejął kontrolę i powiedział nam, jak się zachować. Sensem tego zgromadzenia miało być właśnie palenie w miejscu publicznym, więc ucieczka gdy tylko pojawiły się pierwsze oznaki potencjalnych kłopotów całkowicie by mu przeczyła.

Jednak kiedy przemawiał, wykradłem się na chwilę z grupy, żeby schować w pobliskich krzakach słoik zioła kupionego na tę okazję. Pewnie, popierałem ich misję, ale nie chciałem zostać za to aresztowany. Gdy wróciłem, Harrison akurat ogłaszał, że zrobimy jeszcze jedną rundę ćwiczenia technik capoeiry, teraz wszyscy razem, a potem przeniesiemy się w jakieś miejsce, gdzie można zapalić w spokoju.

Jak tylko zajęliśmy się znowu sztuką walki, paranoja zebranych szybko się ulotniła. Nasza pewność siebie szybko wzrosła. Skoordynowana aktywność fizyczna okazała się świetnym lekiem na strach - a przynajmniej była nim, dopóki nie dotarliśmy do ostatniej części lekcji, przerażającej mnie kombinacji kopniak-uskok.

Reklama

- Połączcie się w pary - poinstruował nas Harrison. Naprawdę nie chciałem tego robić, ale presja otoczenia sprawiła, że wszyscy wokół już się podobierali i zostałem sam z jednym innym gościem. Przyglądaliśmy się sobie niezręcznie.

- No tak, to chcesz zacząć od kopniaków, czy ja mam zacząć? - zapytałem mojego nowego partnera. Spojrzał na mnie przymrużonymi, załzawionymi i przekrwionymi oczyma. - Tak, spoko - odpowiedział. Koleś, który miał machać nogą w stronę mojej głowy, był o kurewsko za bardzo zjarany. Nie potrafił w ogóle ogarnąć czemu przed faktem decydujemy, który z nas będzie kopał, a który robił uniki. - Ja zacznę - zaproponowałem.

Nawet jeśli nauczyłem się czegokolwiek o capoeirze, kiedy wcześniej ćwiczyłem z Harrisonem, to dawno zdążyłem już o tym zapomnieć. Byłem też tak bardzo na haju, że zupełnie niezdolny do wczucia się w kopanie tego zupełnie nieznajomego kolesia. Gdybym znów robił sobie sparing z Harrisonem, uczucie skrępowania i wstyd zapewne zmusiłyby mnie do podjęcia jakiegokolwiek wysiłku. Kiedy tak tam stałem, skupiałem się bardziej na uchylaniu się przed kopniakami ujaranych ćwiczących, machających energicznie nogami naokoło mnie. Może właśnie z tego powodu nikt inny nie tworzy takich klubów jak Klub Walki 420, zastanawiałem się. Kiedy skończyłem moją rundę kopniaków, rzuciłem jakąś kiepską wymówkę i udawałem, że robię komórką rozmazane zdjęcia grupce walczących, żeby tylko moja głowa nie znalazła się na trajektorii jego nóg. Proszę, nie krępujcie się, możecie nazwać mnie tchórzem.

Pomijając to, jak strasznie niezgrabny się czułem, trzeba jasno powiedzieć - zaangażowane i pasja, które wykazuje ta grupa, są godne podziwu. Jak na ludzi, którzy byli tak dokumentnie zjarani, mieli doskonałe rozeznanie w problemach, na które chcą zwrócić uwagę, i potrafili jasno wyartykułować swoje poglądy. Zwłaszcza, jeśli chodzi o ustawę o regulacji i opodatkowaniu marihuany (​Marijuana Regulation and Taxation Act, w skrócie MRTA), będącą Świętym Graalem dla działaczy walczących o legalizację w stanie Nowy Jork. Przewiduje się, że ten akt prawny zostanie poddany pod głosowanie w przyszłym roku (podczas zgrupowania Harrison zadedykował odpalenie wyjątkowo dużego jointa Liz Krueger, senator stanowej, która sponsoruje MRTA).

Harrison powiedział mi, że u podstaw jego projektu leży chęć „rozwiania mitów" o leniwych, pozbawionych motywacji palaczach trawki. Ma on też zachęcać użytkujących marihuanę, by „zdecydowali się na coming-out" i pokazali się światu.

Palenie zielska w parku to niespecjalnie wywrotowa działalność polityczna. Jednak Klub Walki 420 nie służy tak naprawdę uprawianiu polityki. Tak naprawdę chodzi w tym o dekonstrukcje kultury palenia marihuany za zamkniętymi drzwiami, którą zdążyliśmy już przyswoić i zaakceptować. Ściągnięcie paru chmurek, a potem ćwiczenie sztuk walki w miejscu publicznym może się wydać dziwne, zgoda. Jednak opcja alternatywna - jaranie blantów aż zapadniesz się w kanapę przy wtórze ścieżki dźwiękowej w postaci koncertówek Phish - jest nieznośnie stereotypowa. I nudna.