Chrześcijanin tańczy

FYI.

This story is over 5 years old.

imprezy

Chrześcijanin tańczy

Nie chcieli nas na Chrystotece – klubowej imprezie z Jezusem w tle – ale poszliśmy i tak. Piliśmy Ekstazę św. Teresy, chowaliśmy się przed księdzem i słuchaliśmy chrześcijańskich rapsów

Chrystoteka (a w zasadzie Cristoteca) reklamuje się hasłami „bez alkoholu", „bez seksu" i „bez narkotyków" – słowem: stanowi antytezę tego, co inspiruje większość imprezowiczów do wyjścia z domu. To w sumie nic nowego, wielu z nas ma jakiegoś znajomego straight edge'a, który odstawił nie tylko wódę, zielsko i prochy, ale też jednorazowe stosunki z przygodnymi partnerami. Nie będę się jednak rozwodził nad tym, czy przeżywanie imprez, koncertów i seksu na trzeźwo jest super, czy nie – to teraz nośny temat (i dobrze), przeczytacie o tym gdzie indziej. Ja przyszedłem wam powiedzieć o Jezusie i jego wyznawcach.

Reklama

Okej, całe nasze wyjście na tę imprezę miało wyglądać zupełnie inaczej. Standardowo wysłałem do organizatorów prośbę o dziennikarską akredytację, zaproponowałem im wywiad, w którym mogliby opowiedzieć o swojej inicjatywie, zasadniczo – miłość i obiektywizm. To miała być formalność, bo w ciągu mojej siedmioletniej kariery dziennikarskiej wejściówki w celu zrobienia relacji odmówiono mi raz – był to legendarny festiwal muzyczny All Tomorrow's Parties (atpfestival.com), więc odmowę przyjąłem z należytą pokorą.

Podobnej pokory oczekiwało od nas Przymierze Miłosierdzia (przymierzemilosierdzia.pl), organizatorzy świętej zabawy. Po kilku dniach otrzymałem od menedżera PR-u następującą wiadomość:

Witam serdecznie,

dziękujemy za zainteresowanie organizowaną przez nas Cristoteką (R).

Niestety, po przejrzeniu treści, jakie promuje magazyn Vice, musimy stwierdzić, że w magazynie nie znajdujemy miejsca na promowane przez nas wartości. Dlatego nie udzielamy ani Panu, ani fotografowi akredytacji.

Jeżeli jest Pan osobiście zainteresowany podejmowaną przez nas inicjatywą, serdecznie zapraszamy Pana jako uczestnika imprezy.

Z poważaniem

Czyli nie chcą z nami gadać ani wpuścić nas z aparatem na imprezę, bo już a priori jesteśmy diabłami i w ogóle cywilizacją śmierci w jej apogeum. Czego się bali? Że napiszę zjadliwy paszkwil w stylu tygodnika „Nie"? Że będę ich obrażał tylko dlatego, że są katolikami? Jak gdyby dawali nam sygnał, że owszem, są nowocześni, weseli i otwarci na innych – pod warunkiem że ci inni myślą tak samo jak oni. Trzeba było powiedzieć, że jesteśmy z Torunia…

Reklama

Dobra, plan B. Niestraszne nam katolickie odrzucenie, idziemy incognito niczym Dziennikarze Wyklęci, bardziej niepokorni niż Rafał Aleksander Ziemkiewicz, nie znając strachu. Natalia, moja fotografka, chodzi czasem na msze i nawet przez dwa tygodnie należała do kościelnego chóru („to było traumatyczne przeżycie" – jak mówi), więc nikt nie przejrzy naszej maskarady, nawet gdy zapyta, jakie są tajemnice różańca. Ja jeszcze zerkam na listę gości z fejsbukowego wydarzenia, żeby zapoznać się ze stylówą, i widzę, że zakup worka pokutnego ani włosiennicy nie będzie potrzebny. Młodzi warszawscy zaangażowani katolicy wyglądają jak, no… wszyscy inni warszawscy 20-latkowie – był nawet koleżka w żółto-zielono-czerwonej czapce ze sztucznymi dredami, oczywiście z Politechniki. Jedyne, co wyróżniało część z nich, to wizerunek jakiegoś patrona na profilówce albo cytat z listu św. Pawła do Koryntian w tle. Zatem, jeżeli nie śmieszne stroje, to co takiego mają ci katolicy do ukrycia…?

Cała impreza odbywała się w Remoncie – miejscówce w latach 80. słynnej z punkowych koncertów (to stąd do sławy wybił się zespół Siekiera), dzisiaj kojarzonej raczej z Piwnym Wtorkiem i tym wszystkim złym, o czym myślisz, słysząc hasło „student". Zapytane jaka to impreza, panie na bramce odpowiadały dość oględnie: że dwa koncerty, że didżej – ani słowa o tym, że w klubie znajduje się kilku księży w pełnym rynsztunku, a zaraz obok szatni można się wyspowiadać. Wejście za dwie dyszki (biorąc pod uwagę, że muzykom trzeba zapłacić, to cena jest w miarę rozsądna i nikt kokosów tutaj nie zbija), więc pewnie ktoś mógłby się wkurzyć, że wydał tyle na bezalkoholowe party. Ale nie słyszałem, żeby ktoś się wykłócał.

Reklama

Jak powiedział mi jeden z barmanów, był to pierwszy raz, gdy w Remoncie odbywa się impreza bez wódy.

– Dlatego nie możemy tego ogarnąć – mówił, przygotowując dla mnie drinka Błękitne Niebo. Składniki: sok bananowy, ananasowy, niebieskie curaçao i chyba coś jeszcze – ale nie polecam próbować tego w domu, bo smakowało jak rozpuszczone landrynki z lodem. Trzeba było wziąć Ekstazę św. Teresy albo Anan(i)as(z)ową Misję (chrześcijańskie żarty słowne, o tak!), a może najlepiej piersiówkę żołądkowej z domu. W każdym razie gdybym chciał się przekonać, że imprezowanie bez picia jest okej, to zawartość baru nie dostarczała pozytywnych argumentów.

Co innego okolice parkietu. Okej, może za często chodzę na koncerty zblazowanych ćpunów, może powinienem więcej bywać w miejscach, gdzie puszcza się pozytywną muzykę do tańca – ale dawno nie widziałem tyle bezpretensjonalnej zabawy. Mnóstwo uśmiechniętych ludzi tańczy do radiowych przebojów, trochę jakby wzięli MDMA, ale tutaj wszyscy są na Jezusowym haju. No cóż, pewnie też bym tak reagował, gdyby moje życie towarzyskie zazwyczaj skupiało się wokół roratów, a kolekcja płyt zawierała głównie Arkę Noego, Armię i Kukiza. Nie zmienia to faktu, że w grupie ogolonych prawilnych chłopaków, którzy już później kierowali się do wyjścia, ktoś stwierdził, że „nigdy tak dobrze nie bawił się bez wódki".


Umiemy się bawić bez wódki oraz z nią. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


W oczekiwaniu na koncert chrześcijańskich rapsów postanowiłem pogadać z paroma imprezowiczami. Hubert, bardzo miły członek Przymierza Miłosierdzia, opowiedział mi o historii Chrystoteki – że idea powstała w Brazylii, aby dać dzieciakom z faweli możliwość wybalowania się w otoczeniu innym niż narkotykowo-mafijne. Hubert sam interesuje się fotoreporterką i był zdziwiony, że nie pozwolono nam zrobić tego materiału. Chciał nawet interweniować u organizatorów, ale woleliśmy nie igrać z ogniem – jeszcze musielibyśmy iść do spowiedzi albo leżeć krzyżem przed didżejką, kto wie. Zresztą, jakoś w tym samym czasie jeden z księży nakrył Natalię na robieniu zdjęć i kazał wyczyścić pamięć, więc coraz bardziej odczuwaliśmy na karkach ciepły oddech Świętej Inkwizycji.

Zdecydowałem się poszukać kogoś, kto nie należał do Przymierza. Okazało się to trudniejsze, niż myślałem: sporo osób nie chciało być cytowanych, a ci, którzy się zgodzili, okazywali się związani z organizacją. W rozmowie z Pauliną i Marcinem – parą około trzydziestki – chciałem po paru miłych, smalltalkowych pytaniach („jak się bawicie?") zapytać wreszcie o to, co zrobić, by zlikwidować obiegowy stereotyp katolika nienawidzącego gejów i nauki. Czułem jednak, że z każdą odpowiedzią ich uśmiechy robią się nieco bardziej sztuczne i takie kwestie mogłyby ich rozjuszyć. Przed wejściem marzła Natalia, która postanowiła robić zdjęcia ludziom opuszczającym imprezę, a ja plułem sobie w brodę, że w sumie nie mam żadnego dobrego wywiadu. Skończył się pierwszy koncert, którego apogeum przypadło na rapową wersję Hej, sokoły, i na sali pojawiło się więcej kleryków, co dodatkowo utrudniło mi zaczepianie ludzi. Zaczynałem czuć w brzuchu ból jak przed szkolną kartkówką – w końcu nie chowałem się przed księdzem od czasów podstawówkowych wagarów… A może to te dziwaczne drinki?

Z bólem brzucha skierowałem się do sali, którą wcześniej omijałem, bo moją uwagę co i raz przykuwał pobliski automat do boksowania z przyklejonym zdjęciem JP2. Kartka na drzwiach zapowiada, że w środku czeka na mnie „Adoracja" – zazwyczaj w klubach adoruje się osoby, z którymi ma się zamiar wrócić taksówką do domu, ale tutaj chodzi chyba o coś innego? To, co ujrzałem za drzwiami, było najdziwniejszym chilloutroomem, jaki widziałem w życiu (a byłem na paru naprawdę dziwnych imprezach): pod ścianą stał przykryty białym materiałem zaimprowizowany ołtarz, na którym spoczywała podświetlona monstrancja. Kilka osób klęczało przy ustawionych ławkach, ewidentnie traktując całą sytuację w stu procentach poważnie. Przez ściany przebijały rytmy Girls Just Wanna Have Fun Cyndi Lauper.

Na górze zaczynał się kolejny koncert, a konferansjer zachęcał, żeby klaskać dla Jezusa – potraktowałem to jako sygnał do wyjścia. Byliśmy zmęczeni i trochę smutni. Gdyby katoliccy imprezowicze pozwolili nam wejść jako dziennikarzom, wyszłyby wspaniałe zdjęcia, a powyższy tekst zawierałby pewnie nieco mniejszą zawartość dziegciu. Sama zabawa miała swoje dziwaczne momenty, ale nie było tam nachalnej ewangelizacji, nawoływania do palenia tęczy ani ludzi w koszulkach z napisem: „Gender stop!". Szczerze mówiąc, było dosyć zwyczajnie. W końcu wielu katolików to naprawdę mili i weseli ludzie. Gdyby tylko byli trochę bardziej otwarci…