FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Alkohol, skakanie przez ogień i bójki na święcie Prasłowian pod Wrocławiem

Wbrew tradycji nie odbyła się orgia. Nikt nie został też zaślubiony. Święto miłości i płodności odbyło się bardzo po polsku, a mało po słowiańsku

Nasłuchawszy się opowieści o Niklocie, neonazistach, neopoganach i okultystach byliśmy przekonani, że na świetej górze Ślęży trafimy w Noc Kupały na prawdziwy prasłowiański sabat: czantowanie, ludzie w giezłach, szalony wzrok, długie brody, łuki. Coś jakby połączenie czwartego sezonu Wikingów z nowym rosyjskim kinem historycznym. Święto miłości i płodności odbyło się jednak bardzo po polsku, a mało po słowiańsku.

Reklama

Słowo „Kupała" pochodzi od indoeuropejskiego "kump". Oznaczało to „grupa". Impreza mogłaby nazywać się dziś „Kumple", gdyby pozwolono jej ewoluować.

Dawniej, oprócz korzystania z tańców, wróżb, cateringu i baru, używano tego święta pragmatycznie, aby móc bez problemów społecznych uprawiać seks z osobą, której się pragnie. Dziewczyna plotła wianek, puszczała go na wodę, chłopak wyławiał i już byli parą. Starsi na tę noc dawali dyspensę od kontroli rodzicielskiej i pozwalali im wyjść razem do lasu, nominalnie na poszukiwanie „kwiatu paproci". Rano można było zalegalizować sprawę na dłużej, wspólnym skokiem przez ognisko.

Jeszcze Mieszko I miał relację z siedmioma żonami, a i akceptowane były rozwody – nie musiały więc trwać te związki do grobowej deski. Przyjemność z obcowania, tak czy tak, zostawała. W zasadzie wyglądało to trochę jak typowy piątek we współczesnej Polsce, tylko na bogato, z potencjalnym ślubem i z przyzwoleniem starszych.

W ogniskach zapalanych w noc palono zioła (już Kamil Sipowicz dobrze wie, jakie to zioła…). Wróżono ze zrywanych w całkowitym milczeniu kwiatów polnych, z rumianku i dzikiego bzu, z cząbru, ze szczypiorku, z bylicy, z siedmioletniego krzewu kocierpki i z wody w studniach. Gry i zabawy odbywały się dla starszych, młodych i dla dzieci. Seks, piwo, dżointy – czego może pragnąć więcej Prasłowianin?

Święto musiało być popularne, skoro przetrwało do XX wieku, 971 lat od nominalnej chrystianizacji Słowian. Ostatni zarejestrowany przypadek pogańskiego świętowania kupały miał miejsce w 1937 r. na Opolszczyźnie.

Reklama

Na świętą górę Ślężę można dojechać Autobusem 502 z Wrocławia. Przystanek w Sobótce jest ozdobiony piękną mozaiką góry, intensywnie pomazaną – poza zwyczajowym lokalnym WKS-em i Śląskiem, jest gwiazda Dawida, półksiężyc, krzyż w kółku i napis „będziesz moja na zawsze" (co dobrze koresponduje z naturą kupałowego święta). Sport, miłość, rodzimowierstwo.

Facet w kolczudze był jeden i może jedna dziewczyna wiła się przy ognisku w gieźle. Nie sprawdziła się też opcja „rozerotyzowani hipisi i wiccanki". Nie odbyło się żadne zbiorowe spożywanie narkotyków psychodelicznych. Nie było za dużo tańców. Wygląd uczestników był zdecydowanie standardowy. Przy ogniskach leżały pojedyncze pary, które wyglądały na dobrze zapoznane. Dochodziło do podrywów, ale nie więcej niż na innej publicznej imprezie. Poza jednym bongosem i komórką puszczającą Żywiołaka, muzyka była raczej nieobecna. Wszechobecna była za to lokalna młódź, dla której spędzanie Nocy Kupały na górze to już tradycja. Świdniczanie, Sobótczanie, Strzelinianie – te plemiona spotkały się w weekend na świętej górze Ślęży. Paliło się kilka ognisk, młodzież nasączała się i smażyła kiełbaski. Nikt nie puszczał wianków na wodzie, gdyż wody na górze nie było, poza poranną mżawką. W namiotach prawdopodobnie czczono nieco płodność, ale tego też nie można zagwarantować. Zapachu marihuany nie wyczułem.

Dość zabawne było przesunięcie świętowania z daty prawdziwego przesilenia na weekend. Katolickie święta obsługiwane są przez 9 z 13 polskich dni wolnych, a mój słownik edytora tekstu nie ma nawet słowa rodzimowierca. To pokazuje kondycję polskiego pogaństwa. Termin weekendowy to, jak głosił jeden z organizatorów, „ukłon w stronę ciężko pracujących w tygodniu zwolenników słowiańszczyzny".

Reklama

Całą drogę, którą miała doprowadzić do obchodów święta, znaczyła też gruba papierologia. Rodzimowiercy słali pisma, prosili o możliwość rozpalania ogniska, o możliwość biwaku, otrzymując oczywiście odpowiedzi odmowne. Od 24 do 26 czerwca obowiązuje zakaz rozpalania ognisk i biwakowania na szczycie Ślęży. Egzekwują go straż leśna i policja. Jedyne miejsce gdzie można było zrobić imprezę, to przełęcz Tąpadła oddalona o trzydzieści minut od szczytu. Znajdujący się tam pensjonat „Mieszko i Jagienka" nie udostępnia jednak miejsc pod namioty.

Katolicy mówiliby pewnie o szykanach. Rodzimowiercy zaprotestowali prawdziwie po słowiańsku i po prostu olali zakaz. Zapłonęło pięć ognisk, rozstawiono kilkanaście namiotów. Na szczycie bawiło się sto, sto pięćdziesiąt osób.

O kondycji rodzimowierstwa mówi mi też trochę S., który przy jednym z ognisk przekonuje mnie w krótkiej, soczystej rozkminie: „Ale Chrystusa to ty sobie szanuj, on jest dla mnie w tym ogniu i chujmnietojebie co sobie o nim uważasz".

Jeden z uczestników z kozią bródką krzyczy „Perunie przybywaj!", gdy wzmaga się wiatr i widać pierwszy piorun. Kilku nieskładnie do niego dołącza. Jeden gość wpada do ogniska. Potem słyszę, jak któryś ze skaczących mówi głośno parę razy „Żydzi", ale nie potrafię stwierdzić, czy z zachwytem czy przyganą i czy miał na myśli Izrael czy Polaków wyznania mojżeszowego.


Robimy rzeczy, abyś ty nie musiał. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Zupełnie niezależnie, atmosferę na imprezie na dłuższą chwilę skwasiło zajście z użyciem przemocy fizycznej. W ciemnościach zaczęły ginąć rzeczy, a uczestnicy od oskarżeń szybko przeszli do szarpaniny. Znów zobaczyłem S., który tym razem tarmosił się z Perunowcem na trawie. Liczba bijących się wahała się przez jakąś godzinę, od dwóch do kilkunastu osób. Dołączały się również dziewczyny, po części próbując bijających się rozdzielać, po części uczestniczyć w bijatyce. Przy ognisku z ładnym widokiem na światła miasteczek u podnóża góry wyjaśniono mi, że S. wzburzony tym, że został okradziony z plecaka, zajął na poczet straty pierwszy lepszy plecak, który mu się spodobał. Napomniany, nie zwrócił obiektu, więc wystąpiły przeciw sobie plemiona: koledzy S. kontra kumple tego z bródką. Wzajemne oskarżenia, tarzanie się po glebie, „spierdalaj!, „ty spierdalaj! „zaraz cię zajebię!".

Interes można było za to tam zrobić w handlu. Co chwile, ktoś się pytał czy nie mam odsprzedać piwa, wódki. Na koniec zapadł się mój namiot, bo zapomniałem spakować śledzi. Spałem więc całą noc w mokrym poliestrowym całunie, zaraz obok świętej rzeźby niedźwiedzia i wielkiej, starej lipy. Bójka z czasem ustała, poranek był mglisty i mżyło.

Wielka grupa turystów w obcisłych górskich ubraniach, nadciągnęła z psami około dwunastej w niedzielę. U stóp kościoła pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, który góruje nad szczytem świętej góry Słowian, o tej godzinie większości namiotów już nie ma. „Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny" opowiadała kuzynce Maria, po spotkaniu z aniołem gdzieś na przedmieściach Jerozolimy. Ciekawa patronka dla kościoła w tym miejscu. W kubłach na śmieci piętrzą się puszki i butelki.