Jak pomagać, żeby nie szkodzić?

FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Jak pomagać, żeby nie szkodzić?

Nie zawsze to, co według nas jest dobre, a nawet konieczne do życia, musi być dobre dla innych

Fot. Sean Delahay

Poniższy tekst składa się z dwóch fragmentów książki Twarze tajfunu Małgorzaty Szumskiej, która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. Jeden z egzemplarzy masz szansę dostać, jeśli zapiszesz się do naszego newslettera i wyślesz mail o temacie „Twarze tafunu" na adres rozdawki@viceland.pl. Czekamy do 23 grudnia.

Cena słodkich bułek

Ulice Santa Fe były ciemne, nad ruchliwą drogą nie paliły się żadne lampy. Jedyne światło dochodziło z nielicznych barów i sklepów.

Hello! You are so sexy! – zawołała za mną dziewczyna stojąca pod piekarnią o wdzięcznej nazwie Molie's Bakery. – Skąd jesteś? – zapytała.

Reklama

W małej ceglanej budce było gorąco i pachniało świeżym chlebem. I słodkimi bułkami. Filipińczycy kochają cukier: chleb, bułki, bagietki, rogale, wszystko, co zawiera cukier. Słodko-gorzkie filipińskie życie.

Tak poznałam Rose. Miała trzydzieści cztery lata.

– Budujesz domy? Może wybudujesz jeden dla mnie – mówiła, ciągle żartując.
– Czemu nie? A co stało się z twoim? – spytałam, żując w ustach ciepłą jeszcze bułeczkę.
– Yolanda zniszczyła. Siedzę, patrzę, a dach fru! I odleciał – zaśmiała się Rose. – Teraz mam namiot, mieszkam tam z dziećmi. Smakuje ci bułeczka? To dobrze. Mam troje dzieci, wszystkie chodzą już do szkoły. Po szkole zajmuje się nimi moja mama. Mój mąż pracuje w Manili, jest ochroniarzem. Chcesz jeszcze jedną? Na pewno? To może ciastko czekoladowe? No dobra. Z mężem rzadko się widzimy, raz do roku, czasami raz na dwa lata. Nie było go tu podczas Yolandy. Byłam sama z dziećmi, miałam jechać do pracy do piekarni. Zaczynam o różnych porach, czasami rano, czasami wieczorem. Pracuję tyle, ile trzeba, po dwanaście godzin, ale czasami tylko sześć. Poczekaj, wyciągnę chlebki z pieca.

Odwróciła się do mnie plecami, otworzyła blaszane drzwi, z których buchnęła para niosąca ze sobą zapach świeżego słodkiego pieczywa.

Zapachniało świętami, domem, zbożem, chlebem, dzieciństwem.

–Dobrze pachnie, nie? Ale teraz jest jeszcze gorący, nie jedz, będzie cię bolał brzuch. Na czym stanęłam? A! O szóstej rano, kiedy przyszedł tajfun, już nie spałam. Tego dnia do pracy miałam jechać o świcie. Niebo było ciemne, usłyszałam huk i zbliżające się dudnienie. To wiatr tak huczał. Zerwało dach, złapaliśmy się z dziećmi za ręce i wybiegliśmy, kilka sekund później na dom spadła palma. Stoimy, trzymamy się za ręce, patrzymy na dom i tu buch! I domu nie ma – opowiadała, cały czas się śmiejąc.

Reklama

–Dlaczego się śmiejesz? – pytałam zdziwiona.

–A co mam robić? Płakać? Już się napłakałam. No to co ja mówiłam? Ledwo stałam na nogach, tak silnie wiało, ale nie mogłam się ruszyć. Patrzyłam na nasz dom, a raczej na to, co z niego zostało, i chciałam umrzeć. Wtedy ten dom był dla mnie wszystkim. – Znów się śmiała, ale przy tych słowach jej oczy stały się bardziej szkliste. – Uciekliśmy do domu mojej teściowej, ona ma murowany. Jej dach też zerwało, ale ściany się trzymały, tam byliśmy bezpieczni. Zrobiło się tak głośno, ciemno, strasznie, że jedyne, co mogłam, to płakać i się modlić. „Panie, pomóż mi, ocal moje dzieci, ocal mnie, ocal moją rodzinę", powtarzałam w kółko. Widać podziałało. Chcesz jeszcze ciastko?

Pochłonięta jej opowieścią, zjadałam wszystko, co wkładała mi w dłoń. W końcu wstałam i podziękowałam za gościnę.

Fot. Sean Delahay

–Jutro tu pewnie wrócę, jeszcze raz dziękuję za ciastka – powtarzałam, ściskając jej pachnącą chlebem dłoń.
–Nie ma za co – odpowiedziała z rozbrajającym uśmiechem. – Należy się czterdzieści pięć peso.

Położyłam dwie zniszczone papierowe dwudziestki i małą złotą piątkę. Za nie na Filipinach zjadłam kilka ciastek i świeżych bułek, podczas gdy w Polsce za tę kwotę kupiłabym co najwyżej snickersa.

Następnego dnia Rose zabrała mnie do swojego domu. Siedziałam na tyle jej skutera i rozglądałam się po nieznanej mi jeszcze okolicy. Wyjechałyśmy poza nasz barangay, pierwszy raz jechałam w tym kierunku. Połamane palmy ciągle przygniatały drewniane dachy, tak że ani wiatr, ani człowiek nie mógł ich dźwignąć. Ze stert pokiereszowanego drewna wyłaniały się białe i szare namioty. Dzieci wołały na mój widok: „Hello! Give me money!", a dorośli machali dłonią i z radosnym uśmiechem krzyczeli za mną: „Hey! Hello!". Oni nie prosili o pieniądze, przynajmniej nie wprost.

Reklama

Im bardziej oddalałyśmy się od Santa Fe, tym bardziej zmieniał się krajobraz – więcej było śmieci, więcej było biedy, szałasów skleconych z bylejakiej blachy i folii. W kolejnej wiosce nie zobaczyłam ani jednego domu, tylko same namioty. Naliczyłam trzydzieści, a to nie była nawet połowa. Jechałyśmy dalej.

Przy dużym domu z pustaków siedziała starsza kobieta i rozplątywała sieci rybackie. Skóra jej dłoni była wybielona od soli i wysuszona. Kobieta, teściowa Rose, ucieszyła się na mój widok. Uścisnęłam jej dłoń. Na ręce zostały mi drobinki soli morskiej. Z domu wybiegły dzieci, cała trójka rzuciła się na mamę, a po chwili stanęła jak wryta, widząc obok niej białą kobietę. Schowały się szybko w domu i z ciekawością wyglądały przez otwarte drzwi.

–To dom mojej teściowej. – Rose wskazała na budynek zbudowany z pustaków, po czym odwróciła się w kierunku namiotu. – A to nasz dom – wskazała biały namiot z Islamic Relief.

–Mogę? – zapytałam nieśmiało.

–Tak, zapraszam.

Odchyliła połę, tak że garbiąc się, mogłam zajrzeć do środka. Nie było tam jednak nic do oglądania. Na podłodze z bambusowej plecionki leżało kilka szmat, którymi przykrywali się w nocy. Pod jedną ścianą namiotu dojrzałam stertę ubrań.

–Teraz tu mieszkamy – powiedziała Rose. – Nie mamy nic, bo wszystko zawaliła palma. Palma spadła, bum! I domu nie ma, mebli nie ma, ubrania mokły. Jak to powiedzieć po angielsku? Śmierdziały mokre? Zgniły? A, no właśnie, zgniły. Ubrań nie mamy wiele, ale wystarcza nam.

Reklama

–A dlaczego nie możesz zamieszkać w domu z teściową?

–Bo to jej dom, nie mój – odpowiedziała. – Chcesz zobaczyć mój?

Rose poprowadziła mnie wąską, błotnistą ścieżką. Kilka razy w brązowej papce ziemi zgubiłam japonki.


Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


–Tu był mój dom. Ta ziemia należy do męża. Mogę się tu budować. Bo ten dom do niczego się nie nadaje. – Pokazała ręką na stertę drewna. Rzeczywiście, nawet bobry miałyby problem, żeby w tym zamieszkać. Spojrzenie Rose przekonało mnie, że kobieta nie kłamie, że naprawdę nie ma gdzie mieszkać, że potrzebuje domu.

–Załatwione – powiedziałam – podaj mi swoje dane i adres, a ja wpiszę cię na listę organizacji, której pomagam. Oni budują domy dla wszystkich, którzy tego potrzebują. Ja zbiorę pieniądze, oni postawią ci dom.

Rose złapała za kartkę i na siedzeniu swojego starego skutera zapisywała wszystkie potrzebne informacje. Imię i nazwisko, wiek, praca, czy ma dzieci, w jakim są wieku, ile osób ma na utrzymaniu, kto jeszcze w jej rodzinie pracuje. Podając mi kartkę, przytrzymała moją rękę, nie powiedziała nic, ale jej oczy nie były już takie smutne.

Po spotkaniu z Rose naiwnie zgłosiłam wszystko swojemu szefostwu. To były początki [YPDR](Young Pioneer Disaster Response) [Young Pioneer Disaster Response]. Jeszcze wtedy dumni i z podniesionymi głowami Chris i Big Jo wołali, że wybudują dom każdemu, kto będzie go potrzebował, że nie odmówią żadnej rodzinie, żadnemu człowiekowi. I do tej pory wierzę, że wtedy naprawdę mieli taki zamiar. Ale rzeczywistość ich przerosła. Jako organizacja nie mieliśmy zbyt wielu sponsorów ani partnerów, jedynie PAH [Polska Akcja Humanitarna] trwała we wspólnym projekcie z YPDR, budując domy i pozyskując wsparcie finansowe. Fundusze YPDR pochodziły głównie z drobnych dotacji od wolontariuszy i ich rodzin i znajomych. Ja sama dzięki akcji na polakpotrafi.pl zdobyłam prawie dwa tysiące dolarów, które wpłaciłam na konto YPDR. Ale to była kropla w morzu potrzeb.

Reklama

Po kilku tygodniach zdałam sobie sprawę, że nie uda mi się tak łatwo zbudować domu dla mojej Rose. Przyczyn było kilka, pierwsza – finansowa. Tymczasowo brakowało pieniędzy na nowe domy. Postanowiłam więc, że sama jakoś zdobędę środki.­ Ale szybko pojawiła się druga przeszkoda. Okazało się, że postawa pewnych siebie Amerykanów, Chrisa i Jo, zniechęciła barangay capitana miejsca, w którym mieszkała Rose, a to był bardzo zły znak. W innych barangayach witano nas z uśmiechem na twarzy, ale akurat w barangayu Rose nie byliśmy mile widziani. Nie mogliśmy prowadzić tam żadnych projektów.

Minął miesiąc od naszego spotkania. Rose nie przypominała o sobie, czasami zastanawiałam się, czy w ogóle jej zależy. Może wychodziła z założenia, że skoro raz coś powiedziałam, to na pewno dotrzymam słowa. A może filipińska filozofia życia tu i teraz i niemartwienia się o przyszłość pozwalała odsunąć natrętne myśli i spokojnie czekać na to, co i tak miało przyjść? W końcu z radością oświadczyłam jej, że mam pieniądze na dom, udało mi się zebrać datki od znajomych i możemy ruszać z budową. Same. Bez pomocy YPDR czy PAH.


Najlepsze z VICE w twojej skrzynce. Zapisz się do naszego newslettera


–Rose, tak jak mówiłam, nie postawimy wielkiej willi. To będzie maleńki drewniany domek. Jeszcze raz wyjaśnię ci, na czym polega nasza pomoc. Budujesz dom z materiałów, które ci kupię. Z tym że budujesz go według planu, który ci przedstawię. Odpowiednio głębokie fundamenty, dobrze zwymiarowane ściany, wszystko musi się zgadzać. OK? – Rose skupiona patrzyła mi w oczy i kiwała, że rozumie. – Dom nie będzie duży, będzie miał około dziewięciu metrów kwadratowych. To będzie w zasadzie tylko sypialnia. Tam będziecie mogli spać, chronić się przed deszczem i tajfunem. Domy są zaprojektowane tak, że wytrzymają standardowe filipińskie tajfuny. Z czasem dostawisz tam sobie palenisko, stół, dorobisz płotek, pomału kolejne pomieszczenia. Najważniejsze jest to, że gdy przyjdzie kolejny tajfun, będziecie mieć bezpieczne schronienie w czterech ścianach.

Reklama

Wydawało mi się, że pochłaniała każde moje słowo. Mimo to było mi dziwnie niezręcznie, że nie mogłam wybudować jej wielkiego domu z pokojami dla każdego dziecka, z kuchnią i gankiem. Ale tylko tak można było jej pomóc – dać schronienie, poczucie bezpieczeństwa i motywację do dalszego działania. Chcesz większy dom? Pracuj! Buduj! Starałam się jej to wszystko wytłumaczyć. Rose kiwała głową. Wzrok jednak miała nieobecny. Wiedziałam, że przestała mnie słuchać. Pocieszyłam się, że pewnie widzi już oczami wyobraźni swój nowy dom, że perspektywa kupna materiałów oczarowała ją. Wsiadłyśmy więc na skuter i pojechałyśmy pod sklep budowlany.

Był to niewielki blaszak z brudną ladą, przy której zamawia się produkty, a następnie za nie płaci. Towar zostaje dostarczony pod wskazany adres w bliżej nieznanym czasie. Kupiłyśmy kilka kilogramów gwoździ, płyty drewniane, mające z czasem stać się ścianami jej nowego domu, materiały na dach, metalowe pręty na zbrojenie i cement na fundamenty. Śruby, młotki, piły, belki. Zapłaciłam za to równowartość tysiąca złotych. „Dom za tysiąc złotych to nie dom", przeszło mi przez myśl. Ale skoro moja organizacja wybudowała już kilkaset takich domów i wszyscy są zadowoleni, to nie powinnam kręcić nosem. Zwłaszcza że Rose była zachwycona, a w drodze powrotnej szeptała mi do ucha, że przez kilka lat nie odłożyłaby tyle na te wszystkie materiały i że bardzo dziękuje.

Reklama

–Kiedy zaczynasz budować? – zapytałam ją.
–Za dwa tygodnie. Jak mój tato i szwagier skończą budować arenę dla kogutów.

Po dwóch tygodniach mężczyźni nie zabrali się jeszcze do pracy. Rose, za każdym razem, gdy na nią wpadałam, z uśmiechem na twarzy i ze spokojem w głosie powtarzała tylko, że mi dziękuje i że jest szczęśliwa. Ale im częściej pytałam o dom, tym mniej entuzjastycznie o nim mówiła. Już nie wołała mnie z daleka na ulicy, udawała zajętą, nie chciała ze mną rozmawiać.

Któregoś dnia stanęłam tuż przed jej skuterem i złapałam za kierownicę tak, by nie mogła odjechać.

–Rose, co słychać? Jak dom? – zapytałam z uśmiechem.

Rose tylko westchnęła. Pokręciła głową.

–Nie jest skończony… – powiedziała smutno, unikając mojego wzroku.
–A co się stało?
–Zabrakło materiałów – odpowiedziała jeszcze ciszej.
–Ojej! To coś źle kupiłam? Czego zabrakło? A może czegoś nie dowieźli? – dopytywałam zaskoczona. Mina Rose mówiła mi jednak, że wydarzyło się coś innego, coś, co wzbudzało w niej poczucie winy.
–Wiesz, Margarita – powiedziała, gładząc mnie po przedramieniu, jakby chciała mnie udobruchać. – Ja chciałam mieć większy dom. Tamten był mały. Mam troje dzieci. Ojciec wybudował większy dom. Ale zabrakło materiałów, żeby go dokończyć.

Poczułam, jak wzbiera we mnie wściekłość. Nie wiedziałam, czy bardziej na nią, na jej ojca czy na siebie

Poczułam, jak wzbiera we mnie wściekłość. Nie wiedziałam, czy bardziej na nią, na jej ojca czy na siebie. Powinnam pilnować każdego etapu tej budowy, zamiast wysyłać jej materiały i pozostawić samą sobie. Tak właśnie robiła moja organizacja, kontrolowała każdy krok budowy. Ale przecież Rose dobrze wiedziała, jej ojciec zresztą też, że materiałów nie wystarczy na nic innego niż przedstawiony im w projekcie domek. Oddychałam głęboko, próbując się uspokoić. Rose wciąż unikała mojego wzroku.

Reklama

–Poprosiłam ojca, żeby wybudował go w takim kształcie jak ten mały, żeby tobie się podobało, żebyś nie była smutna… – bełkotała, wycierając ręką kierownicę skutera.
–To kiedy kończysz budować swój duży dom? – zapytałam z uśmiechem, bo pomyślałam, że to najlepszy sposób na kontynuowanie tej rozmowy.
–Nie dokończę, bo nie mam pieniędzy – odparła cicho i smutno.
–To jaki miałaś plan, kiedy zaczęłaś budowę większego domu? Myślałaś, że zbudujesz go za darmo? Bez pieniędzy? – Mówiłam to ciepło, naiwnie, tak jakbym naprawdę wierzyła, że tak właśnie mogła sobie pomyśleć. Obie przed sobą grałyśmy. Bolało mnie to.
–Nie, wiedziałam, że nie będę miała pieniędzy, żeby dokończyć…
–Nie rozumiem. Poczekaj… A! Pomyślałaś, że może ja dam ci więcej pieniędzy? – zawołałam, jakbym odgadła wesołą zagadkę.

Rose nie odpowiedziała, nie drgnęła nawet.

–Bardzo cię przepraszam, Rose, ale nie mam już środków. W tym momencie ze swoich oszczędności wydałam na domy dla ludzi z Bantayanu sto tysięcy peso. To dużo. To bardzo dużo. Nie mam pieniędzy, nie mam pracy, jestem studentką, utrzymuję się tu praktycznie sama. Pracuję fizycznie, proszę znajomych i rodzinę o pomoc finansową. Nie umiem ci bardziej pomóc. – Tym razem już nie grałam, powiedziałam jej całą prawdę.

Nie miałam pojęcia, jak wybrnąć z tej sytuacji. Choć już wtedy wiedziałam, że zdarzają się one często. Słyszałam raz historię o Filipińczykach, którzy tak cieszyli się z pieniędzy, które dostali na budowę domu, że zaprosili z tej okazji sąsiadów, kupili pieczoną świnię i dużo alkoholu. Wszystkie pieniądze na dom przepili i przejedli radośnie z bliskimi, a następnego dnia znów siedzieli na gruzach i patrzyli przed siebie, ciesząc się, że jest nowy dzień, jest ciepło, żyją i są zdrowi. Filipińczycy mają w sobie beztroskę małego dziecka, nie martwią się przyszłością, czego wiele razy im zazdrościłam. Uważałam, że dzięki temu są szczęśliwsi niż my w Polsce. Siedząc na kupce gruzu, która kiedyś była ich domem, śpiewają i bawią się, śmieją się i rozmawiają z sąsiadami. Przecież dom stracili wczoraj, to po co dzisiaj nad tym płakać, dzisiaj są zdrowi, świeci słońce… Ayaw ka balaka – nie martw się! Ale słyszałam też, że mężczyzna, który dostał materiały na dom, poprosił jeszcze, żeby mu zapłacić za to, że sam będzie wszystko budował. Znając te i inne historie, wiedziałam, że nie mogę być w tym momencie miękka. Wcześniej Rose naciągnęła mnie na ciastka i napój, a teraz próbuje mnie naciągnąć na dom.

Reklama

–Margarita, wszystko będzie dobrze! Ayaw ka balaka! Znajdą się pieniądze, a jak się znajdą, to będę miała piękny dom!

Długo walczyłam ze sobą, zastanawiając się, czy znowu uruchomić całą machinę przez internet i znowu prosić znajomych o wpłaty. Ale przecież kto chciał i mógł mi pomóc, już to zrobił. Obiecałam swoim darczyńcom, że wybudujemy razem domy, a potem pokażę im zdjęcia uśmiechniętych ludzi przed ich nowymi M1. Było mi przykro. Uczucie rozczarowania mieszało się we mnie z poczuciem niesprawiedliwości i bezsilności. Jak pomagać, żeby nie krzywdzić? Nie zawsze to, co według mnie jest dobre, a nawet konieczne do życia, musi być dobre dla innych. Czy nie rozpieszczamy za bardzo ludzi na wyspie przez dawanie im czegoś za darmo tylko dlatego, że to stracili? Rose przeżyła kilkadziesiąt tajfunów, czy w związku z tym po każdym ma dostawać w prezencie dom, ubrania, skuter? Czy gdy widzimy bose dzieci biegnące ulicą, to znaczy, że koniecznie musimy kupić im buty? Dlaczego? Bo tak uważamy? Czy pomagając, rzeczywiście pomagamy czy szkodzimy? I dlaczego Rose nie chciała małego, bezpiecznego domu, tylko wybrała dalsze życie w namiocie i duży, nigdy niedokończony dom?

Marc Antoni

Styczeń 2014

Dwa miesiące po tajfunie miasto wciąż wydawało się martwe. Kilka miesięcy wcześniej tętniło życiem, liczne restauracje non stop wypełniały się turystami, w tańszych barach karaoke spotykała się lokalna młodzież i wszędzie kręciły się trajki z kierowcami gotowymi upolować turystę i przewieźć go pod hotel za dwadzieścia peso. Teraz ulice były puste, tylko kilka osób wznowiło działalność. Ich właściciele zwykle nie byli Filipińczykami.

Reklama

Przy jednym ze sklepów podszedł do mnie chłopiec i ładną angielszczyzną spytał, czy kupię mu coś do jedzenia. Nie patrzył na mnie; patrzył albo w ziemię, albo obracał głowę w bok. Twarz miał całą w drobniutkich bliznach. Był brudny, a nogi miał pokryte czarnymi strupami, z których sączyła się ropa. Dochodziła północ. Rozejrzałam się dookoła: prócz baru karaoke, z którego wyszłam, otwarte były tylko jeden sklep i budka z kurczakami z rożna. W sklepie mogłam kupić mu co najwyżej suchy prowiant. Wskazałam ręką na kurczaka:

–Może być?

Chłopiec kiwnął głową.

–Jak masz na imię?
–Mac Mac. – Wytarł brudną ręką tłuste od kurczaka usta.
–Ile masz lat?
–Dwanaście – odpowiedział, choć wciąż unikał kontaktu wzrokowego.
–Co ci się stało w nogi?
Żadnej odpowiedzi.
–Chodzisz do szkoły?
Żadnej odpowiedzi.
–Gdzie mieszkasz?

Brak odpowiedzi. Chłopiec obrócił głowę i odruchowo spojrzał na ziemię pod zamkniętą bramą jednego ze sklepów. Ta brama była zamknięta, odkąd pamiętałam. Kolejna ofiara Yolandy. Tutaj teraz sypiał Mac Mac, pod metalową bramą.

–Smakuje ci?
–Tak.
–Będziesz tutaj jutro rano? Zabiorę cię do lekarza, musimy zadbać o twoje nogi – powiedziałam z uśmiechem i zmierzwiłam ręką jego sztywne od brudu czarne włosy. Mac Mac kiwnął głową.

Rano nie pojawił się jednak na naszym spotkaniu.

A potem zniknął zupełnie. Nie było go pod sklepem, nie było go na ulicy, wieczorem nie prosił o jedzenie. Wypytywałam o niego. Chciałam znać jego historię, chciałam wiedzieć, gdzie go znajdę.

W sklepie, obok którego sypiał Mac Mac, pracowała Jayne. Znała chłopca.

–Ma dom trzy kilometry stąd – odpowiedziała, gdy o niego spytałam – ale ojczym go bije. Już trzy lata, jak mieszka na ulicy. To była jego decyzja. Do szkoły nie chodzi, ale nie kradnie. Jego matka ma drugie dziecko z tym nowym, więc o niego nie dba. Turyści kupią mu czasami jedzenie, my też nieraz coś mu damy. To dobre dziecko. Nie kradnie przecież. Czasami idzie do domu. Ale zawsze tutaj wraca. Sam podjął taką decyzję.

Nikt tu nie chce, żeby biali interesowali się naszymi dziećmi. To mała miejscowość. Wszyscy się znają

Marie, która pracowała w barze naprzeciwko, też chętnie podzieliła się ze mną swoją wiedzą na temat Mac Maca.

–Ma również babcię. Czasami do niej chodzi, jednak woli być na ulicy. Czego mu tu brakuje? Ma spokój, nikt mu nie mówi o szkole czy pracy. Tu dostanie jedzenie, picie. Ludzie dbają o niego. Rany? Nie wiem od czego. No, ma takie nogi. Dużo dzieci ma infekcje.

–On nie wróci do szkoły – dodała Jayne. – Jak już trzy lata nie chodził, to nie wróci. Nic z niego nie będzie. A szkoda. Bo to dobry chłopak.

–Nie znam jego matki – odparła Marie, gdy spytałam o rodziców chłopca. – Powiedziałam jednak policjantowi, że się interesujesz Mac Makiem. To on kazał matce trzymać go w domu, bo jak nie, to będzie ukarana. Nikt tu nie chce, żeby biali interesowali się naszymi dziećmi. To mała miejscowość. Wszyscy się znają. Policjant upomniał matkę, bo wstyd, więc teraz będzie małego trzymała pod kluczem. Dopóki stąd nie wyjedziesz.

Całą książkę możesz kupić tutaj