FYI.

This story is over 5 years old.

Kultura

Wycieczka po scjentologicznym Los Angeles

Kościół scjentologiczny sprawia, że ludzie robią się nerwowi i są bardziej podatni, by popadać w paranoję

Niegdyś scjentologię otaczała tajemnica. Ale dziś, tuż przed premierą dwóch dokumentów na temat Kościoła (Stairway to Heaven Louisa Therouxa oraz Going Clear Alexa Gibneya), nie pozostało z niej zbyt wiele. Przez lata scjentologię odzierały z tajemnicy blogi i fora internetowe, odcinki South Park i książki z wyznaniami ludzi związanych jakoś z tą wiarą.

Dlatego dziwię się sam sobie, że ja – mieszkaniec Los Angeles, światowej stolicy scjentologii – nie mam zielonego pojęcia o tym, co dzieje się w licznych rozsianych po moim mieście budynkach należących do Kościoła. Wiedzcie, że gdy mówię „licznych", to mam na myśli LICZNYCH. Szybki research w sieci uzmysłowił mi, że w Los Angeles znajduje się co najmniej 30 różnych nieruchomości, których właścicielem jest Kościół lub jedna z wielu organizacji, jakie powołał do życia.

Reklama

Zdecydowałem więc, że zwiedzę tyle dostępnych dla szarego człowieka scjentologicznych punktów w moim mieście, ile się tylko da (z wyjątkiem standardowych centrów scjentologii, bo nie chce mi się wierzyć, że może to czytać chociaż jedna osoba, która nie wpadła do któregoś po pijaku, by następnie przechichotać cały „test osobowości").

Pierwszym punktem mojego programu była Renaissance – restauracja z gatunku luksusowych, która mieści się w obdarzonym prześmieszną nazwą Church of Scientology Celebrity Centre International w Hollywood. Które, nawet jeżeli pominiemy jego związki ze scjentologią, może spokojnie pretendować do tytułu najbardziej złowieszczo wyglądającego budynku w całym Los Angeles. Prezentuje się trochę jak nawiedzona willa Luigiego z gierki Luigi's Mansion, którą do swoich potrzeb estetycznych dostosował Drakula we wcieleniu przedstawionym nam przez Lesliego Nielsena.

Pewnego wieczoru nie tak dawno temu udałem się tam na kolację z grupką znajomych. Wnętrze Centrum robiło wrażenie przyjemnego i nieco staromodnego, jak to w każdym budynku należącym do Kościoła. Było podobne do domu Willa Smitha z Bajeru z Bel-Air albo lobby przylotniskowego hotelu Hyatt.

Wczytałem się w menu i znalazłem tam dania, które – jak sobie wyobrażam – lubią spożywać wszyscy bogaci ludzie w LA. Nosiły nazwy: „risotto z confitem z kaczki", „bezglutenowe crêpes z komosą" czy „smażony antar patagoński". Kelnerzy mówili z mocnym francuskim akcentem w stylu Płomyka z disneyowskiej Pięknej i Bestii. Pasował on aż trochę zbyt idealnie do ogólnej atmosfery restauracji. Więcej niż jedna z towarzyszących mi osób zasugerowała sama z siebie, że kelnerzy mogą symulować francuski akcent, żeby lokal wydawał się bardziej szykowny.

Reklama

Wszyscy siedzący przy moim stoliku zgodzili się, że jedzenie było niezłe. Było też zaskakująco tanie jak na restaurację z białymi, płóciennymi obrusami i francuskim akcentem (jadłem te naleśniki z komosą, wypiłem do nich piwo i wszystko kosztowało mnie około 20 dolarów).

Poza restauracją, w głównej części Centrum, natrafiłem na biuro, którego drzwi zdobiła plakietka wskazująca, że należy ono do L. Rona Hubbarda. Jeden z pracowników budynku zauważył, że przyglądam się poszczególnym pokojom. Wyjaśnił więc, że Kościół organizuje w każdej z należących do niego placówek biuro dla L. Rona, żeby miał gdzie pracować, gdy powróci z powrotem na Ziemię. Bardzo miły gest z ich strony.

Po jedzeniu zaproponowano nam zwiedzanie budynku, na co przystałem. Jeżeli wybierzecie się tam na kolację, NIE POPEŁNIAJCIE TEGO BŁĘDU! Budynek, w którym mieści się Celebrity Centre, w latach chwały Hollywood był hotelem, gdzie nocowały gwiazdy pokroju Clarka Gable'a czy Bette Davis. Z tego powodu uznałem, że zwiedzanie go może być interesujące. Okazało się jednak, że ponad godzinę słuchaliśmy tylko, jak wspaniała jest scjentologia – moi towarzysze obdarzali mnie spojrzeniami typu: „JAK, DO KURWY NĘDZY, DAĆ STĄD NOGĘ?".

Aczkolwiek podczas zwiedzania przytrafiła mi się jedna dziwna rzecz. Na początku naszej wycieczki oprowadzający nas członek Kościoła poprosił, żeby wszyscy z mojej grupy podali swoje nazwiska i zawody.

Reklama

Ani jedna osoba nie podała swoich prawdziwych danych. Gremialnie skłamaliśmy. A to dlatego, że Kościół scjentologiczny sprawia, że ludzie robią się nerwowi i są bardziej podatni, by popadać w paranoję. Zwłaszcza jeśli parają się pisaniem.

W przeszłości Kościół scjentologiczny zdołał wykonać wiele imponująco diabolicznych ruchów wymierzonych w dziennikarzy. Kiedyś udało im się wrobić nielubianą przez nich dziennikarkę w terroryzm, umieszczając jej odciski palców na fałszywym liście z pogróżkami, w którym była mowa o zamachu bombowym.

Od niedawna działania Kościoła cechuje oczywiście pełna przejrzystość (co prawda wymuszona przez okoliczności). Nie może już sobie pozwolić na podobne wybryki. Obserwuje go wielu ludzi i mają oni dostęp do internetu. Jeśli scjentolodzy spróbowaliby w dzisiejszych czasach intryg na skalę ich niegdysiejszych działań, zniszczyłoby to całą organizację.

Dla przykładu: może się wydawać, że ich reakcja na zbliżającą się premierę dokumentu HBO była tak ostrożna, że aż śmiechu warta. Najwyraźniej ograniczyła się do założenia konta na Twitterze, za pomocą którego tweetują o filmie i postaciach w nim przedstawionych. Gdy piszę te słowa, ma ono zaledwie 501 followerów – mimo że Kościół płaci za jego promowanie. Dosyć żałosny rezultat w porównaniu z szatańskimi planami, w ramach których wrabiano ludzi w terroryzm.

Ale wróćmy może do Celebrity Centre. Powiedziałem przewodnikowi, że jestem pracownikiem budowlanym, co mogło się zdawać niezbyt prawdopodobne. Chociażby dlatego, że zaraz potem zapytał:

Reklama

– A nie zajmuje się pan przypadkiem pisaniem? Jest pan pewny? Wygląda pan na pisarza czy kogoś w tym rodzaju…

Jeśli byłoby to jakiekolwiek inne miejsce pełne jakichkolwiek innych ludzi, wzruszyłbym ramionami i stwierdził, że to przypadek. Jestem podobny do wielu facetów na zdjęciach, które wypadną ci z Google'a, gdy wklepiesz w wyszukiwarkę „pisarz mężczyzna". I niezbyt podobny do gości na zdjęciach wyskakujących ci, gdy wystukasz hasło „pracownik budowlany".

Jednak pytała mnie o to nie pierwsza z brzegu osoba, tylko reprezentant organizacji, która kiedyś wrobiła dziennikarkę w terroryzm. Przez to spędziłem kilka następnych dni na przerywaniu moich codziennych zajęć, by spytać na głos samego siebie:

– Skąd, do ciężkiej kurwy, ten gość wiedział, że zajmuję się zawodowo pisaniem?

Mimo wszystko nie powstrzymało mnie to przed ponownym odwiedzeniem Celebrity Centre kilka dni później. Przyszedłem tam obejrzeć Park Jurajski. Pokaz należał do cyklu imprez, które Kościół organizuje każdego lata pod nazwą Franklin Friday Night Cinema. Na każdym z takich wieczorków scjentolodzy wyświetlają klasyki kina w ogrodzie otaczającym budynek.

Żeby wejść na pokaz, zapłaciłem pięć dolarów. Powiedziano mi, że wpływy z biletów zasilą konto organizacji o nazwie brzmiącej tak, jakby nikt nie przemęczał się przy jej wymyślaniu. Uznałem, że jest to jeden z non profitów, które sponsoruje Kościół scjentologiczny (takich jak Obywatelska Komisja Praw Człowieka czy Scholastyka Stosowana), by wspomagały go w jego działaniach. ALE strona organizacji, na którą wyłożyłem piątaka, wskazuje na to, że to prawdziwa, legalna fundacja charytatywna. To raczej dobrze.

Reklama

Sama seria imprez zdawała się niewinna z natury, a w jej nazwie nie zawarto słowa „scjentologia". Dlatego stwierdziłem, że będzie to coś w rodzaju sesji subtelnego prania mózgu.

Atmosfera pokazu okazała się jednak bardzo rozrywkowa i zdecydowanie niepraniomózgowa. Rozdawali za darmo popcorn, postawili nawet budkę fotograficzną z dinozaurem. Niestety z powodu niedawnego incydentu w Celebrity Centre byłem zbyt przerażony, by podać fotografowi moje prawdziwe dane (a co myśleliście?!). Nigdy nie dostałem mojego zdjęcia z dinozaurem. Buuu.

Co więcej, jeżeli aspirujesz do statusu gwiazdy, to Celebrity Centre organizuje regularnie pokazy talentów.

Ich strona nie precyzuje, co dokładnie mają na celu czy jaką fundują nagrodę. Piszą tam tylko, że szukają „wokalistów, tancerzy, komików, muzyków", nie wspominając ani słowem, po co! Zadzwoniłem do kobiety, która zajmuje się organizowaniem tych pokazów. Spytałem, czego właściwie oczekuje od utalentowanych ludzi. Odparła, że imprezy są castingami. Jednak już nie powiedziała, do CZEGO są to castingi. A to już dosyć złowieszcze…

Kościół oskarżano już w przeszłości o wykorzystywanie darmowych warsztatów aktorskich odbywających się w Celebrity Centre jako pretekstu do indoktrynowania ludzi pod płaszczykiem „pełnoprawnego, branżowego szkolenia". Kościół zaprzecza jednak tym doniesieniom. „Zainteresowanie scjentologią jest ogromne – wyjaśnił w 2008 roku na łamach »The New Yorker« wiceprezydent Celebrity Centre, Greg Leclaire. – Naprawdę, naprawdę, naprawdę nie mamy zamiaru ani ochoty rozmawiać z kimś, kto nie jest zainteresowany".

Reklama

Następnym punktem programu była Hollywood Christmas Parade – wydarzenie odbywające się w Los Angeles od lat 20. XX wieku.

Trasa parady przebiega obok kilku budynków (które należą do scjentologów) stojących przy Hollywood Boulevard. Być może właśnie z tej przyczyny Kościół bierze w niej co roku udział. Los Angeles próbowało już wiele razy i na wiele sposobów uczynić bożonarodzeniową paradę poważną konkurencją dla słynnej Macy's Thanksgiving Day Parade przechodzącej ulicami w Dzień Dziękczynienia. Mimo to zapewne nigdy o niej nie słyszeliście (chyba że mieszkacie w Los Angeles – w tym przypadku mogło wam się zdarzyć utknięcie w korkach spowodowanych zamknięciem z tej okazji paru ulic).

Uczestniczyłem w zeszłorocznej odsłonie wydarzenia. Tym razem na paradzie można było zobaczyć ufundowany przez Kościół balon (z jakiegoś nieokreślonego powodu w kształcie pirata), platformę promującą fundację The Way to Happiness, jak również Nancy Cartwright idącą obok samochodu, na którego drzwiach widniał napis „Nancy Cartwright" (Nancy, która podkłada głos pod Barta Simpsona, zyskała ostatnio najwyższy tytuł zarezerwowany dla osób łożących na scjentologię – Patron Laureat – za przekazanie na jego rzecz sumy 10 mln dolarów).

VICE pisał już o Psychiatry: An Industry of Death Museum [Psychiatria: Muzeum Przemysłu Śmierci – red.]. Ten przybytek sfinansowała The Citizens Commission on Human Rights, założona przez scjentologów instytucja zajmująca się „badaniem przypadków łamania praw człowieka przez psychiatrów i podawaniem ich do wiadomości publicznej" (czyli żeby wciskała nam antypsychiatryczne poglądy scjentologów). Jak w każdym przypadku, gdy Kościół scjentologiczny przeciwstawia się czemuś, nie pokazuje się tam nic, co sugerowałoby zdroworozsądkowe podejście do sprawy.

Reklama

Wysuwanie popartych statystykami i dowodami oskarżeń wymierzonych w psychiatrię to dość łatwe zadanie. Branża psychiatryczna jest wszak odpowiedzialna za parę nieźle pojebanych występków. Ale – jak można wywnioskować z samej nazwy muzeum – Psychiatry: An Industry of Death nie interesują żadne statystyki. Ekspozycjami, na jakie natkniemy się w środku, próbuje się zrzucić na psychiatrię winę za właściwie każdą złą rzecz, która przytrafiła się ludzkości w jej historii. Mają tam eksponaty wykazujące, że psychiatrzy są odpowiedzialni za wszystko – od strzelaniny w Columbine do niewolnictwa.

Wiele z prezentowanych tam „dowodów" opiera się na wyolbrzymianiu faktów lub czystych kłamstwach (dla przykładu scjentolodzy utrzymują, że przemysł psychiatryczny jest odpowiedzialny za zamachy z 11 września, bo Ayman al-Zawahiri, przywódca Al-Kaidy, jest psychiatrą – podczas gdy w rzeczywistości jest chirurgiem). Ale przedstawia się je w tak dramatycznym, nieziemsko przerysowanym stylu, że WARTO zwiedzić ten przybytek.

Trzeba nadmienić, że przy wejściu musisz podać swoje nazwisko i wykonywany zawód, a także zostawić bagaż na recepcji, co dokłada swoje do upiornej atmosfery muzeum. Gdy oddali mi moją torbę, zauważyłem, że suwak jest trochę rozsunięty. Czy był trochę rozsunięty, gdy przekazywałem im torbę? Najpewniej tak. Czy powstrzymało mnie to od zareagowania na ów fakt atakiem paranoi? Zdecydowanie nie.

Reklama

Podążając nieco dalej na północ, trafiamy na kolejne muzeum należące do scjentologów, L. Ron Hubbard Life Exhibition. Jak nazwa wskazuje, poświęcono je życiu ojca założyciela Kościoła.

Gdy zjawiłem się w muzeum, powiedziano mi, że abym mógł się dostać do środka, będę musiał poczekać jeszcze godzinę. Bo nikomu nie pozwala się na zwiedzanie bez przewodnika, a dziewczyna z recepcji musi znaleźć kogoś na zastępstwo, żeby mogła mnie oprowadzić. Nie przyszło mi nawet do głowy, że to miejsce odwiedzają rzesze gości.

Samo muzeum oferowało zadziwiająco dogłębny (i męczący) przegląd dziejów L. Rona Hubbarda. Znajdowało się w nim około 20 ekspozycji. Każda z nich ukazywała inny rozdział życia mistrza scjentologów.

Przemilczano oczywiście wszystkie niewygodne anegdoty związane z L. Ronem Hubbardem, które pewnie już znacie – jak choćby ten wielki moment, gdy stwierdził, że problemem z Chinami jest to, że mieszka w nich „za dużo Chinolców".

Nieco zirytowała mnie konieczność czekania godzinę, aby w ogóle wejść do muzeum, ale naturalnych rozmiarów diorama przedstawiająca scenę z Bitwy o Ziemię wynagrodziła mi niewygody z nawiązką.

O milę dalej na zachód położona jest kolejna atrakcja zarządzana przez scjentologów – L. Ron Hubbard Theatre, w którym co tydzień odbywają się występy na żywo zrealizowane w oparciu o opowiadania L. Rona. Teatr mieści się w siedzibie głównej Galaxy Press, następnej z wielu organizacji stworzonych przez Kościół scjentologiczny. To wydawnictwo ma za zadanie publikować i promować dzieła literackie L. Rona.

Reklama

Gdy wkroczyłem do budynku, zatrzymano mnie od razu i powiedziano, że do teatru musi mnie odeskortować wyznaczona osoba z personelu. Pracownik, za którym szedłem, odwrócił się nagle i spytał:

– Czy jesteś może aktorem? Bo wydaje mi się, że w tej chwili grasz.

Jak tylko to powiedział, zauważyłem, że wszyscy inni goście chodzą sobie swobodnie po budynku, bez żadnej eskorty. OK, przyznam, jestem osobą z ogromną skłonnością do paranoi. Gdy piszę dla was ten artykuł, oko kamerki mojego laptopa jest zasłonięte karteczką samoprzylepną. Wisi tam, odkąd dwa lata temu przeczytałem tekst o hakowaniu kamer internetowych. Pomimo moich skłonności to, czego doznałem w drodze do teatru, i tak było niewątpliwie poważnie wybijające z równowagi.

Przedstawiono mi dwie opcje uiszczenia opłaty za wstęp na występy. Mogłem albo zapłacić 10 dolarów za bilet, albo kupić książkę, „którą przekażemy na cele charytatywne". Wybrałem to drugie, bo nie uśmiechało mi się za bardzo dawanie pieniędzy scjentologom.

Po dostaniu się do środka, dowiedziałem się, że książka, którą zakupiłem na datek, to dzieło L. Rona Hubbarda. A organizacja, której zostanie przekazana ta książka, to Toys for Tots. Skąd to wiem? Zanim zaczęły się występy przewidziane na ten wieczór, na scenę wyszedł jakiś gość. Tylko po to, by przechwalać się, że Kościół scjentologiczny jest największym dobroczyńcą łożącym na Toys for Tots na świecie.

Zastanówcie się nad tym przez chwilę: przedstawiciel Kościoła uraczył nas peanami o tym, że przekazują najwięcej datków na Toys for Tots. A jest tak dlatego, że zmuszają swoich członków do kupowania książek, które sami wydają, żeby potem przekazać je nieprzesadnie ich wyczekującym dzieciom w potrzebie.

Reklama

Przepraszam was, pokrzywdzone przez los dzieci Ameryki! Przekażę na waszą rzecz parę nerf gunów czy podobnych zabawek, żeby jakoś odkupić ten haniebny błąd.

Gdy siedziałem na swoim miejscu, czekając, aż zacznie się przedstawienie, przysłuchiwałem się rozmowie prowadzonej przy sąsiednim stoliku. Uczestniczyła w niej młoda dziewczyna. Wydawało się, że jest rekrutem.

– Czytasz jakieś inne książki? – zapytał ją koleś wyglądający na starszego członka Kościoła, gestem wskazując jednocześnie parę książek L. Rona Hubbarda, które wystawiono na sprzedaż w tym pomieszczeniu. – Osobiście czytam wyłącznie L. Rona Hubbarda. Zobaczysz, że tak samo postępuje większość osób tu zgromadzonych. W jego twórczości jest wszystko, czego ci potrzeba.

Przed wydarzeniem wieczoru zagrała brytyjska grupa jive'owo-swingowa, The Jive Aces. Znana jest z tego, że na swoich koncertach rozdaje ludziom z widowni literaturę scjentologiczną.

Jak tylko The Jive Aces skończyli set, na scenie pojawiła się grupa aktorów, którzy odegrali z podziałem na role jedno z westernowych opowiadań Hubbarda. Znacie ze szkoły to uczucie, gdy nauczyciel mówił i mówił, a wy tak bardzo skupialiście się na tym, żeby nie odpłynąć… a potem orientowaliście się, że skupialiście się na nieodpływaniu aż tak bardzo, że nie usłyszeliście niczego, co mówił nauczyciel? Tak właśnie wyglądało moje przeżywanie tego dziełka. Próbowałem z całych sił przysłuchiwać się temu, co przekazywali mi aktorzy. Ale to było tak bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, BARDZO nudne, że przyswojenie tego okazało się niewykonalne. Ale to chyba normalne: skoro pisarz opublikował w trakcie swojej kariery ponad 250 różnych dzieł, niektóre z nich zwyczajnie muszą być knotami.

Reklama

W Glendale mieści się kolejna nieruchomość pod zarządem Kościoła: fundacja The Way to Happiness (wspomniałem już o niej przy okazji parady). Budynek ulokowano w handlowej części Glendale. Znajduje się w nim otwarta dla osób z zewnątrz przestrzeń wystawowa, jak również parę biur.

Po spędzeniu 20 minut w budynku na czytaniu ich ulotek, przyglądaniu się ekspozycjom i rozmowie z obsługą, nadal nie miałem pierdolonego pojęcia, czym tak naprawdę się tam zajmują. Postanowiłem więc zagadnąć recepcjonistkę. Przez bite 10 minut wyjaśniała mi, czym zajmuje się fundacja, ale w jakiś sposób udało jej się nie zawrzeć w swojej wypowiedzi żadnych konkretnych szczegółów na temat tego, czym zajmuje się fundacja! Mówiąc szczerze, to całkiem imponujące dokonanie. Z tego, co jestem w stanie wyłapać, w ich broszurkach zamieszczono kodeks moralny, który wynalazł L. Ron. Broszurki te rozdają ludziom za darmo.

Kobieta, z którą rozmawiałem, opowiadała o wielu dobrych uczynkach, jakich fundacja dokonała na całym świecie. Jeden z faktów, które podała, utkwił mi w pamięci – wydaje się bardzo, wybitnie wręcz nieautentyczny, ale nie mam pojęcia, jak można by to zweryfikować. Stwierdziła, że wskaźnik przestępczości w Kolumbii spadł o 50 proc., po tym jak fundacja zaopatrzyła policję tego państwa w swoje materiały edukacyjne.

Należy też odnotować, że – pomijając parę fotografii Nancy Cartwright – w budynku nie widziałem niczego, co wskazywałoby jasno, że organizacja należy do Kościoła scjentologicznego. Pisząc to zdanie, zrobiłem sobie przerwę na szybki research w sieci. Doczytałem się, że Kościół oskarżano o założenie fundacji w celu dostarczania literatury scjentologicznej do szkół, tak by nikt nie zorientował się, czego naprawdę dotyczą przekazywane publikacje.

Moją wycieczkę zakończyłem wizytą w Pacific Café, lokalu znajdującym się w piwnicy kwatery głównej kościoła w Hollywood (aka Wielkim Niebieskim Budynku). Pacific Café, jak mogliście się już domyślić, jest kawiarnią. Sprzedaje produkty typowe dla tego rodzaju lokali dla pracowników biurowych – napoje, batoniki z granoli, kanapki i tak dalej. To nieważne. Istotne jest natomiast, że gdy kupowałem to, co miałem kupić (balsam do ust ze scjentologicznym logo na opakowaniu i kubek kawy), ekspedientka powitała mnie, używając MOJEGO WŁASNEGO IMIENIA!

Po 30 sekundach przyglądania się jej ze zgrozą, udało mi się wykrztusić:

– Skąd znasz moje imię?! (dokładnie takim samym tonem jak Drew Barrymore w Krzyku, gdy uświadomiła sobie, że głos ze słuchawki telefonu zna imię jej chłopaka).

Kobieta odparła:

– Nie obsługiwałam cię przypadkiem dziś rano? Nie? To musiał być w takim razie ktoś podobny do ciebie.

Co daje trzy możliwości wyjaśnienia tej sprawy. Pierwsza opcja – naprawdę pomyliła mnie z inną osobą, która akurat ma na imię tak samo jak ja (mało prawdopodobne). Druga – była telepatką (też mało prawdopodobne). Zostaje trzecia – nie mam pojęcia. Całkowicie uczciwie rzecz ujmując, nie mam ani krztyny pojęcia, skąd ta ekspedientka mogła znać moje imię. Wiem tylko, że było to niesamowicie upiorne i dezorientujące. Wpadłem w straszną paranoję i wmówiłem sobie, że w kawie, którą kupiłem jest trucizna. Wyrzuciłem ją więc, nie upijając nawet łyczka. A teraz wybaczcie, muszę załatwić sobie operację plastyczną, żeby kompletnie zmienić swój wygląd, i znaleźć sobie jakieś inne miejsce do zamieszkania. Nara!

Śledźcie Jamie Lee Curtisa Taete na Twitterze.