FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Drivealone - Lifewrecker

Żonglowanie porównaniami w przypadku Drivealone nie ma większego sensu, bo zawsze nagrywa płyty skrajnie i kompletnie autorskie. "Lifewrecker" nie jest minimalną płytą, chociażby dlatego, że maksymalnie wam zrobi.

Ale nakombinował. Słychać wszystko. Banjo, które nie stroi i guitalele (taka dziwna hybryda gitary i ukulele). Obcasy na mokrym chodniku i oazowy dziewczęcy zespół, którego koncert zobaczył w TV Trwam. Te dobrze wychowane dziewczyny z katolickiego kanału na pewno powiedziały by wam, że warto czekać. Warto, zwłaszcza na płyty Drivealone. Nie nagrywa często, ma w dyskografii kilkuletnie przestoje, ale nie tylko dlatego każda rzecz, którą wydaje Piotr Maciejewski, jest tak cenna.

Reklama

Nagrywał, co słyszał dookoła (ma to swoją szumną nazwę "field recordings" i tych terenówek jest tu więcej, nie tylko szpilki i harcereczki), zdarzało się, że grał na tym, co miał pod ręką. Ale te dźwięki z pozornie przypadkowych źródeł służą kompletnie nieprzypadkowej całości. Nie przywiązywałabym się zbytnio do słowa "minimalizm", które padło już tu i ówdzie w kontekście premierowych nagrań Maciejewskiego. Pewnie, że podstawą są ładne, proste, konfesyjne, bliskie konstytucyjnym założeniom folku piosenki. Chłopak ma gigantyczny talent kompozytorski, ale i dorównującą mu gabarytami wyobraźnię, o której świadczy sposób, w jaki aranżuje swoje utwory. Tu wszystko jest świadome, konceptualnie precyzyjne, forma zależy od treści. I wszystko, co robi jest osobne. Niezależnie od tego, czy akurat słucha więcej Death Cab for Cutie czy Sufjana Stevensa. Żonglowanie porównaniami w przypadku Drivealone nie ma większego sensu, bo zawsze nagrywa płyty skrajnie i kompletnie autorskie. Nie, "Lifewrecker" nie jest minimalną płytą, chociażby dlatego, że maksymalnie wam zrobi. Tekstami. Tak wprost jeszcze nie pisał. O potędze tekstów Maciejewskiego zawsze decydował dla mnie jakiś dziwny paradoks, konflikt pomiędzy tym, o czym mówi a tym, jak to robi. Że był jednocześnie bohaterem, który się z czymś szarpie i kompletnie obojętnym na to szarpanie się narratorem. Na "Lifewrecker" nie ma chowania się za terminami z podręczników dla studentów psychologii (sorry Piotrek). Zero kamuflażu, tylko bezkompromisowe demaskowanie. Pierwszoosobowa narracja i wskazywanie adresata palcem, jak w "Mothertape" (chociaż to płaczące dziecko to już trochę za dużo). To wszystko sprawia, że "Lifewrecker" jest najbardziej komunikatywną płytą Drivealone do tej pory i przez to najbardziej inwazyjną. Czyli tytuł albumu bardzo na miejscu. Acha, na razie wydawnictwa można słuchać w Internetach, choć fizyczna premiera nie jest wykluczona.

PS. Nie żeby na starość chciało mi się bawić w dziennikarskie beefy, ale faktycznie Damienem Rice’em to on nie jest. Przy Maciejewskim Damien Rice jest jak te grzeczne dziewczynki z Trwam.