FYI.

This story is over 5 years old.

Festiwale 2015

North Sea Jazz Festival 2015 pod lupą - cz. 4

Laura Mvula, Jessie Ware, Lianne La Havas, Emily Sande i... Lionel Richie - co ich łączy? Ostatni dzień festiwalu North Sea Jazz 2015!

Lianne La Havas

RELACJA Z FESTIWALU NORTH SEA JAZZ 2015 - CZĘŚĆ 1, 2, 3

DZIEŃ #3: NIEDZIELA 12.07.2015

Laura Mvula
Laura należy do moich ulubienic nowej fali kobiecego brytyjskiego soulu (pozdro Lianne, Jessie, Adele, Corinne, Joss, śp. Amy) od usłyszenia po raz pierwszy fenomenalnego "She".

Jakże się więc ucieszyłem, kiedy pewnego pięknego dnia usłyszałem o premierze "Laura Mvula at Abbey Road Studios", na którym znalazła się większość numerów z kapitalnego debiutu "Sing to The Moon", nagranych na nowo z holenderską The Metropole Orkest. pod batutą Jules Buckleya. Jak więc opisać skalę radości na wieść o tym, że otwarciem ostatniego dnia NFSJ będzie występ 28 letniej Mvuli ze wspomnianą orkiestrą i chórem Consensus Vocalis?

Reklama

Nie bywam często w filharmoniach i operach. Tradycyjne koncerty/ festiwale w pełni zaspokajają moje potrzeby w zakresie uniesień muzycznych i w większości mają akceptowalne poziom pretensjonalno-snobistycznego nadęcia uczestników, który to w przypadku sporej części bywalców miejsc "kultury wysokiej" jest ciężki do zniesienia (taki mam wniosek po kilku wyjściach).

Tym bardziej zapadającym w pamięć widowiskiem była możliwość usłyszenia znanych na pamięć numerów Laury w symfonicznych aranżacjach, wykonanych przez ok. 40 muzyków przy wypełnionej całkowicie stadionowej hali Maas i jej krystalicznie czystym nagłośnieniu. MIAZGA. Cudowne połączenie soulu, jazzu, gospelu i, naturalnie, muzyki klasycznej.

Dość skromny autorski repertuar Mvula uzupełniła m.in. o cover "Human Nature" Michaela. Gorąco polecam zobaczyć ten filmik, gdyż daje poglądowy obraz całego koncertu, na przemian łączącego elementy akustyczne z orkiestralnymi. Czuć też świetną energię bijącą od wokalistki, obdarzonej przejmującym, głębokim głosem, która potrafiła w pełni zahipnotyzować dojrzałą publiczność, a ta przecież też nie jedno w życiu widziała/słyszała.

Lianne Le Havas
Niektórzy za bóstwo uznają Rihankę, niektórzy Liannkę. Jako reprezentant drugiej grupy wiązałem gigantyczne nadzieje związane z usłyszeniem tego anielskiego głosu na żywo. Jak to często bywa w przypadku kobiet o mieszanych korzeniach (tutaj łączy się krew jamajska i grecka), i ta 26-letnia Brytyjka może poszczycić się zniewalającą urodą, tym samym liczyłem także na ucztę dla oka. Nie zawiodłem się. Ba, dostałem znacznie więcej niż się mogłem spodziewać!

Reklama

Cudowna jest. Zarówno w bardziej psychodelicznych momentach, jak i kiedy chwyta za gitarę akustyczną i zapominasz, czy to skowronki, czy motyle, czy wata, czy co innego zabrało ci zmysły. Całe 75 minut niczym słup soli siedziałem bezwiednie wpatrzony i zasłuchany w jej hipnotyzujący wokal i osobowość, nie mogąc uwierzyć, co ja pacze. Szczęśliwie się składa, że cały koncert jest na YouTube, a 17.11 zagra w Palladium Warszawie. Wiecie co z tym zrobić. Aaaa, pod koniec lipca ukazała się nowa płyta "Blood". Jak to ktoś zauważył, diament ten się szlifuje!

Hozier
Krótko i na temat - wybrałem się, aby usłyszeć wspólnie z ekipą, z jaką byłem, "Take me to Church" :) I, jak się można było spodziewać, zagrał na sam koniec, więc wymęczył nas Hozier przeokrutnie swoją, delikatnie to mówiąc, mroczną muzyką, która niewiele ma wspólnego z czymkolwiek czarnym oprócz makijażu nastoletnich fanek artysty. Nie chcę hejtować, doceniam kunszt, przywodzący mi na myśl trochę twórczość Nicka Cave’a, ale totalnie nie mój klimat, więc koniec koncertu był dla mnie gigantyczną ulgą, zwłaszcza że ruszyłem prosto na disco w klimacie brazylijskim na otwartym powietrzu. Zacna alternatywa.

Emeli Sandé
Nie wiem, jak szeroki jest fanbase Emeli w Polsce, ale dotychczas nie zasilałem specjalnie jego szeregów. Wbiłem jednak na połowę koncertu, gdyż wcześniejszy odsłuch "Live at Royal Albert Hall" bardzo rokował. Czuć i słychać progres, jakiego dokonała zarówno od debiutu sprzed trzech lat, jak i wspomnianego materiału koncertowego z 2013 r. Świetnie wchodzą także nowe aranżacje osłuchanego przecież już materiału ("Our Version of Events" to najlepiej sprzedająca się płyta w UK w 2012). Sandé wskazuje Ninę Simone jako jedną ze swoich największych inspiracji. Czuć to - bardzo angażuje się w śpiew, nawiązuje super więź z publiką (zresztą świetnie zaznajomioną z jej kawałkami, co słychać nawet na filmikach) i z każdym zbliżeniem do mikrofonu udowadnia, że ma do zaoferowania znacznie więcej niż świetną, egzotyczną urodę. Koncert oceniam bardzo wysoko i jeżeli Emeli ma reprezentować pop w najbliższych latach, to bardzo proszę. Extra extra, read all about it.

Reklama

Jessie Ware
Przedostatni koncert, jaki zaliczyłem podczas NFSJ, był jednocześnie jednym z bardziej oczekiwanych. Uwielbiam Jessie od jej genialnego debiutu "Devotion" i mam na to dowody. Nigdy nie miałem zaś okazji zobaczyć tego materiału na żywo. Tzn. miałem na Wireless Festival w 2013, tylko… spóźniłem się na jej koncert (#zniwamelanzu). Także z uszanowaniem (i niemałym żalem) podziękowałem tym razem Melody Gardot, Gary’emu Clarkowi Jr. i Tigranowi Hamasyanowi, by zobaczyć tę piękność o orientalnych korzeniach.

I to był świetny wybór! Jessie grała w Darling (nice!) i był to jedyny koncert, jaki tam zaliczyłem. Sala bardzo kameralna, z wykładziną, bez żadnych krzeseł etc. Najmniejszym problemem nie było dostanie się do pierwszego rzędu, co skwapliwie wykorzystałem, by przez całe 75 minut chłonąć muzykę i obserwować Ware w akcji.

Pewnie spora część czytelników mogła widzieć Jessie wcześniej, gdyż dość często występuje w Polsce, m.in z racji na szeroki fanbase. Na pewno nie można o niej powiedzieć, że jest charyzmatyczna frontmanką, która potrafi porwać tłumy. Podobnie jak i jej nagrania zdaje się być osobą stonowaną, spokojną, by nie użyć słowa "ospałą". Te cechy dobrze współgrają z podszytymi delikatnie elektroniką bitami, brzmiącymi na żywo w sumie podobnie do wersji z płyt. To mnie trochę zaniepokoiło, gdyż oczekiwałem odrobinę dynamiczniejszych aranżacji. Dwa: czteroosobowy band nie wykorzystywał w pełni możliwości, jakie stoją za studyjnymi wersjami kawałków. Bardzo chętnie usłyszałbym przykładowo smyczki z "Night Light" na żywo, a nie z samplera.

Reklama

Cóż, te nieliczne mankamenty nie przeszkodziły mi w bardzo entuzjastycznym odbiorze koncertu. Do tego stopnia, że wróciłem po festiwalu do szybko porzuconej po powierzchownym zapoznaniu się drugiej płyty "Tough Love", pominiętej jako zbyt popowa/ mało wyrazista w porównaniu do elektronicznego debiutu.

Największy szał jednak na festiwalu zrobiły sztosy z "Devotion", na czele z "Running", "Sweet Talk" i oczywiście "Wildest Moments". OK, może nie ma charyzmy i energii Sharon Jones, ale potrafi Jessie słuchacza zauroczyć, rozmarzyć i zwyczajnie ucieszyć. Wyniosłem z jej koncertu mnóstwo dobrej energii i na jej locie podjąłem jedną z bardziej niespodziewanych decyzji w swoim koncertowym życiu.

Lionel Richie
Otóż festiwal zamykali jednocześnie Lionel Richie i Roy Hargrove. Na etapie przygotowań do NSJF nie miałem w tym zakresie żadnych wątpliwości. Jak tu bowiem analizować wybór pomiędzy największym przypałowcem w historii czarnego popu, takim amerykańskim Krzysztofem Krawczykiem, a mistrzem jazzu, którego trąbkę jakże dobrze znam z nagrań Eryki Badu, Commona i D’Angelo, nie wspominając o absolutnie mistrzowskim projekcie The RH Factor? HELOŁ?!

Znowu uśmiechnę się do bywalców festiwali o imprezowym temperamencie - cóż, wiecie, jak to jest… Świetny humor po Jessie Ware plus pożegnanie się z ostatnią porcją holenderskich specjałów nakierowało moją ciekawość na sprawdzenie, jak wypada na żywo inspiracja do punchline’u "Like Lionel Richie, your whole style is bitchy" (KRS-One jechał tak wacków już w 1995, więc odkrycie o przypałowatości Lionela nie jest dziełem ostatnich lat).

Reklama

Gdy wszedłem do wypełnionego po brzegi Maas, Richie rozkręcał się w rytm nieśmiertelnego "Easy" Commodoresów. Wbiłem akurat w momencie, w którym w koncertowej aranżacji tej klasycznej ballady wjechały karaibskie dźwięki steeldrumu i stwierdziłem, że jestem już kupiony, podobnie jak cała totalnie porwana przez Lionela publiczność gigantycznej hali Nile. Następnie wjechały kolejne szlagiery, który Richie nagrał ponad 40 lat temu z Commodoresami - "Fire" i "Brick House", i już nie miałem dalszych wątpliwości, jakim koncertem zakończę festiwal.

Nawet jak rozmawiałem potem z Holendrami, to wielu z nich było zgodnych, że Lionel pozamiatał. Umówmy się - gra te same sztosy od kilku dekad, wszystkie żarty ma przećwiczone do perfekcji, genialnie odnajduje się w zakresie wskrzeszania sentymentalnych wspomnień do starych dobrych czasów lat 70. i 80., których jest ikoną na miarę Michaela Jacksona i Prince'a. Zobaczenie go w akcji po raz pierwszy musi więc porwać, nawet w kategoriach życiowej beki, chyba że wspomniany wcześniej kij utknął nam już zbyt głęboko.

Zaśpiewanie wspólnie z kilkunastoma tysiącami gardeł "Say You, Say Me", "Three Times a Lady", "Stuck on You" czy oczywiście "Hello" to wrażenia, o których łaknienie nigdy bym siebie nie podejrzewał. A już zwłaszcza, że nie tak dawno temu całkowicie zrugałem ziomka nieśmiało stwierdzającego, że Lionel w sumie nie jest najgorszy (sorry Zwierzu!). Dziś wspomniane wrażenia uznaję za jedne z najbardziej śmiesznych i w sumie pozytywnych wspomnień koncertowych. Podobnie, jak taneczne banjo w klimacie 500% ejtis, jakie Lionel rozkręcił podczas "All Night Long" czy "Dancing on the Ceiling" - co to była za energia! Brakowało tylko ekipy Ghostbusters i lajkry na nogach.

Reklama

W Lionelu wszystko jest klasycznym przypałem. Jakby urodził się w Polsce, miałby na imię Janusz, grał na harmonijce ustnej, chodził w sandałach, w wędkarskiej kamizelce i jadał namiętnie cebulę. A tak ma wąsa - to akurat go łączy z naszymi! - złoty łańcuch na czarnej klacie, animacje tworzone niczym na Commodore 64 (oda do macierzystej formacji?) i wszystkie inne elementy scenografii/ imidżu (łącznie z muzykami) odwołujące się do kiczowatej stylistyki lat 80., których był (jest!) po prostu KRULEM. I to sprawia, że Lionel to po prostu ZIOM. Nie wierzę, co ja piszę, ale byłem tam i nie mam jak teraz okłamywać samego siebie. Mało tego - na zakupach winylowym kupiłem jego klasyczny (buahaha!) album "Can’t Slow Down" i tym bardziej doceniłem, jak na żywca kawałki brzmiały lepiej od studyjnych. Wierzcie mi, że ciężko mi patrzyć w lustro podczas mycia zębów, że po zobaczeniu na żywo Jarreda Lawsona, Lianne La Havas czy Chicka Corea napisałem najdłuższą i najbardziej entuzjastyczną relację z koncertu… Lionela Richie.

#Antyportfolio
Cassandra Wilson, Leon Bridges, Roy Hargrove, Branford Marsalis, Ron Carter, Terrence Blanchard, Gary Clark Jr., Lizz Wright, Dee Dee Bridgewater, Diane Reeves, Joshua Redman, Candi Station, David Sanborn, Ed Motta, Otis Brown III, Kurt Elling, Lee Konitz, Tigran Hamasyan, Melody Gardot, Kwabs, Bill Frisell… - to część z artystów, którzy wystąpili podczas festiwalu, ale mimo wielkich chęci nie udało mi się ich zobaczyć - zazębianie się z innymi koncertami, za późne dotarcie do Ahoy i inne problemy pierwszego świata. Można z nich ułożyć imponujący line-up równoległej imprezy, co pokazuje, jakim sztosem jest ten festiwal. Nie wspominając o gigantycznej ilości "młodych talentów", które absolutnie olałem na rzecz zobaczenia wyczekiwanych od lat mistrzów. Jest takie powiedzenie w branży festiwalowej (które namiętnie wykorzystuję przy odpieraniu krytycznych głosów o zazębianiu się koncertów na Hip Hop Kempie): "dobry festiwal poznasz po tym, że nie będziesz w stanie zobaczyć wszystkiego, co na nim warte uwagi". W tym wypadku prawda ta w pełni znajduje zastosowanie,

#Posłowie
Jeszcze jedna refleksja na sam koniec. Trudno zaprzeczyć istnienia ostatnimi czasy gigantycznej mody na zdrowy styl życia - sporty, diety i jedzenie zdrowo, regularny sen, unikanie używek, ograniczanie źródeł stresu, joga, białkoholicy i w ogóle. O ile w większości wypadków są to mi bliskie praktyki (albo raczej ideały;), to podczas festiwalu zrodziło mi się kilka odległych refleksji powiązanych z tematem. Obserwowałem bowiem starannie takich klasyków czarnej muzyki, jak Tony Bennett (l. 88), Herbie Hancock (l. 75), Chick Corea (l. 74), Sergio Mendes (l. 74) i wielu innych, sędziwych wiekiem. Ale tylko wiekiem. Stały uśmiech na ich twarzach, nieziemsko pozytywna energia emanująca z ich pogodnego oblicza i ciągła sprawność fizyczno-mentalna (np. by grać przed ponad godzinę koncert przed kilkoma tysiącami ludzi) to oznaki udanego życia, o jakim marzy pewnie większość ludzi (pomijając tych, których nigdy nie zrozumiem). Do brzegu.

Jak się domyślam, albo i wiem z lektur biografii wielkich mistrzów muzycznych, ich droga do takiej formy nie była wyłączną zasługą cross-fitu, spożywania kiełków i bezstresowego tkwienia w kwiecie lotosu nad taflą jeziora w Austrii. W tych bujnych życiorysach miało miejsce mnóstwo chlania, ćpania, przypadkowego seksu, gigantycznego stresu, tremy, wyniszczającej ilości prób, podróży (to setki godzin w samolotach, gapiąc się w szybę), rozłąk i mnóstwa innych aktywności, które określa się jako absolutne zaprzeczenie dbania o siebie. Tytuł książki Maleńczuka "Ćpałem, chlałem i przetrwałem" mógł by pewnie być adekwatny w analogicznych biografiach wielu z widzianych twórców.

Jednak to właśnie oni w jesieni swojego życia stoją na scenie jednego z bardziej renomowanych festiwali muzycznych na świecie, będąc w kapitalnej formie, z szerokim uśmiechem na ustach. Znaleźli bowiem w życiu tę cudowną zajawę, siłę, której celowo nie chcę nazwać pasją, z racji na całkowite wypranie ze znaczenia tego wyrazu w ostatnich czasach za sprawą jego nadużywania (siemano kreatywność, komercja i niezależność!). Jeśli i wy przyłapiecie kiedyś siebie na tym, że podczas koncertu macie permanentnie nienaturalnie napięte mięśnie twarzy (a.k.a. nie schodzi wam z twarz banan!), to może być to źródłem wskazówek, co jest i dla Was taką mocą. Nie trzeba stać na głównej scenie, by móc się nią cieszyć, czego wszystkim wam życzę!