FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Hukos - Wielkie wojny małych ludzi

Białostocki raper zmaga się na płycie z codziennością. I remisuje.

Wiele rzeczy o "Wielkich wojnach małych ludzi" można mówić, ale zacznę od pochwały. Ta płyta wypaliła koncepcyjnie. Hukos patrzy z perspektywy jednego z setek tysięcy polskich Kowalskich, którzy utożsamią się z brakiem kasy, tym, że z dziewczyną znowu idzie się do parku nie do kina, że w stopy piecze obca ziemia, a po głowie krąży myśl, że tamten to pracował mniej, a jednak mu się udało. W mieszkaniu wita głucha cisza, z lustra patrzy opuchnięta, skacowana morda. No kto tu siebie nie odnajdzie? Teksty uzupełnione zostały plastycznie ujętymi, osobistymi wspomnieniami, wyznaniami bliskimi ekshibicjonizmu i mniej plastycznymi już niestety diagnozami otoczenia, bo o ile spowiedź Białstocczaninowi wychodzi, to socjologia jest sucha, kliszowa i nijak nie przekonująca, jak to zawsze u niego. No dobrze, bo miałem przecież chwalić - płyta układa jak się książka, ktoś pomyślał o kolejności utworów, o spinającej klamrze, i po "Hymnie przetrwania" oraz "Epitafium dla naszych marzeń" mamy uczucie, że obcowaliśmy z całością. Całością, której należy się trochę szacunku i do której wracać się nie chce. Koniec komplementów.

Reklama

Powodów jest kilka. Hukos chwali się, że ma piętnaście flow, ale skoro tak, to wszystkie sztywne, żadne mu nie leży, żadne go nie odzwierciedla, nie daje mu wyrazistości i swobody. Jest niby z czasów bluz Mality i Lenarów, więc to w sumie dość szokujące, że po tym czasie nie przyszedł szlif oryginalności, i że najlepiej się go słucha w numerze tytułowym, kiedy przeplata go zwrotka PeeRZeta, a kawałek wieńczy KęKę, bo z trzema własnymi "szesnastkami" raper zwyczajnie nuży. Męczy łopatologia - facet jest typem gościa niewierzącego w odbiorcę do tego stopnia, że już w intro tłumaczy płytę, potem robi to jeszcze we wkładce, a kiedy zdarzy mu się na krążku użyć ironii, to też musi temu towarzyszyć stosowna eksplikacja. A poza tym te wszystkie egzaltacje - "pieprzony żebrak emocji", "pieprzony żebrak uczuć", "pieprzony żebrak dotyku", "niewidzialny próg mitycznej dorosłości" i "nieśmiertelni bogowie wiatru". "Osiecka nie 50 Cent" - rymuje Hukos? Serio? Ktoś tu chyba nieuważnie czytał. Upierdliwa dosłowność i niepohamowana wzniosłość nigdy nie jest dobrym połączeniem.

Dołują bity. Rzewne pianina, liryczne gitarowe solówki, monumentalne synthy. Trochę plastikowych, "nowych" (Hukosowi chyba nawala lodówka, bo ta elektronika jest zimna, ale nie jest świeża) numerów i patos zamiast groove’u. "Emo pop hip-hop brat od zawsze pieprzyć/ jaram się męską muzyką, mów mi Waglewski" - nawija gospodarz. Dwuwiersz jest dobry, ale prawda jest taka, że Waglewski by na takie kompozycje nie tracił czasu. Żaden z nich. Jeżeli informujesz ludzi, że chcesz być "twardy i bezkompromisowy", to po co bierzesz sobie muzykę rapowego środka, taką polską do wyrzygania, Step Records friendly, i przetykasz ją nieprzekonującymi popowymi refrenami? Jak na sensownego, do przesady zdroworozsądkowego i skłonnego do racjonalizowania wszystkiego emce jakim jest Hukos, podjęto tu irracjonalne artystycznie decyzje. Chociaż może się opłacą? Oby, chciałbym tego rapera pewniejszego siebie, mniej sfrustrowanego, na innych podkładach, za to równie szczerego. Źle się czuję krytykując pasjonatów.