FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Tiga - No Fantasy Required

Tiga powraca i dodaje do dobrze znanych, klubowych singli równie ciekawe ballady.

Tigę, jak pewnie większość z was, poznałem dzięki "Sunglasses at Night", jeszcze jako dzieciak ze średnio wyrobionym gustem muzycznym. Od tego czasu zmieniło się wszystko: rozegrały się cztery mundiale w nożną, Di Caprio dostał Oscara, a Ola z "Na Wspólnej" przeżyła porwanie, narkotykowy dołek, romans z szefem i lesbijską przygodę. Tigę natomiast upływ czasu najwyraźniej średnio rusza, bo zmiany muzycznej mody zdaje się w ogóle go nie dotyczą. Jak się też okazało, Kanadyjczyk wcale nie stał się więźniem jednego i to nieswojego utworu ("Sunglasses" przecież było coverem), bo kolejne kawałki, utrzymane w podobnej estetyce, zaczynając od wyprodukowanego razem z Soulwax "Shoes", a kończąc na singlu "Bugatti", trafiły do równie szerokiej publiczności. Drugi z wymienionych utworów znalazł się na albumie "No Fantasy Required", wydanym w marcu tego roku. To wydawniczy powrót Tigi po bardzo długiej przerwie. Warto było czekać?

Reklama

Otwarcie albumu zdradza, że małe zmiany jednak zaszły. Stonowane, balladowe wręcz, tytułowe "No Fantasy Required" symbolicznie kłóci się z wyznawaną głęboko przez Kanadyjczyka wizją: "kiedy słuchasz muzyki, marzysz o tym, kim będziesz, kim mógłbyś być, a kim nie. Fantazja jest bardzo ważnym elementem sztuki". Po tym bajkowym wstępie przychodzi już Tiga, jakiego dobrze znamy. Proste, hasłowe partie tekstu szczelnie otacza soczysty bit - zero wyrafinowanych filozofii. W "3 Rules" dowiadujemy się, że nie warto zakochiwać się w zodiakalnej pannie. Czyżby? W takim razie moje życie emocjonalne właśnie stanęło pod znakiem zapytania. Wiele wyjaśnia jednak "Having So Much Fun". Już nie czuję się związany wcześniejszymi wskazówkami.

I tak bujamy się z lewa na prawo, nie przeżywając jednak epokowych uniesień, aż wpadamy na "Planet E". Już na wstępie warto zaznaczyć, że palce maczał w tym Hudson Mohawke, co wiele wyjaśnia w kontekście tego, co zaraz usłyszymy. To rasowy klubowy killer z rodzaju tych, które puszcza się dopiero wtedy, kiedy wszystkim bawiącym się jest już właściwie wszystko jedno, a i tak doczekają go tylko ci, którzy wcześniej zainwestowali w dobre furanie. Sama znajomość z Mohawkiem podobno rozwinęła się do tego stopnia, że był on pierwszą osobą, z którą Tiga konfrontował nowy materiał, a zwłaszcza, co ciekawe, te mniej klubowe kawałki. Nieco lżejszy kaliber wytacza "Plush", które jako singiel ukazało się już w 2013 roku. Zastanawia jednak, czy wciśnięcie go pomiędzy dwa zdecydowane highlighty było dobrym rozwiązaniem. Zaraz po nim na liście jest przecież "Bugatti", które od dwóch lat jest nowym znakiem firmowym kanadyjskiego producenta. Na album trafiła jednak wersja bez obłędnego udziału Pushy T - szkoda, szkoda, szkoda. Nie ma jednak co się mazać, bo kto chce, to znajdzie ciekawszą dla siebie wersję.

Równowaga, jaką zapewniają w materiale wolniejsze, balladowe kawałki, pozwala zacząć traktować Tigę jako producenta kompletnego. Kanadyjczyk nie stroni też od wokalu, co słychać w "Blondes Have More Fun". To naprawdę brzmi dobrze! A sam album, to już nie zbiór kolejnych singli, ale w miarę spójna historia. Czy będą kolejne? Tiga zdradził naszym kolegom z Thump, że owszem. Jeżeli Kanadyjczyk zachowa progres, to chyba jest na co czekać. A wcześniej, bo już w przyszłym tygodniu, będziemy mogli sprawdzić jego formę na żywo w warszawskiej Nowej Jerozolimie.