FYI.

This story is over 5 years old.

Czytelnia

Ryan Gosling i jego muzyczne wycieczki

Kanadyjski przystojniak sprawdza się też jako rockman.

O tym, że Ryan Gosling rozpala serca i uda milionów kobiet na całym świecie, wiadomo od lat. Nie wszyscy wiedzą natomiast, że aktor próbuje swoich sił również w branży muzycznej. Wokalista, pianista, gitarzysta i basista, ukrywający się pod pseudonimem Baby Goose. Wspólnie z przyjacielem Zachem Shieldsem, Ryan utworzył w 2005 roku formację Dead Man's Bones.

- Obu nas fascynowały duchy, potwory i postanowiliśmy w wolnych chwilach zająć się pisaniem piosenek na ich temat. Obaj jesteśmy zajętymi ludźmi, więc nie przejmowaliśmy się żadnymi deadlinami. Dłubaliśmy, nagrywaliśmy, nie myśląc w żadnym wypadku o płytach czy koncertach. Mieliśmy frajdę, to się liczyło - wspominał Shields.

Reklama

Projekt był od początku specyficzny, bo o ile już na samym wstępie wyliczyliśmy, za ile instrumentów Ryan postanowił chwycić, to warto wiedzieć, że wcześniej z żadnym nie miał do czynienia. Gdy razem z Shieldsem zaczęli jednak myśleć o płycie, ustalili, iż wszystkie utwory nagrają na góra trzy podejścia. Prace zaczęły się na poważnie w 2007 roku.

Znalezienie wydawcy albumu, który duet zatytułował po prostu "Dead Man's Bones", nie stanowi rzecz jasna żadnego problemu. W końcu nazwisko Gosling otwiera wszystkie drzwi w przemyśle rozrywkowym. Mogli pójść do dowolnego majorsa, ale postawili na niezależną oficynę ANTI.

- Dla nas najważniejsze było od początku nie to, żeby na tym zarobić i zrobić wielkie zamieszanie, ale żebyśmy mieli pełną niezależność i kontrolę nad tym, co robimy. Żadnych kompromisów i błyskotek. Ten projekt to w dużej mierze po prostu zabawa, chociaż w pełni na poważnie - przekonywał Gosling.

Do produkcji materiału zespół zaprosił Tima Andersona z Ima Robot. Brzmienie miało być chropowate, dalekie od wszelkich ideałów, a siłą piosenek ich niedoskonałość.

Goslingowi i Shieldsowi sztuka się udała. Wydany w październiku 2009 roku krążek "Dead Man's Bones" zyskał naprawdę niezłe recenzje, chociaż nie mogło (więc i nie zabrakło) głosów, że to tylko kaprys majętnego aktora, który postanowił się pobawić muzyką. Dla wielu fanów i muzyków do szpiku kości ceniących sobie niezależność, projekt pokroju Dead Man's Bones to nic więcej jak psucie rynku, na którym przez takie rzeczy brakuje miejsca dla tych wiecznie siedzących w undergroundzie i nie mogących przez piętnaście lat wydać singla czy nagrać klipu.

- Byliśmy przygotowani na takie reakcje. Mało kogo obchodziło, że w produkcję tego albumu i dopieszczoną w każdym celu współpracę z dziecięcym chórem konserwatorium Silverlake, musieliśmy ponieść sami duże koszty. Nas też to w sumie mało obchodziło. Chcieliśmy to zrobić i to zrobiliśmy, a koncerty dały nam mega frajdę. Czuliśmy przy okazji, że to raczej jednorazowy projekt, więc daliśmy z siebie sto procent, odcinając od reakcji środowiska - przekonywał Shields.

No i rzeczywiście stanęło na jednej płycie. W przypadku takich inicjatyw najczęściej kończy się na jednym razie. Może i dobrze? To jednak wcale nie znaczy, że fanom wokalnym popisów Goslinga nie dane było ich więcej doświadczyć. Tak zaprezentował się w "Blue Valentine".

Lada dzień na ekrany polskich kin wejdzie film "Lost River", do którego aktor napisał scenariusz, wyreżyserował i który wyprodukował. Za muzykę w obrazie odpowiada Johnny Jewel. O tym, czy Gosling do soundtracku dołożył jakąś cegiełkę, przekonajcie się sami!