FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Jonathan Edwards - Tomorrow's Child

Klasyczne country wcale nie musi być skończonym badziewiem, przy którym "Harvest Moon" to synonim wysublimowania. Jonathan Edwards próbuje przekonywać o tym już od, bez mała, połowy wieku.

Country, to bez przedrostka "alt-", ma w Polsce fatalną opinię, na którą zapracowali Lonstar i reszta ekipy z Mrągowa. Przeciętny Polak country przyjmuje tylko, kiedy podane mu jest pod przykrywką folku, ewentualnie, gdy na okładce widać literki składające się w "Neil Young". Tymczasem klasyczne country wcale nie musi być skończonym badziewiem, przy którym "Harvest Moon" to synonim wysublimowania. Jonathan Edwards próbuje przekonywać o tym już od, bez mała, połowy wieku.

Reklama

Z prawdziwą sławą przez większość kariery się mijał, jeśli nie liczyć singla "Sunshine", ale ten ma już na karku cztery krzyżyki. Nie znaczy to, że brakło talentu, prędzej że Edwards nie jest typem radio-friendly twórcy stadionowych hiciorów. Prędzej wkrętą dla wkręconych, o czym przekonuje choćby gwiazdorska (w ramach gatunku) lista płac na "Tomorrow's Child" – wokalnie wspiera go tu choćby Alison Krauss. A przelot mają Państwo niesamowity, bo straszliwie to urozmaicony album (znowu – jak na gatunek). Mój kumpel mawiał dawniej: "Grają wszystko, od Kombii do White Zombie". Edwards podobnie – na "Tomorrow's Child" znajdziecie wszystko od Docka Boggsa przez folkowe pieśni spod znaku Neila Diamonda, czy Lee Hazlewooda, po power-balladowe wyciskacze łez, popularne we współczesnym mainstreamowym country.

Co jednak przesądza o wartości tego albumu to fakt, że jak mało gdzie słychać na nim całą logiczną konsekwencję, z jaką przez lata ewoluowała americana, przywieziona do Nowego Świata na ustach i skrzypkach irlandzkich imigrantów, później dojrzewająca w jaskiniach amerykańskiego midlandu, a wreszcie, wychynąwszy z owych appalaskich jaskiń, trafiająca na epokę, kiedy Bob Dylan podróżował jeszcze wagonami towarowymi.

Poza byciem dokumentem historycznym, najnowsze dzieło Edwardsa to też zbiór bardzo dobrych numerów, najmniejszych przebojów świata, zaśpiewanych jak zaśpiewać je może tylko facet który (dosłownie) zęby na takiej muzie zjadł. Połowa numerów własna, połowa to covery, a wszystko podlane przepiękną siepą akustycznych gitar i banjoli, które na dobrą sprawę grają tak blisko tradycji reeli i jigów, że człowiekowi nóżka skacze bez aktywnej pomocy ośrodkowego układu nerwowego. Rustykalne to jak kalosze unurzane w gnojówce, ale w bardzo dobrym znaczeniu tego słowa. Wieś w muzyce Edwardsa urasta do statusu muzyczno-emocjonalnej utopii, a słuchając go chciałoby się leżeć pod drzewem i miętosić w gębie źdźbło trawy. Szukać kształtów w chmurach i nie zastanawiać się, dlaczego przelew od Noisey Polska jeszcze nie przyszedł. Do czego i Edwards, i ja serdecznie zachęcamy.