FYI.

This story is over 5 years old.

Obiektywnie zajebiste rankingi

Dziesięć świetnych płyt, po których nastąpiła cisza…

Wieszamy tę listę w internecie na wieki, wierząc, że te jednorazowe (jak na razie) albumy są równie ważne, jak piętnaście płyt Nicka Cave'a, które trzymasz na półce.

W spisywanej na bieżąco historii muzyki, wyróżnia się przede wszystkim wielkie gwiazdy. Pięciokrotnych zwycięzców Grammy; ikony, których twarze trafiają później na koszulki, ręczniki i zapalniczki; zespoły, które zapoczątkowały trendy rozwijające się w kolejnych dekadach. Z czasem wspomnienia blakną, ciała ulegają rozkładowi, a nasze przemijające dusze przechowują pamięć jedynie o tych artystach, których zmieniono w monolity. Biorąc pod uwagę, że raczej nie możemy się spodziewać emerytur, to być może właśnie te wspomnienia ogrzeją nas na starość.

Reklama

Ale co z zespołami, które nagrały tylko jeden album? Przecież wielu twórców pozostawia po sobie pojedyncze płyty. Czasem są to solowe wyskoki artystów grających na co dzień gdzie indziej, czasem grupa traci kontrakt z wytwórnią tuż po wydaniu albumu, czasem muzycy uznają, że nie chcą już razem grać i rozchodzą się w gniewie lub przyjaźni. Zwykle odpowiada za to słaba sprzedaż danego albumu, ale zdarza się, że jedyna płyta jakiegoś zespołu czy wykonawcy jest tak doskonała i piękna, że trudno zrozumieć, dlaczego nigdy nie powstała kolejna. Ale brak ciśnienia na nagrywanie kolejnych albumów wypełnionych tuzinem piosenek o trudach sławy i uzależnieniu od seksu i narkotyków, może być czasem bardzo przyjemny.

Nie wymieniamy tu przypadków oczywistych, takich jak "The Miseducation of Lauryn Hill" "Out of Step" Minor Threat, "Never Mind the Bollocks" Sex Pistols czy debiutu The La's, nikomu też chyba nie trzeba powtarzać, że "Gloria" Jeffa Buckley'a to dobra płyta. Skupiamy się na dziesięciu nieco mniej wychwalanych klasykach. Oczywiście, wielu wspomnianych tutaj artystów nagrywało też zupełnie inne rzeczy, ale nas interesują ich rzadko wznawiane płyty, popularne w dość wąskich kręgach.

Wieszamy tę listę w internecie na wieki, wierząc, że te jednorazowe (jak na razie) albumy są równie ważne, jak piętnaście płyt Nicka Cave'a, które trzymasz na półce.

The Avalanches – Since I Left You

Zanim w wieku jedenastu lat wpadłem do Virgin Megastore i wydałem dwadzieścia dwa funty na "This It" The Strokes i ten album, moje pojmowanie muzyki sprowadzało się do składanki Shine oraz kasety na której miałem "The Real Slim Shady". Choć album The Avalanches zbudowano z jakiejś niemożliwej do ogarnięcia liczby sampli - wciąż trwa debata, czy było ich dziewięćset, czy raczej trzy i pół tysiąca - i można było się spodziewać jakiegoś postmodernistycznego koszmaru, to do dziś brzmi świeżo i naturalnie, zasługując na tytuł jednej z najlepszych płyt tego stulecia. "Since I Left You" to taka muzyka, która brzmi bardzo znajomo, a jednocześnie jest inna od wszystkiego, co dotychczas słyszeliście. Tylko przeskoczcie "Frontier Psychiatrist", to zawsze była popelina. —Josh Baines

Reklama

Test Icicles – For Screening Purposes Only

Londyńskie trio Test Icicles wypłynęło na chwilę u progu lat dwutysięcznych na fali dance-punka - dokładnie w tych czasach, gdy imprezowaliśmy przy "House of Jelaous Lovers" The Rapture i wciągaliśmy wszystkie alkohole przez słomkę. Faceci nosili wtedy czarno-białe paski do obcisłych dżinsów, a Hadouken uznawano za skład grający grime. W okresie tak mocnego spłycenia kultury młodzieżowej, Test Icicles wyróżnili się tym, że podeszli do tanecznego punka jak obłąkani rzeźnicy i rozszarpali ten gatunek na kawałki, dorzucając do niego screamo i tyle brudu, że ich muzyka przestała się kojarzyć z wyblakłym zdjęciem Jamesa Murphy'ego wiszącym w modnej kawiarni, a zaczęła brzmieć jak Glassjaw grający rave. Jeśli w połowie lat dwutysięcznych miałeś osiemnaście lat i wkurzali cię rodzice, to był album właśnie dla ciebie.

Zespół błyskawicznie się rozpadł, muzycy ruszyli w swoje strony. Dev Hynes oczywiście dał się później poznać jako Lightspeed Champion, a w końcu jako Blood Orange zdobył popularność wśród tych, którzy lubią się pochwalić, że słuchają modnej muzyki na czasie. A przy okazji: jeśli nazwa zespołu wydaje wam się obraźliwa, to pierwotnie nazywali się Balls. Joe Zadeh

Madvillain – Madvillainy

Choć rap zawdzięcza bardzo wiele każdemu z nich z osobna, MF Doom i Madlib wydali jedynie dwa albumy pod szyldem Madvillain - debiutancki "Madvillainy" oraz "Madvillainy 2: The Madlib Remix". Jako, że drugi z nich to stuprocentowy remiks materiału z debiutu, opublikowany najwyraźniej dlatego, że Madlib nie chciał już dłużej na nowe kawałki, możemy ich umieścić na tej liście. To, że "Madivillainy" jest jedną z tych płyt, które na zawsze pozostaną w historii hip-hopu, jest powszechnie wiadome, inspirowało się nią całe pokolenie producentów i raperów, więc jeśli jakimś cudem przegapiliście ten album, to gratulacje, czeka was zadanie domowe do odrobienia. —Ryan Bassil

Reklama

Germs – GI

Darby Crash był jedną z najtragiczniejszych postaci w historii muzyki. Ten pochodzący z Los Angeles ćpun, który w wieku dwudziestu dwóch lat zrealizował swoje marzenie o śmierci i popełnił samobójstwo przyjmując zabójczą działkę heroiny, był postacią jak z powieści Ballarda - brutalną, a jednocześnie poetycką.

Stylistycznie "Gi" trzeba zaliczyć do hardcore punka, choć album powstał nim ktokolwiek pomyślał o takim gatunku. Germs grają szybko, ostro i z pogardą, ale nie rezygnują z melodii, a ich płyta jest zaskakująco pełna życia. Album zachowuje koncertową dzikość zespołu, a dzięki dyskretnej produkcji Joan Jett podkreślającej wszystkie zawiłości ich muzyki, widać cały kunszt zespołu w tworzeniu niezwykle zgrabnych kawałków. Chociaż ich muzyka programowo została pozbawiona wszelkich ozdobników, to trzeba przyznać, że Crash miał gadane, a wśród cytowanych i parafrazowanych przez niego inspiracji znajdziemy Davida Bowiego i Charlesa Mansona. Czytanie jego tekstów bywa równie satysfakcjonujące jak słuchanie piosenek, a to rzadka przypadłość, zwłaszcza w punku.

W ten czy inny sposób Germs wywarli wpływ na wiele późniejszych dokonań, tworząc podwaliny pod skate punka oraz inspirując najróżniejsze kapele - od Sonic Youth po Ratking. Nie sposób powiedzieć, czego mogliby dokonać mając więcej czasu. —Emma Garland

Fever Ray – Fever Ray

Po trzech albumach pod szyldem The Knife, grupy, która rozpieprzyła w drobny mak ideę tożsamości artystycznej, Karin Dreijer Andersson zdecydowała się w końcu ujawnić, ale zrobiła to w typowy dla siebie sposób. Jako Fever Ray opowiada ponure i przeraźliwe historie oraz manipuluje głosem, tak by w zależności od potrzeb brzmiał anielsko lub demonicznie. Inspiracją płyty były stany wywoływane przez brak snu i jest to jeden z najpiękniejszych przykładów sztuki opowiadającej o lękach czających się w mroku. —Joe Zadeh

Reklama

Wild Flag – Wild Flag

Jeśli słysząc określenie "indie supergrupa" z trudem powstrzymujecie się od wymiotów, to Wild Flag jest jedynym przypadkiem, kiedy taka reakcja jest nieuzasadniona. Ich stanowczo za krótka ale intensywna kariera przyniosła nam w 2011 roku niezwykle dobry, wyjątkowo przystępny i zaskakująco przyjemny album, zatytułowany również "Wild Flag".

Zespół, złożony z Carrie Brownstein (znanej ze Sleater-Kinney oraz występów w "Portlandii"), perkusistki Janet Weiss grywającej też w Bright Eyes, gitarzystki Mary Timony (z Autoclave), którym towarzyszy grająca na klawiszach Rebecca Cole (była perkusistka The Minders), rodził się wśród ambitnych oświadczeń oraz hermetycznych facebookowych statusów: ("Jak brzmi lawina spadająca na delfina?" "Co dostaniemy ze skrzyżowania hamburgera z hot dogiem?" "Odpowiedź: WILD FLAG"). Dziewczyny zawiesiły działalność w 2013 roku, skarżąc się na trudności w zespole oraz długie podróże i pozostawiły po sobie tylko ten album oraz nadzieję, że jeszcze kiedyś uda im się coś nagrać. —Francisco Garcia

Life Without Buildings – Any Other City

Pamiętasz te czasy, gdy byłeś młodszy i nie tak skrępowany narzuconą sobie samemu pozą, zjełczałą mieszanką narcyzmu, cynizmu, ignorancji oraz arogancji, która miała ci zaskarbić sympatię wśród ludzi? Dawnego siebie, który nie obawiał się bycia człowiekiem? Który lubił różne rzeczy, bo mu się podobały, a nie dlatego, że tak wypada? Który wciąż miał ulubiony zespół i słuchał tekstów piosenek? Uwierz, że ten człowiek z przeszłości wciąż gdzieś żyje. A jeśli chcesz go przywołać natychmiast odpal ten album. —Josh Baines

Reklama

The Postal Service – Give Up

Opowiem wam zabawną historię. W roku pańskim 2013, gdy pojawiło się wznowienie "Give Up", a The Postal Service wrócili do wspólnego grania, wylądowałam na festiwalu Primavera. W dniu ich występu, jakoś przed południem huknęłam o coś głową i straciłam kilka godzin, próbując leczyć ból głowy musującym winem za dwa euro. W końcu, dotknięta pijackim przebłyskiem świadomości, zdołałam jakoś odnaleźć znajomych, zorganizować sobie słomkowy kapelusz i uniknąć porwania z rąk przemytników kobiet. Jedynym śladem po moim zniknięciu był niedojedzony wegeburger, którego z jakiegoś powodu schowałam w torebce. Nagle zorientowałam się, że słońce już zaszło. Chwilę później usłyszałam dźwięki syntezatorów, oznaczające początek "The District Sleeps Alone Tonight" i rozpoczął się występ The Postal Service. Mając jedną płytę w dorobku zagrali ją od początku do końca, dorzucając kilka bonusowych kawałków z wznowienia oraz cover "Our Secret" z repertuaru Beat Happening.

Nie chcę oczywiście twierdzić, że The Postal Service uratowało mi życie, ani że "Give Up" wydobyło mnie z oszołomienia, które mogło się skończyć wyrzuceniem z festiwalu za spanie pod budką z falafelami, ale cała ta opowieść wydaje mi się dobrą metaforą dla tego trwającego zaledwie czterdzieści pięć minut, pełnego magicznych momentów i wciąż inspirującego albumu. —Emma Garland

Late of the Pier – Fantasy Black Channel

Powrót do debiutanckiego albumu Late of the Pier może być szokującym doświadczeniem. Te przesłodzone, efekciarskie brzmienia nie powinny już działać, skończyły się przecież czasy chodzenia w czerwonych rurkach i machania glow stickami. Z drugiej strony, pozbierany na tym albumie tuzin kawałków, w których pomysły zasiane przez Gary'ego Numana i Briana Ferry'ego oraz inspiracje takimi grupami jak The Klaxons przekształcone zostały w tryumfalną, bezkompromisową muzykę taneczną, wciąż brzmi zaskakująco dobrze. I to ponad dekadę po tym, jak nowa brytyjska scena rave narzygała do śmietnika przed Madame JoJo i padła na pysk. "Fantasy Black Planet" to album nie przypominający żadnych innych płyt. Trzeba naprawdę wyjątkowych ludzi, by stworzyć coś tak nieziemskiego, prawdziwą orgię dźwięków, podczas której techno pierdoliło się z housem, Bowiem i popem. Zespół do dziś cieszy się kultowym statusem, a ich fani wyłażą właściwie zewsząd, błagając grupę o nagranie kolejnego albumu. —Ryan Bassil

American Football – American Football

Czy po siedemnastu latach od premiery można jeszcze powiedzieć coś nowego o tym albumie? Sama przecież płakałem na ich koncercie, gdy wrócili po latach na scenę i nie omieszkałam o tym napisać. Dlatego tu będę się streszczać.

Album American Footbal to jedna z niewielu płyt na świecie, która potrafi przetransportować słuchaczy do czasów, gdy słuchaliśmy tej muzyki tak często, że nasi najbliżsi rozważali popełnienie mordu. Ponadczasowość "AF" polega na tym, że zmusza nas do zmierzenia się z własną przeszłością, a wracanie do czasów młodości potrafi być równie przygnębiające, męczące i piękne jak sama młodość. —Emma Garland