FYI.

This story is over 5 years old.

Interviews

Marcin Bortkiewicz: „Nie ufam ludziom, którym wydaje się, że mogą robić tylko arcydzieła”

Musisz się utrzymywać z paradokumentów typu „Trudne sprawy" i „Dlaczego ja?", jeśli chcesz, aby twoje filmy pokazywano w Cannes i zapraszano na festiwalowe bankiety

Wszystkie zdjęcia: Karol Grygoruk

Z Marcinem Bortkiewiczem poznałem się kilka lat temu w Kielcach, gdy jako młody reżyser posilał się na teatralnych deskach talentem głównie naturszczyków i aktorskich amatorów. Już wtedy dostrzegłem w jego pracy coś przyjemnie niepokojącego; w swoje sztuki przemycał absurd okraszony czarnym humorem i dramatem ludzkiej istoty – mieszał to wszystko ze sobą, jakby przyrządzał widowni koktajl z sennych koszmarów i sprośnych fantazji. Podobało mi się to; jego świat mnie przekonywał. Oczywiście nigdy mu tego nie powiedziałem – nawet podczas niedawnej rozmowy, kiedy przypadkiem spotkaliśmy się podczas 21 Międzynarodowego Festiwalu Kino Pavasaris w Wilnie. Dowiedziałem się, że artystycznie Marcin lawirował pomiędzy dostarczaniem telewizji paradokumentów typu Trudne sprawy i Dlaczego ja? a kręceniem własnych rzeczy, dzięki którym brylował później na salonach w Cannes. Na Litwę przyjechał ze swoim pełnometrażowym debiutem Noc Walpurgi, o której nie tak dawno rozpisywali się krytycy wielu polskich gazet. Oglądając jego film, szybko dostrzegłem, że kunszt Marcina nie stracił w swojej konstrukcji tego mroku i farsy sprzed lat. Przeciwnie, w Nocy przypominającej bardziej Teatr Telewizji, każdą kolejną sceną budował szkielet, a później mięso szokującego finału.

Reklama

„Można dostrzec powiązania z twórczością Polańskiego, Viscontiego czy Szabó" pisał o filmie Janusz Wróblewski na łamach Polityki. Byłem ciekaw, jak Marcinowi udało się znaleźć consensus pomiędzy produkcjami typu „Sekrety sąsiadów" a twórczością kojarzoną z tuzami światowej kinematografii. Spotkaliśmy się wieczorową porą przy szklaneczce jakiejś podłej whisky, słuchając jazzu rozmawialiśmy o byciu reżyserem.

VICE: Zdradź mi same początki Nocy Walpurgi.
Marcin Bortkiewicz: Po którejś już kolejnej porażce w instytucjach kultury, które nie chciały dać nam pieniędzy na film, zadzwonił do mnie mój producent, który powiedział, że jeżeli napiszę coś mniejszego, to wspólnie udźwigniemy projekt nawet bez tych cholernych pieniędzy. W grę wchodził tylko polski dramat, bo nie mieliśmy tej kasy dla zagranicznych autorów – tyle że polska dramaturgia w ostatnich latach nie jest zbyt nośna. Mamy tylko jakieś tam komedie. Wtedy przypomniałem sobie o monodramie Diva Magdaleny Gauer – to jest bardzo dobry materiał. Wiedziałem, że chcę mieć tam dwójkę aktorów w zamkniętej przestrzeni i tak to się wszystko zaczęło. Co jest najlepsze w reżyserowaniu?
Praca z innymi ludźmi, co brzmi banalnie. Ale gdybym miał zostać artystą, który pisze, maluje, albo robi tylko fotografię – nigdy w życiu nie zszedłbym z łóżka. Dlaczego?
Jestem leniem. Ja nic dla siebie w życiu nie zrobię; ani śniadania, ani obiadu, ani kolacji. Nie napiszę dla siebie nawet najlepszej nowelki, nawet nie zaśpiewam i nie zrobię próby w teatrze. Dlatego, żeby przezwyciężyć tę społeczną słabość (którą też trochę lubię), mam jedno remedium; dopiero przy pracy z ludźmi zaczynam się zapalać, w związku z tym reżyseria to dla mnie jedyny sensowny zawód artystyczny – bo chociaż pracuję z ludźmi…. to ja na planie zasadniczo nic nie robię. Jak to?
Operator zrobi za mnie fajne zdjęcia, jak będę tego chciał, to scenarzysta napiszę mi fajny scenariusz, scenograf zrobi super rzeczy – ale nikt, nigdy nie będzie w stanie poprowadzić za mnie moich aktorów. Wystarczy bowiem powiedzieć do nich tylko jedno słowo i oni dodają swój talent i powstaje rzecz trzecia – i to mnie najbardziej rajcuje w reżyserowaniu. Jakie było twoje dzieciństwo?
Wychowywałem się z mamą i babcią. Mama dosyć wcześnie rozwiodła się z moim ojcem, do którego poszła moja siostra. Mojego ojca właściwie nie znam, widziałem go trzy razy w życiu. Przez ostatnie 20 lat częściej rozmawiam z nim przez telefon. Czyli wie czym się zajmujesz?
Wszystko wie. Dopinguje?
Trochę na to za późno. Nie zrozum mnie źle. Nie ma w tych słowach żalu. On jest po prostu miłym panem, obcą osobą. Pytam o dzieciństwo, bo jestem ciekaw, jak duży wpływ miało ono na twoją decyzję zostania reżyserem.
Tak naprawdę wiedziałem od samego początku, że chcę nim być. To znaczy od 13 roku życia, kiedy czytałem różne historie i widziałem je oczami wyobraźni, jak bym je zrealizował. Oczywiście wtedy nie wiedziałem nawet, że istnieje coś takiego, jak reżyseria – przecież to były lata 80., dwa kanały w telewizorze, jeżeli ktoś już taki miał.

Reklama

Jakieś dwa lata później, chwilę przed pójściem do Teatru Rondo, gdzie zostałem „aktorem amatorem", zobaczyłem u mojej mamy książkę, autobiografię Romana Polańskiego, gdzie przeczytałem fragment: „Odkąd sięgam pamięcią, granica pomiędzy rzeczywistością a fantazją była u mnie beznadziejnie zamazana". Pomyślałem sobie wtedy „przecież to o mnie". No i przeczytałem ją do końca. Roman Polański wytłumaczył mi, co to jest reżyseria. Jeżeli miałbyś wybrać jedno: teatr, czy film?
Film. Szybka odpowiedź.
Bo film zostaje, a teatr przeżywasz tu i teraz i później go nie ma. Nad filmem mam większą kontrolę, film mnie przeżyje, nawet jeżeli to będzie kilka lat. W teatrze przygotowuje moich aktorów na pewnego rodzaju… niewiadomą, jaka wydarzy się na scenie. Staram się ich z tym oswoić, by grali dalej – nawet jak spadnie im na łeb reflektor.

Czym różni się twoja praca przy pisaniu scenariuszy do teatru i filmu?
Do sztuki napiszę rolę dla kilku aktorów i właściwie niczego więcej już nie potrzebuję – jesteśmy gotowi na stworzenie „arcydzieła". Natomiast w kinie muszę zdobyć szereg fortyfikacji, to przypomina jakąś koszmarną baśń – gdzie główny bohater musi samotnie zdobyć szczyt góry. Zrealizowanie filmu jest jak wrzucenie pierścienia do lawy w Mordorze. Ale czy robiąc ambitne kino dla wymagającego widza, nie obstawiasz złego konia? Czyż nie żyjemy w czasach kinowego bełtu niekończących się sequeli i remake'ów?
Tyle że ja nie chcę zapraszać na swoje filmy tłumów. Oczywiście, chcę dotrzeć do widowni, ale pod jednym warunkiem, by przeżywali to, co zrobiłem po mojemu, tak jak ja chcę. Bo jeżeli mówimy o produkcji komercyjnej, to tam przychodzę jako rzemieślnik i wykonuję prośby scenarzysty, producenta i ludzi od PR-u. Jestem całkiem dobrym rzemieślnikiem, więc jestem w stanie to wykonać, mogę się pod tym podpisać, ale to nie będzie moje dzieło. Jaki film wysokobudżetowy mógłbyś nakręcić?
Harry'ego Pottera. Dlaczego akurat tę historię?
Podoba mi się przez swoją archetypiczność: młody człowiek pozbawiony swoich rodziców musi przejść bardzo ciężką drogę do dorosłości. Wcześniej zajmowałeś już kręceniem paradokumentów, zgadza się?
Trudne sprawy, Dlaczego ja?, Dzień, który zmienił moje życie, Poznaj swoje prawa, Sekrety sąsiadów. Jak ci się pracowało na planie tych produkcji?
Lubiłem tę pracę, bo była tam skromna ekipa i grupa amatorów aktorów – i właśnie dla tych ostatnich dzień na planie to było jak święto, nobilitacja. Oni bardzo chcieli być artystami, a ja im pomagałem spełniać to marzenie.

Paradokumenty nie cieszą się dobrą opinią, są traktowane bardziej jako telewizyjne zapychacze, ale jak rozumiem, rynek jest bezlitosny i trzeba je kręcić?
Nie mogę czekać aż uda mi się zrealizować kolejny autorski film, mam rodzinę i dzieci, więc muszę pracować. Od początku wiedziałem, że mój zawód jest zawodem usługowym i tylko od czasu do czasu będę robił coś dla siebie. W ogóle nie czułeś zgrzytów?
Tylko pierwszego dnia, zapytałem siebie: „co ja tu robię?". Co to był za serial?
Trudne sprawy. Potem ci przeszło?
Mam słabość do kiczu i campu – czasami pewne rzeczy są tak złe, że aż super. Później mój jedyny lęk polegał na tym, że nie wiedziałem, na ile mogę sobie pozwolić. Potem straciłem nawet i to poczucie niepokoju; wiedziałem, że ludzie, z którymi pracuję, są szczęśliwi, ja zarabiam pieniądze, a dodatkowo mogę się czegoś nauczyć. Nadal się tym zajmujesz?
Od czasu do czasu, jak mi zaproponują. Jak skomentujesz fakt, że w Polsce wciąż trzeba łapać się takich chałtur, by przeżyć?
Tomasz Mann kiedyś ładnie napisał: „Nie da się ustawicznie żyć tylko duchem i tak całkiem uniknąć głupoty". Szczerze? Nie ufam ludziom, którym wydaje się, że mogą robić tylko arcydzieła.