Mobbyn - Mobbyn

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Mobbyn - Mobbyn

Pierwsze legalne wydawnictwo enigmatycznego składu pokazuje, jak może za jakiś czas wyglądać u nas retard rap. W skrócie: lepiej niż w wydaniu Popka, ale nadal nieszczególnie zachęcająco.

Gdy Małolat nawinął, że hajs rządzi wszystkim wokół niego i dorzucił wiadomy bankowy hashtag, śmiechom nie było końca. Z wartości pieniądza nikt nie zamierzał się nabijać, chodziło wyłącznie o niezgrabną linijkę z jeszcze bardziej niezgrabną puentą. Dziś geld-motiv ciągnie się za Mobbyn -  grupą, która zrobiła niemałe zamieszanie na forach, po czym wchłonęła w zastępy fanów sporo niepostujących głów. Artyści każą odbiorcom płacić - jak na rodzime standardy - słono za koncerty (polecam wyszukanie akcji z Belmondo i graniem w Sopocie, bo jest całkiem zabawna), na stronie Fonografiki wisi zaś album, w którego opisie widnieje krótkie "wrrrryyynnnn", a cena dobija do czterdziestu złotych. Odstawmy jednak na bok dywagacje finansowe i zapytajmy, czy sama premierowa płyta warta jest aż takiego szumu?

Reklama

Na usta ciśnie się: Warta to jest taka rzeka. Słaby żart? Jasne. Głupia, nieco butna odzywka? Niewątpliwie. Idealnie jednak koresponduje z treścią albumu, który celowo nie wznosi się na wyżyny intelektualne. Nie ma w tym nic złego, bo w normalnym ekosystemie rapowym i na takie nawijanie musi być miejsce. Tym bardziej że Mobbyn funkcjonuje na granicy pastiszu i trudno nie uśmiechnąć się, gdy w tekście kawałka "Ernst Stavro Blofeld" pada słowo akwedukt, a także przytaknąć, kiedy w "San Salvadorze" pojawia się krótka i celna fraza: "człowieka zdobi prawda, nie Prada". Świetnie w przewózkową koncepcję wpisuje się za to "Rokenrolla" z historyjką o zarzucaniu na plecy chuja (bo przecież nie członka ani penisa, zachowujmy nomenklaturę), który myli się kobitce z nogą.

I to by było na tyle w kwestii pozytywów. Od biedy można przyznać, że ucho do bitów działa jak natura chciała, ale co z tego, skoro przez znakomitą większość z osiemnastu kawałków dostajemy niezbyt kreatywną pulpę zbitą z przekleństw i dwudziestu słów, a same cykające podkłady nie są na tyle interesujące, by mogły egzystować jako instrumentale - poza "Telefonami", bo to całkiem kreatywne wykorzystywanie sampla i powiązanych tematycznie dźwięków. To krążek przezroczysty, który nabiera barw głównie wtedy, gdy pojawia się Kaz Bałagane, przez sąsiedztwo jeszcze wyrazistszy niż zwykle. Ci, którzy pamiętają choćby "Do następnego", powinni być solidnie rozczarowani, że Belmondo nie wbił ani jednego gwoździa na miarę "idę robić sobie cash money, nie kaszę mannę". Celowo wspominam o Młodym G, ponieważ to w nim należało upatrywać faceta, który to wydawnictwo popchnie do przodu pod nieobecność HEWRY - kolejnego coraz mniej tajemniczego projektu, w którego skład wchodzą Młody Dron i Amen Pacierzu. Przez niesnaski o współpracy nie ma mowy i wszystko wskazuje na to, że właśnie Mobbyn stracił na tym konflikcie. Takie "Hieroglify", chociaż nagrane w konkretnym zestawieniu osobowym, brzmią jak wyprany z polotu rewers kawałka "waza" wspomnianych wcześniej raperów. Jak to w życiu - zgoda buduje, niezgoda rujnuje.

Skoro już rymy i bity mamy za sobą, to przyszedł czas na końcową, nieprzychylną konstatację: cierpliwość nawet najbardziej oddanego słuchacza może się skończyć, gdy - tak jak w przypadku debiutu - na CD-ka wtłaczane będą ripy z YouTube'a. Jest co poprawiać. Na każdym polu.