FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Płacąc za płatną miłość

,,Paying for It'' to zabawny zapis przygód autora korzystającego z usług prostytutek w Toronto

Wydana w 2011 roku powieść graficzna Chestera Browna pt. Paying for It to zabawny zapis przygód autora korzystającego z usług prostytutek w Toronto. Ta odważna analiza żeńskiej prostytucji stanowi zarazem mocny głos za jej legalizacją.

O istnieniu książki dowiedziałem się od jednego z moich studentów, który przyniósł ją na zajęcia z etyki. Choć bardzo mi się spodobała, miałem opory przed napisaniem niniejszego tekstu, ponieważ obawiałem się, że moje zainteresowanie nią może zostać opacznie zrozumiane.

Reklama

Nie oznacza to, że nie zgadzam się z wieloma obserwacjami poczynionymi przez autora ani że kiedykolwiek zdarzyło mi się płacić za seks. Przyznaję za to, że zachwyciło mnie jego odważne podejście do tematu. Brown zanurza się w nim w sposób, jakiego nie powstydziłby się George Plimpton. Jest to najczystszej wody reporterstwo uczestniczące, porównywalne do tego, czego William S. Burroughs dokonał w Ćpunie, połączone z dogłębną autoanalizą godną Davida Shieldsa. Dzięki temu autor staje się naszym ambasadorem w świecie płatnej miłości.

To właśnie jego uczciwość i zaangażowanie sprawiają, że jest to tak ożywcza lektura. Brown wkracza w ów świat z iście sokratejską ignorancją, by następnie spisywać swe doznania i opinie po wizytach u kolejnych prostytutek. Prowadząc dyskusje z przyjaciółmi, roztrząsa wszelkie kwestie istotne dla tego świata, by na końcu w niemal całkowicie pozbawionym ilustracji dodatku do książki postawić tezę, że kobieta ma prawo robić ze swoim ciałem to, co uzna za stosowne.

Brown uważa, że o prostytucji można mówić tylko w przypadku kobiet, ponieważ w świecie gejów seks za pieniądze jest oczywistością. Moi znajomi geje wręcz twierdzą, że jeśli facet się prostytuuje, jego pozycja w środowisku rośnie, ponieważ zamiast bezinteresownie umawiać się z innymi mężczyznami na Grindr może żądać za seks pieniędzy. Oczywiście Brown nie popiera seksualnego niewolnictwa ani handlu kobietami, jednak te dwie sprawy są czymś osobnym i nie powinny być łączone z prostytucją w ogólnym rozumieniu tego słowa. Jego zdaniem skoro kobiety żądają prawa do pełnej kontroli nad swoim ciałem, jeśli chodzi o aborcję, mają też prawo robić z nim, co chcą, jeśli chodzi o seks.

Reklama

W tym miejscu chciałbym ponownie zaznaczyć z całą mocą, że nie wypowiadam tu własnych sądów, tylko przytaczam opinie autora Paying for It. Podziwiam go zwłaszcza za to, że czyniąc z siebie przedmiot własnego eksperymentu, jednocześnie łączy ów eksperyment ze swą aktualną sytuacją życiową (rozstaniem z dziewczyną i potrzebą seksualnego zaspokojenia).

Oto krótki tekst, który napisałem, gdy zastanawiałem się nad podjęciem studiów magisterskich na Uniwersytecie Kalifornijskim (UCLA):

Silne doznanie emocjonalne

Lata temu zdarzyła mi się podobna historia. Miało to miejsce w Nowym Orleanie, gdy przygotowywałem się do roli męskiej prostytutki w debiucie reżyserskim Nicolasa Cage’a pt. Sonny. W scenariuszu klientkami Sonny’ego były kobiety, jednak w rzeczywistości większość męskich prostytutek sprzedaje się mężczyznom. W związku z tym zacząłem chodzić do lokali ze striptizem dla gejów. Wcześniej byłem w takim miejscu tylko raz, w San Fernando Valley, i był to lokal dla heteroseksualistów. Tym razem dane mi było oglądać chłopaków paradujących po kontuarach i rozbierających się do stringów dla mężczyzn w średnim wieku wyciągających ku nim ręce, w których trzymali zwitki dolarów.

W końcu dogadałem się z chłopakiem w moim wieku o imieniu Maury – wydał mi się dobrym materiałem do mojej roli. Choć Maury był heteroseksualny, obsługiwał mężczyzn. Krótko obcięte włosy i atletyczna budowa czyniły z niego przystojnego mężczyznę; do tego był charyzmatyczny, seksowny i pewny siebie. W życiu kombinował, jak się dało, kłamiąc przy tym na prawo i lewo. Na tricepsie miał wytatuowane imię Angela. Gdy go poznałem, powiedział mi, że tak nazywa się jego trzyletnia córeczka, na której utrzymanie zarabia, sprzedając swoje ciało. Kilka dni później twierdził, że Angela to imię dziewczyny, która zdradziwszy go, zniknęła z całym jego majątkiem, zostawiając go z długiem sięgającym kilku tysięcy dolarów. Maury wymyślał te historyjki, rozmawiając ze mną, kiedy akurat nie występował.

Reklama

Z czasem poznawałem go coraz lepiej. Widziałem, jak podrywa facetów w klubie, mówiąc do nich: „Chcesz zobaczyć, jak zawiązuję sobie kutasa na supeł?”, i jak upija się whisky o trzeciej nad ranem. Słuchałem jego kłamstw mających w zamierzeniu nadać jego życiu romantyczny sznyt. Jedyne, czego wciąż nie widziałem, to jak zarabia na życie swym ciałem.

Piątego dnia o 1.15 rano siedziałem z nim i słuchałem kolejnej wersji historii o bogatej irańskiej księżniczce, która zakochała się w nim bez pamięci, gdy podszedł do nas pewien dwudziestoparolatek. Stanąwszy tak blisko Maury’ego, że wyglądało, jakby zaraz mieli się pocałować, powiedział: – Mam klienta, ale on chce dwóch. Teraz. W Ritzu.

Podobnie jak Maury miał krótko obcięte włosy, był chudy i wysoki; skórzaną kurtkę narzucił na biały T-shirt. W jego oczach tliła się rozpusta.

Maury spojrzał na mnie i odparł: – Jestem tu z Jamesem, który zbiera materiał do roli męskiej prostytutki.

Otaksowawszy mnie wzrokiem, gość zadecydował: – Dobra, możesz wziąć go z sobą.

– Ja tylko przygotowuję się do roli, nie zamierzam tego z wami robić – zastrzegłem.

Gościowi – jak się później dowiedziałem, miał na imię Jason – najwyraźniej się śpieszyło: – Spokojna głowa, dziad jest tak napalony, że nie będzie zwracał uwagi. Usiądziesz sobie w kącie bez koszulki i już. No dawaj, jeśli przygotowujesz się do roli, to lepiej nie mogłeś trafić – powiedział. Miał rację.

Reklama

Maury szybko wskoczył w dżinsy i T-shirt, po czym wszyscy razem ruszyliśmy pieszo Burbon Street, by następnie skręcić w Canal Street, przy której znajdował się hotel Ritz. W holu było pusto. Jason dyskretnie kiwnął głową do niskiego recepcjonisty z rozbieżnym zezem. Facet patrzył przed siebie i stał bez ruchu niczym figura woskowa. Pojechaliśmy windą na ósme piętro, gdzie Jason zaprowadził nas pod jeden z pokojów i otworzył kartą drzwi.

– To my – powiedział, wchodząc do ciemnego pokoju łączącego się z sypialnią.

– Tutaj – usłyszeliśmy słaby męski głos. Jason zaprowadził nas do sypialni. W świetle lampki nocnej ujrzałem siwego, łysiejącego mężczyznę leżącego na łóżku. Miał na sobie tylko białe slipy. Jego goły brzuch sterczał niczym pagórek. – Chłopaki, poznajcie Boba. Doktora Boba – powiedział Jason.

– Doktora, to dobre – odezwał się gospodarz, po czym zaśmiał się do siebie, a jego brzuch poruszył się rytmicznie.

– Przecież jesteś doktorem, prawda Bobby? – rzekł Jason, po czym odwróciwszy się do nas, powiedział głośno, najwyraźniej nie przejmując się, że Doktor Bob wszystko słyszy: – Jest, kurwa, kardiologiem czy coś w ten deseń. Bogaty facet.

– Kogo ze sobą przyprowadziłeś? – zapytał Doktor Bob. W słabym świetle wyglądał, jakby miał zamknięte oczy. – To jest Maury, a to…. – zaczął Jason.

– Quentin – powiedziałem. „Co za bezsens, zapomnij o angażu do Spider-Mana 2”, pomyślałem sobie.

Reklama

– Doskonale. Im więcej tym lepiej, im więcej tym lepiej! – rozpromienił się Doktor Bob.

– Przyniosłem to, o co prosiłeś – powiedział Jason, po czym wyciągnął z kieszeni torebkę z kokainą i wysypał nieco na stół. Nie spodobało mi się to. Prostytucja to jedno, ale kokaina to zupełnie co innego. Zbierałem cenne doświadczenia, ale jednocześnie bałem się. Nigdy wcześniej nie widziałem na własne oczy kokainy. Jason podzielił narkotyk na cztery kreski. Doktor Bob zwlókł się z łóżka, zwinął w rurkę dolarowy banknot i zabrał się do wciągania. Był cały porośnięty siwymi włosami. Przypominał starą zgarbioną małpę.

– O, kurwa – powiedział, wciągnąwszy pierwszą kreskę. – O, kurwa! – powtórzył, uporawszy się z drugą, po czym pokuśtykał do łóżka i zaczął się na nim wić. Na przemian zaciskał i otwierał pięści, jednocześnie coś do siebie mamrocząc. Moi towarzysze również wciągnęli po kresce. Jason zapytał, czy mam ochotę, ale odmówiłem. Obaj zaczęli się rozbierać.

– Jutro przyjeżdża do mnie moja pierdolona żona z córkami – oznajmił Doktor Bob, wciąż leżąc na łóżku, po czym cicho zachichotał. Narkotyki zaczynały działać; starzec nie przestawał mówić, cały czas jakby cedząc słowa. – No już, pokażcie mi swoje pta-ta-ta-taszki – wymamrotał. Wciąż kołysał się delikatnie z boku na bok, niczym niemowlę. Gdy moi towarzysze rozebrali się do naga, podniósł głowę i spojrzał na nich. Jego oczy wciąż wydawały się być zamknięte. Gdy jego twarz pojawiła się w smudze światła, w końcu je zobaczyłem – wyglądały jak niebieskawe, nabrzmiałe polipy. Przewrócił się na bok, wyciągając ręce w kierunku Jasona i Maury’ego.

Reklama

– Spokojnie, Bobby – powiedział Jason; w jego ręku zauważyłem obręcz na penisa. Gdy ją założył, jego członek nabrzmiał krwią. Jason wszedł na łóżko i stanął nad Doktorem Bobem. Maury poszedł w jego ślady. Obaj stali nad swym klientem, trącając się stojącymi penisami, podczas gdy ja siedziałem w kącie bez koszulki. Nawet gdyby towarzyszyło nam 13 uczniów, Doktor Bob nie zauważyłby tego. Maury i Jason stali nad nim i głaskali go. Jason ściągnął mu majtki, spod których wynurzył się mały, sflaczały, przypominający larwę penis okolony siwymi włosami łonowymi.

Na filmach takie rzeczy wyglądają inaczej. Tu nie było ścieżki dźwiękowej ani zwolnionego tempa. Wszystko było prostsze – po prostu zwykła transakcja, a jednocześnie bardziej intensywne. Było mi dane obserwować intymne zachowania innych ludzi. To, co robili, było przestępstwem, na stole leżała torebka z kokainą, a jutro do miasta miała przyjechać żona tego faceta razem z córkami. Pośrodku tego wszystkiego tkwiłem ja; przed przybyciem do Nowego Orleanu byłem tylko raz w lokalu ze striptizem, a teraz brałem udział w czymś takim. Oczyma wyobraźni widziałem, jak ląduję w więzieniu, a moją rolę dostaje ktoś inny.

Powyższy tekst przesłałem na wydział filmowy Uniwersytetu Południowej Kalifornii (USC). Od potencjalnych studentów wymagano tam przedstawienia kilku krótkich tekstów literackich, w tym „krótkiego opisu najsilniejszego doznania emocjonalnego w życiu”. Pewnie myślicie sobie teraz: „O, cholera, czy to wydarzyło się naprawdę?”. Wcale mnie to nie dziwi. Pewnie zorientowaliście się, co jest grane, gdy na drugiej stronie zobaczyliście moje imię i nazwisko. Kto wie, być może nawet uznaliście to wszystko za bujdy? Nie przejmujcie się – to, co teraz czytacie, też jest częścią tej historii. Historii o tym, jak zdawałem na USC. A cała opowieść o Maurym jest absolutnie, ale to absolutnie prawdziwa. Co prawda nieco ją skróciłem, pominąłem też co ostrzejsze detale, żeby nie zniechęcić odbiorcy, ale zapewniam was, że tamta noc w hotelu Ritz-Carlton w Nowym Orleanie nie skończyła się na głaskaniu. Doszło tam do wielu innych rzeczy, a konkretnie do penetracji, dymania i obciągania, i to dosłownie wszędzie, w całym pokoju. Aha, ja również brałem w tym udział. Seks z napalonym starcem nie był niczym fajnym, ale z Jasonem i Maurym to co innego. Miałem wrażenie, że tworzymy drużynę, że ja też mogę zostać męską prostytutką. Normalnie rock and roll. Zabawne, że kiedy wszyscy ściągnęliśmy spodnie, Bob (naprawdę nie nazywał się Doktor Bob tylko inaczej, nie mogę sobie przypomnieć jak. Doktor Bob był jednym z założycieli Anonimowych Alkoholików. Był bardzo pobożny i pomógł bardzo wielu ludziom, choć jednocześnie był proktologiem, serio, i to uzależnionym od narkotyków, więc pomyślałem, że zabawnie będzie nazwać tak mojego doktora geja. Taki żart, rozumiecie) powiedział: „O, kurde! Ty [Jason] masz największego kutasa, ty [Maury] najgrubszego, a ty [ja]… najbardziej włochatego”, a to dlatego, że wówczas jeszcze się tam nie goliłem, byłem wciąż bardzo młody i miałem gęste włosy łonowe. No i oczywiście wciągałem z nimi koks, i to więcej od nich.

Reklama

Żartowałem! Tak naprawdę nie zrobiłem nic z tych rzeczy, tylko się przyglądałem. Przysięgam. Prawdą jest jedynie to, że Maury miał z nas wszystkich najgrubszego kutasa; był tak gruby, że wbrew przechwałkom Maury’ego pewnie nie dało się go zawiązać na supeł. Maury, Jason i Bob uprawiali seks, a potem Maury sobie poszedł i już nigdy się z nim nie spotkałem.

Także nic z tego, co napisałem powyżej, nie znalazło się w pracy egzaminacyjnej na USC, przede wszystkim dlatego, że zgodnie z zaleceniami miałem się zmieścić na dwóch stronach, i to przy podwójnych odstępach, co i tak się nie udało. Jebać to. „Nawet jeśli się nie dostanę, to co z tego? I tak wolałbym studiować literaturę” – myślałem sobie. Zdawałem wówczas równolegle na wydział literatury Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine (UC Irvine), Uniwersytetu w Iowa i Uniwersytetu Columbia oraz na wydział filmowy USC, UCLA, Amerykańskiego Instytutu Filmowego (AFI) i Uniwersytetu Nowojorskiego (NYU). W sumie zależało mi na jednym i na drugim. Gdyby udało mi się zdać tu i tu, byłoby idealnie. Ostatecznie wszyscy wielcy pisarze XX wieku mieli coś wspólnego z filmem. Joyce próbował otworzyć kino, a Fitzgerald i Faulkner pisali scenariusze dla Hollywood, choć obaj byli już wówczas skończeni jako powieściopisarze i robili to tylko dla pieniędzy. Tak czy siak od wynalezienia filmu dźwiękowego kino i literatura pozostają w ścisłym związku. Nawet niezłomny Salinger, który nigdy nie sprzedał praw do swoich powieści, zapewne dlatego, że jedyna ekranizacja jego prozy, a konkretnie opowiadania Pan Kostek w Connecticut, okazała się katastrofą (oraz dlatego, że był dziwakiem), nieustannie pisał o filmach i aktorstwie. Należy też pamiętać, iż jedna z córek państwa Glassów była aktorką, a Holden zabiera Sally do teatru na przedstawienie, w którym grają Luntowie. Choć Salinger uważał aktorstwo za „fałsz”, był nim niewątpliwie zafascynowany. Poza tym w liście do Ernesta Hemingwaya, którego poznał w Paryżu podczas II wojny światowej, wspomniał, że chce napisać sztukę o Holdenie Caulfieldzie i samemu w niej wystąpić! Do tego skurwiel spotykał się z córką Charliego Chaplina, zanim odbił mu ją Eugene O’Neill. Stąd mój wniosek, że Salinger obraził się na kino między innymi z powodu złych doświadczeń na tym polu, co zresztą można zrozumieć – przemysł filmowy potrafi człowieka zmielić na miazgę i zanim się zorientujesz, lądujesz w gównianych produkcjach. Nie zmieniało to jednak faktu, że chciałem stać się częścią tego świata.

Reklama

(W rzeczywistości Salinger spotykał się z córką Eugene’a O’Neilla, którą odbił mu Charlie Chaplin. Łatwo się pomylić, zważywszy, że Charlie Chaplin i Eugene O’Neill byli niemal równolatkami. Przypomniałem sobie też, że O’Neill wydziedziczył córkę po tym, jak wyszła za Chaplina. Nazywała się Oona O’Neill. Jak mogłem o tym zapomnieć? Gdy się pobrali, miała raptem 17 lat!)

Temat pracy wyznaczony przez USC odebrałem niemal jako naruszenie mojej prywatności. „Najsilniejsze doznanie emocjonalne w życiu?”. Przywodziło to na myśl obrzęd, w ramach którego kandydat musi wyznać wszystkie swe grzechy przed przyjęciem do sekty. Ciekawe, o czym pisali inni. Czy któryś z kandydatów był na wojnie jak Hemingway czy Salinger? Pewnie nie, dziś wojsko nie jest już cool. Hmm, prawdę mówiąc, miałem w życiu dużo silniejsze doznania niż to, które zdecydowałem się opisać. Na przykład jako uczeń liceum prowadząc po pijaku, zabiłem kobietę, a potem uciekłem z miejsca wypadku. Nigdy mnie nie złapali. Opisałem to w opowiadaniu na warsztatach literackich na UCLA, ale nikt nie wiedział, że to prawda. W każdym razie nic z tym nie zrobiono. Innym razem złapano mnie na jeździe po pijaku i wysłano na przymusową terapię antyalkoholową; tak dowiedziałem się o Doktorze Bobie. Za to za tamtą przejechaną kobietę nigdy nie beknąłem. (Jest takie śmieszne powiedzonko o założycielach AA, czyli Billu Wilsonie i Bobie Smicie. Pierwszy był maklerem giełdowym, a drugi proktologiem, więc można było o nich powiedzieć, że „jeden trzyma rękę w twoim portfelu, a drugi w twojej…” ha, ha). Pewnie nie powinienem o tym wszystkim pisać, to w końcu anonimowe stowarzyszenie, ale co z tego. Także nikt nie wie, że mam na koncie nieumyślne spowodowanie śmierci i ucieczkę z miejsca wypadku. Postanowiłem nie pisać o tym w pracy o najsilniejszym doznaniu emocjonalnym w moim życiu, ponieważ uznałem, że choćby nie wiem, jak dobrze mi poszło, raczej nie zrobię w ten sposób dobrego wrażenia.

Reklama

Oprócz powyższego tekstu egzaminatorzy na USC zażyczyli sobie dwustronicowego szkicu postaci. Mieliśmy nie pisać o sobie ani o nikim znajomym, ale i tak napisałem o sobie. Oto fragment:

Szkic postaci

W 1989 roku Quentin miał 12 lat i mieszkał na przedmieściu. Był przykładem na to, jak amerykańska popkultura, polityka i etos społeczny tamtej epoki mogły oddziaływać na chłonny umysł dziecka. Choć był wrażliwy i miał zdolności artystyczne, jego doświadczenia kulturowe nie wykraczały poza niezbyt bogate pod tym względem lata 80. Jednocześnie Quentin był bardzo niewinny i optymistycznie nastawiony do świata. Czy miał tego świadomość, czy nie, jednym z największych wyzwań, jakie go czekały, było zachowanie tej niewinności w obliczu wszechobecnego cynizmu.

Ponieważ lata 80. były czasem tragikomicznym, Quentin wyrósł na tragikomiczną postać. Z perspektywy czasu okres ten wydaje się śmieszny i absurdalny, ale dla dorastających wówczas ludzi był on przede wszystkim beznadziejny pod względem dostępnych im doświadczeń kulturowych. Mimo swej inteligencji i wrażliwości Quentin musiał wyrażać się poprzez idiotyczny paradygmat kultury lat 80., co nadawało jego dorastaniu słodko-gorzki smak. Gdy chorował, był skazany na trzy filmy na kasetach wideo: Wolny dzień pana Ferrisa Buellera, Prezent pod choinkę i Jumpin’ Jack Flash z Whoopi Goldberg. Każdy z nich widział 40 razy i znał na pamięć otwierający monolog Ferrisa Buellera. Jego sposób ubierania się, osobowość, słownictwo, doświadczenia kulturowe i tym samym jego psychikę zdefiniowały filmy, gry komputerowe oraz muzyka z drugiej połowy lat 80. Podczas gdy chłopiec żyjący w Anglii w epoce renesansu mógł uczyć się na pamięć ustępów z Owidiusza i Horacego, Quentin miał głowę pełną cytatów z Top Gun i Goonies oraz tekstów z piosenek Debbie Gibson, Milli Vanilli, MC Hammera i Vanilli Ice’a. Nauczył się nawet grać na klarnecie muzyczkę ze swojej ulubionej gry Nintendo Legenda Zeldy. Choć pragnął osiągnąć w życiu coś wyjątkowego, dusiły go kulturowe ramy i polityczne obyczaje tamtych czasów. Był zamknięty w świecie amerykańskich przedmieść lat 80. niczym Perillus we wnętrzu byka Falarisa. Wrodzona mądrość i wrażliwość wzmacniały jego wołanie o pomoc, chroniąc go przed zakłamaniem otaczającego go świata.

Reklama

I tak dalej, i tak dalej. Spodobało wam się nawiązanie do byka Falarisa? To z Albo-albo Kierkegaarda. Nie jest to może szczególnie szczęśliwa metafora, ale za to robi wrażenie, prawda? Kierkegaardowi chodziło o bycie artystą i przetwarzanie własnego bólu w coś pięknego. Moim zdaniem całkiem sprytnie umieściłem to odniesienie w szkicu postaci chłopca, którego doświadczenia kulturowe są zawężone do filmów z lat 80. Koncept Kierkegaarda z pewnością nie jest pozbawiony romantyzmu. Wyobraźcie sobie tylko życie bez bólu – życie białego faceta, który wychował się w Palo Alto i niczego mu nie brakowało, a jego najgorszym doświadczeniem było odtrącenie przez dziewczynę. Mnie los doświadczył bardziej, np. wtedy, kiedy przejechałem tamtą kobietę.

Dobra, tylko żartowałem. Nigdy nikogo nie zabiłem. (Naprawdę nigdy nikogo nie zabiłem. Nie chciałbym trafić za kratki ani zostać znienawidzony za opowiadanie bajek tak jak James Frey. Sprawdźcie sobie, przysięgam. Nikogo nie zabiłem! Napisałem to tylko po to, żeby sprawdzić, czy kogoś to w ogóle obchodzi.) Nie znaczy to jednak, że nie miałem ciekawszych przygód niż ta historia z prostytucją. Po prostu tamten temat wchodził z butami w moją prywatność, a nie lubię pisać o sobie. Możecie się, kurwa, śmiać, ale mówię poważnie: naprawdę tego nie lubię! Chciałbym pisać o kowbojach albo wielorybach albo jeszcze czymś innym, ale nie umiem. Na tym polega mój problem: człowiek powinien pisać o czymś, na czym się zna, a ja nie znam się na niczym.

Reklama

Kilka tygodni temu byłem na kolacji wydanej na cześć Takashiego Murakamiego w Muzeum Sztuki Współczesnej w Los Angeles (MOCA). Wieńczyła ona wystawę podsumowującą dziesięciolecie twórczości artysty, a towarzyszył jej występ Kanye Westa. Wydarzenie to uświetnił też swą obecnością Marc Jacobs, który wraz z Murakamim zaprojektował torebki dla Louis Vuitton. Torebki te można było kupić na miejscu; ogólnie była to wielka impreza, największa w historii MOCA. Dokładnie tak napisali: „Największa w historii”. Siedziałem przy stole obok Chrisa Burdena; jeśli nie wiecie, kto to jest, już mówię: to wspaniały artysta – zyskał sławę w latach 70. za performanse, podczas których ryzykował własnym życiem. W najbardziej znanym z nich, zatytułowanym Shoot, dał się postrzelić przyjacielowi w ramię z odległości pięciu metrów. W 1978 roku, czyli roku moich urodzin, Burden zaczął wykładać na UCLA. Niezła jazda, co? Pracował tam przez 25 lat; w tym czasie ściągnął na uczelnię m.in. Mike’a Kelleya i Paula McCarthy’ego, dzięki czemu dorobiła się ona jednego z najlepszych programów studiów artystycznych w kraju. W 2005 roku odszedł z uczelni na skutek incydentu ze studentem, który w ramach performansu przyniósł na zajęcia rewolwer, naładował go i zagrał na oczach innych studentów w rosyjską ruletkę. Później ów student zarzekał się, że ani rewolwer, ani naboje nie były prawdziwe, ale nigdy tego nie udowodniono, a poza tym w trakcie performansu nikt nie mógł o tym wiedzieć. Chris nalegał, by chłopaka usunięto z uczelni, ale władze UCLA zignorowały jego prośbę. Zasięgnąwszy języka u prawnika, dowiedział się, że na uniwersytecie równolegle toczyło się osiem różnych spraw o posiadanie broni palnej. Jak twierdził w rozmowie ze mną, zamieszani w nie byli reprezentanci UCLA w różnych dyscyplinach sportu, których władze uczelni kryły ze względu na ich przydatność dla drużyn uniwersyteckich.

Reklama

Chrisowi cała ta sytuacja nie dawała spokoju. Niektórzy mogą się na to krzywić, bo przecież to właśnie jego słynny performans mógł zachęcić tamtego studenta do pójścia w jego ślady. Kluczowa różnica polega jednak na tym, że performans Chrisa nie odbywał się w miejscu publicznym, jakim jest uniwersytet. Wspominam o tym, bo zastanawiam się, co by było, gdybym napisał, że zamierzam się zabić. Czy potraktowano by mnie poważnie? Co sprawia, że ludzie biorą coś na poważnie? – Chcę się zabić – powiedziałem. No przecież powiedziałem. Sekundę temu. Spokojnie, tylko żartowałem.

W Albo-albo zachwyca mnie jeszcze jedna rzecz, a właściwie dwie rzeczy: ostatni rozdział pt. Pamiętnik uwodziciela oraz fakt, że Kierkegaard udawał, iż manuskrypt zawierający całe dzieło znalazł w skrytce w biurku czy też, jak je nazywał, sekretarzyku (w każdym razie użycie tego akurat słowa przypisują mu tłumacze Howard i Edna Hong), który kupił w sklepie z używanymi rzeczami. Pamiętam, jak czytałem Pamiętnik uwodziciela, siedząc w wynajętym samochodzie z dużym kubkiem kawy oraz paczką marlboro i patrząc na zasypaną śniegiem plażę w Belmar w New Jersey. Kręciłem akurat film w pobliskim Asbury Park i kiedy miałem wolne, jeździłem do Belmar, ponieważ w piwnicy pewnego podupadłego hotelu w tym miasteczku odbywały się spotkania AA (miało to miejsce dawno po tym, jak aresztowano mnie za jazdę po pijaku, więc uczęszczałem na nie już od lat), po których zwykłem czytać wariacką książkę Kierkegaarda, siedząc w samochodzie i paląc papierosy.

Reklama

Pamiętnik uwodziciela to coś wspaniałego. Dlaczego? Dlatego, że jest to szczegółowy zapis sprowadzania dziewczyny na złą drogę przez mężczyznę, który traktuje uwodzenie jako sztukę. Gdy ma ją już u swych stóp, porzuca ją. Swego czasu chodziłem do szkoły aktorskiej, w której wykładał Jeff Goldblum. Uwodził tam wszystkie młode dziewczyny, które przyjechały do Kalifornii, żeby zostać aktorkami. Niektóre miały po 18, 19 lat. Myślałem, żeby dać mu egzemplarz Pamiętnika uwodziciela. Nie sądzę, żeby mu się spodobał. (zresztą, nie oszukujmy się, przecież sam dopiero co wróciłem na UCLA, żeby podrywać studentki. ŻARTUJĘ!). Pamiętnik uwodziciela został wydany jako osobna pozycja pod redakcją Johna Updike’a. W swej znakomitej przedmowie Johnny U. sugeruje związek między nieudanym romansem Sørena z Regine Olsen a treścią książki. Nazywa to „przechwałką maskującą ranę”, ponieważ w rzeczywistości Kierkegaard bardzo cierpiał, gdy Olsen od niego odeszła, i opisał siebie jako łajdaka, żeby uśmierzyć to cierpienie. Zastanawiam się, co ja maskuję niniejszym tekstem?

Nieważne, i tak pewnie myślicie teraz: „Co za pojebana historia. Co się stało z Maurym? Nic się tu nie trzyma kupy. Gość wkleja swoje prace egzaminacyjne i rzuca jakieś uwagi od czapy, bo się nie przygotował i teraz nie wie, o czym pisać. Do tego, szczerze mówiąc, w dupie mamy te wszystkie odniesienia literackie. Są wkurwiające i głupie, a autor w ten sposób tylko próbuje pokazać, jaki to jest oczytany. Wiesz co, James? Gówno nas to obchodzi. Też czytaliśmy te książki. I wiesz, co jeszcze? To nie jest żadna analiza tekstu, tylko cytowanie plotek. Normalnie jesteśmy pod wrażeniem!”. I chuj. No dobra, może rzeczywiście trochę się przechwalam. Ostatecznie każdy pisarz, od Nabokova przez Williama Saroyana po Harolda Blooma, przechwala się, jakie to książki czytał w dzieciństwie, i że mając pięć lat, przeczytał Schopenhauera czy coś w ten deseń. Nie wierzę, że wspomniałem o Bloomie, to przecież ulubiony punkt odniesienia pseudointelektualistów – krytyka literacka, wszystko jedno, to geniusz, bla, bla, bla, lęk przed wpływem. I może macie rację, robię to na ostatnią chwilę, ale to dlatego, że miałem mnóstwo roboty! Np. w zeszły weekend musiałem pojechać do Bostonu na ślub kumpla z liceum, a w drodze powrotnej zatrzymałem się na Uniwersytecie w Iowa, żeby zobaczyć, jak wyglądają tam zajęcia z literatury, bo chcę zdawać na studia magisterskie, OK? Jestem zajęty!

W Iowa zajrzałem na seminarium prowadzone przez Anthony’ego Swofforda (Jarhead: Żołnierz piechoty morskiej). Mówił o tym, „dlaczego piszemy”. Oto fragment e-maila, który od niego dostałem (uwaga, teraz będzie o sławnych ludziach. Nauczyłem się tej techniki w Hollywood, którego podobno wszyscy nienawidzą, a w rzeczywistości marzą, by tam trafić. Poza JD. Który też o tym marzył).

„Materiał do zajęć stanowią eseje Normana Mailera, Joy Williams, Ricka Bassa i Jayne Anne Phillips pochodzące ze zbioru esejów pt. Why I Write pod redakcją Willa Blythe’a. Na zajęciach rozmawiamy o tych tekstach i zawartych w nich ideach, a studenci próbują odpowiedzieć sobie na pytanie: „Dlaczego piszę?”. Choć sam nienawidzę tego pytania, uważam, że warto się nad nim zastanowić.

Pozdrawiam,

Tony”

Robi wrażenie, co? No dobra, może nie na was. Ale rozumiecie, o co mi chodzi? Swofford po prostu napisał książkę o swoim życiu. O wojnie, tak jak Jerome David i Hemingway. Jednocześnie jednak napisał ją inaczej niż starsi koledzy po fachu, bo wojna nie jest już cool. Taka to moja historia: to ja (ale i nie ja). Ponieważ nie mogę pisać o wojnie, opowiadam różne historyjki od czapy, choć nie uważam, żeby były całkiem od czapy, a poza tym to, co piszę, podoba mi się, bo z mojej perspektywy łączy się to z sobą na wiele sposobów.

Ostatnia historyjka będzie o tym, jak po tym ślubie pojechałem na Harvard. Zawsze byłem wielkim fanem Faulknera, a do tego Quentin Compson z Wściekłości i wrzasku popełnia samobójstwo, studiując na Harvardzie. (Podobało wam się, że chłopca ze szkicu postaci, w którym opisałem/nie opisałem siebie, nazwałem Quentin?). Kumpel, na którego ślub pojechałem do Bostonu, w czasach liceum był totalnym pojebem (jechał ze mną samochodem, kiedy przejechałem tamtą kobietę), ale potem wziął się za siebie. W zeszłym roku psim swędem udało mu się skończyć prawo na Harvardzie, w związku z czym na jego ślubie było pełno jego kolegów ze studiów. Jeden z nich miał hopla na punkcie Faulknera; dowiedziałem się od niego, że na moście Andersona na Harvardzie znajduje się mała tablica ku pamięci Quentina Compsona, który w powieści właśnie tam popełnia samobójstwo.

Po ślubie wsiadłem w metro i pojechałem na Harvard. Dotarłszy na most Andersona od strony JFK Street i obejrzawszy go dokładnie, znalazłem tablicę poświęconą Quentinowi Compsonowi w pobliżu hangaru na łodzie. Okazała się bardzo mała. W Lęku przed wpływem Harold Bloom nazywa Quentina współczesnym Hamletem. (Zabawna historia – sprawdzając, co piszą o Wściekłości i wrzasku na SparkNotes, natrafiłem na coś takiego: „Z racji tego, że Quentin znacznie większą wagę przykłada do idei niż do ludzkich uczynków, jest on wysoce niewiarygodny jako narrator, ponieważ często trudno stwierdzić, czy sytuacje, które opisuje, miały faktycznie miejsce, czy też są one wytworem jego wyobraźni”). Także zarówno tablica, jak i most są bardzo małe – w powieści Faulknera Quentin popełnia samobójstwo, skacząc z mostu z żelazkami w kieszeniach marynarki (a może przywiązał je sobie do butów?), ale ja tego nie kupuję. Instynkt zmusiłby go do zdjęcia marynarki, gdy zaczęło mu brakować powietrza. Najważniejsze jest jednak to, że w końcu znalazłem tę tablicę. Tak się ucieszyłem, że zrobiłem jej zdjęcie iPhone’em i ustawiłem sobie jako tapetę. Napis na tablicy głosi: „Quentin Compson. Utonął w zapachu wiciokrzewu. 1891–1910”.

PALĘ MARIHUANĘ

SEUL - ŚWIATOWA STOLICA CHIRURGII PLASTYCZNEJ

ZWIĄZEK BIAŁYCH STUDENTÓW