FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Patton i przyjaciele

"King For A Day, Fool For A Lifetime" udowadnia, że w latach 90. po prostu nagrywało się lepsze albumy. W tym roku mija 20 lat od wydania płyty

Źródło: Flickr/Anssi Koskinen

Nie jestem w stanie pisać obiektywnie ani o Faith No More, ani o Mike'u Pattonie. Wszelkie zimne analizy i stricte muzyczne rozkminy w starciu z fanowskim (nie podoba mi się to słowo, ale w sumie jest chyba dość trafne) podejściem zawsze skazane są na pewną porażkę. W tym przypadku jednak nawet starając się narzucić filtr neutralności trzeba przyznać, że projekty Generała Pattona (dla mniej zorientowanych - sprawdźcie na Wikipedii jego dyskografię, ilość wydanego materiału musi robić wrażenie) to w ogromnej większości świetne, oryginalne i eksperymentalne (często nawet zbyt trudne dla odbiorcy, który kojarzy tylko Faith No More) rzeczy. Mike, oprócz tradycyjnie rockowego brzmienia mierzył się zarówno z muzyką filmową (między innymi "Crank: High Voltage"), włoską klasyką popu z towarzystwem orkiestry ("Mondo Cane"), szaleńczą jazzową awangardą (płyty z Johnem Zornem), piosenkami do słuchania z dziewczyną ("Music To Make Love To Your Old Lady By" Lovage i "Romances" z Kaadą) czy eksperymentalnym podejściem do kultury hip-hop (krążek z The X-Ecutioners). Zresztą, długo można wymieniać - Patton to nie tylko muzyk, ale i wydawca. Jego label Ipecac przyjał pod swoje skrzydła Isis, Melvinsów czy Zu.

Reklama

Pattona widziałem na żywo w kilku różnych konfiguracjach. Niestety, Faith No More mi umknął. Najbliżej byłem w 2012 roku na Rock For People w Hradec Kralove, gdzie huragan w kilka minut zmiótł festiwalową infrastrukturę (dobrze, że nikt tam poważnie nie ucierpiał). A koncert miał się rozpocząć za godzinę - ekstremalny niedosyt. Na całe szczęście 5 czerwca będzie kolejna szansa - Faith No More wystąpią na… Rock For People. Można odetchnąć z ulgą - klepsydry sprzed trzech lat, które zapowiadały definitywny koniec zespołu były wydrukowane zdecydowanie przedwcześnie. A żeby tego było mało, 8 czerwca FNM zagrają po raz kolejny w Polsce - tym razem w krakowskiej Arenie. I mam stuprocentową pewność, że we wszelkich koncertowych podsumowaniach 2015 roku ten występ będzie zajmował bardzo wysokie miejsca.

Jeszcze wcześniej, niż koncerty - bo już 19 maja - ma mieć miejsce premiera najnowszego materiału grupy, zatytułowanego "Sol Invictus". Album promowany był przez niezwykle chwytliwego "Motherfuckera", niedawno pojawiła się też sesja zdjęciowa grupy w stroju księży. Skandal? Raczej trudno sądzić, że to coś więcej niż puszczenie oka do kumatego słuchacza.

Jest tu pewien paradoks - jak to się dzieję, że zespół, który nie nagrał niczego nowego od 1997 roku (Kwaśniewski dopiero dwa lata wcześniej przejął urząd prezydenta a selekcjonerem kadry został wybrany Janusz Wójcik - przyznacie, że to już całkiem odległe czasy) nadal traktowany jest z taką czcią przez fanów i oczekiwany na całym świecie? Zresztą, wystarczyłoby tylko przejechać się na Open'era - pomimo rokrocznego naszpikowania line-upu światową pierwszą ligą, FNM był chyba najbardziej oczekiwanym występem w historii festiwalu - komentarze publiczności w 2009 i 2014 roku mówiły same za siebie. Aktualnie grupa jest w azjatyckiej trasie - fani w Tokio jako pierwsi mieli okazję wysłuchać na żywo nowego numeru "Cone Of Shame".

Reklama

W tym roku mija 20 lat od wydania "King For A Day, Fool For A Lifetime", chyba pierwszego tak mocno eklektycznego dziecka Faith No More. Nie ma chyba zatem lepszej okazji, żeby na spokojnie wrócić do płyty z dwoma psami na okładce. Dość dawno się nie widzieliśmy.

Przebojowość - to klucz do "King For A Day". Aż czasami dziwię się, że to oklepane "Easy" stało się powszechnym skojarzeniem z nazwą Faith No More, a nie "Evidence" czy chociażby "Ricochet". To w ogóle ciekawa schizofrenia muzyczna - Mike Patton w tym samym czasie, gdy wypruwał flaki we wspomnianym wcześniej, popierdolonym "Adult Themes For Voice", wyśpiewał maksymalnie przebojowe, leciutkie "Take This Bottle". Zresztą miks gatunków podany na piątym studyjnym albumie FNM jest naprawdę imponujący.

"King For A Day" z perspektywy czasu nie łagodnieje - spokojnie, ciężaru nigdzie nie ubyło. Godzinka z płytą mija błyskawicznie. Po latach mój Top 3 utworów z tej płyty zupełnie się nie zmienił - to nadal (w kolejności chronologicznej): "Ricochet", "Digging The Grave" i "Just A Man" oczywiście. Zastanawiam się, jak bardzo na płycie odbił się brak stałego gitarzysty - to pierwszy materiał grupy bez Jima Martina, który - ciekawostka - dziś nie ma już charakterystycznej fryzury i brody, a na życie zarabia jako hodowca dyń. W nagrywaniu albumu wziął udział Trey Spruance (stary ziomek Pattona grający z nim w Mr. Bungle od 1985 roku), którego charakterystyczny styl bardzo dobrze zgrał się z sekcją Gould - Bordin, zresztą jedną najlepszych w historii muzyki rozrywkowej. Jakkolwiek banalnie to brzmi, tę płytę po prostu trzeba znać. Może nie ma w sobie tyle energii i funkowego nieokrzesania co "The Real Thing" i nie jest tak jak spójna "Angel Dust", jednak "King For A Day" - choć w czasie premiery przyjęty różnie - to kawał porządnego grania, udowadniający, że w latach dziewięćdziesiątych po prostu nagrywało się lepsze albumy.

Źródło: Flickr/Anssi Koskinen

Siłą rozpędu wróciłem też do starych około pattonowych rzeczy. Wnioski są proste: studyjnie - "Angel Dust" nadal jest jedną z trzech płyt, które wziąłbym na bezludną wyspę; koncertowo - Mr. Bungle na Bizarre Festivalu to ideał pojebanego grania na żywo - niemiecka publiczność nie za bardzo wiedziała o co chodziło; w chwili, kiedy piszę te słowa leci natomiast "Delirium Cordia" Fantomasa, jedno z największych dzieł Pattona - przerażające dźwiękowe przedstawienie operacji, smacznego). Przegrzebując YouTube odkryłem też warszawski koncert z okazji sześćdziesiątych urodzin Zorna. Co ja robiłem 2 lata temu, że mogłem to przegapić? Patton w około jazzowych klimatach - bierzcie w ciemno.

Z racji, że wydane w 2014 roku płyty Primusa i Einsturzende Neubauten nie powaliły na kolana (delikatnie mówiąc - a w końcu to zespoły z mojego ścisłego topu), mój apetyt na premierowy materiał Faith No More jest jeszcze większy. Mam nadzieję, że się nie zawiodę. Zarówno, z chłodnej, recenzenckiej perspektywy, jak i tej fanowskiej.