FYI.

This story is over 5 years old.

Newsy

​Moja matura najmojsza

Może się okazać, że z kluczem odpowiedzi nie otworzymy sobie żadnych drzwi na lepszą przyszłość

Źródło: Flickr/Thomas Galvez

Maj to niekoniecznie jedyny czas, kiedy robi się głośno o maturach, gdy piękni i jeszcze młodzi tego kraju siadają do ławek, by przez parę dni męczyć się w walce o swoje dalsze losy. Gdy byłem w gimnazjum, cała Polska trąbiła o giertychowskiej amnestii maturalnej. Gdy byłem w liceum, sam zaliczałem się od oburzonych krzykaczy, niemogących pogodzić się z obowiązkową matematyką na egzaminie dojrzałości. W tym roku też jest gruba afera - na tyle, że może zmienić więcej, niż dwie poprzednie razem wzięte.

Reklama

Poznajcie Kingę. W zeszłym roku zdawała maturę. W wyniku potencjalnie (nie mnie to oceniać) błędnego sprawdzenia egzaminu, nie dostała się na dzienne studia stomatologiczne. Kosztowało ją to przez pół roku ponad 26 tys. złotych czesnego za grzebanie w sztucznych szczękach w trybie zaocznym. Wiecie, co boli bardziej niż dłuto w japie? Od dostania się na dzienne i zatrzymania hajsów w kieszeni oddzielił ją tylko jeden punkt. Jeden punkt! Kiepsko.

Kinga postanowiła walczyć. Wpierw odwoływała się, oglądała swoje arkusze, wnioskowała o zmianę oceny. I nic. Okręgowa Komisja Egzaminacyjna z twarzą bezdusznego potwora odbiła jej wszystkie argumenty.

By podeprzeć poprawność swoich odpowiedzi, zacytowała podręczniki dopuszczone przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. No, jeśli nie mamy odpowiadać tak, jak podręczniki nas uczą, to nie wiem, od czego są te podręczniki i skąd czerpać wiedzę na maturę.

Zaangażowała nawet niezależnych ekspertów, z których jeden już wydał opinię i stwierdził, że odpowiedzi w spornych pytaniach były dobre. I dalej nic.

Zapragnęła więc zrobić to, co w demokratycznym państwie prawa robi się, by wyegzekwować sprawiedliwość – wniosła sprawę do sądu. Pięknie uargumentowała swój pozew prawniczym żargonem, twierdząc, że błędny wynik egzaminu uniemożliwił jej studia na wybranej uczelni, tym samym naruszając jej dobra osobiste, w postaci prawa do twórczości naukowej oraz kształcenia, które to prawo gwarantuje jej Konstytucja RP.

Reklama

OKE przeszła więc do kontrofensywy i stwierdziła, że Kinga w odpowiedziach, które uznała za poprawne, była nieprecyzyjna i dokonała pewnych „usterek stylistycznych wpływających na merytoryczny odbiór pracy". A tak w ogóle – choć prawo do nauki jest podstawowym prawem obywatelskim – to koniec końców nie jest dobrem osobistym. Dodała też, że zgodnie z przepisami wyniki matur są ostateczne. Amen. I to „amen" jest tu chyba na miejscu, bo przyjmując fakt, że wyniki egzaminu są ostateczne, Komisja czyni się nieomylną niczym Bóg. I jak tu z nimi dyskutować?

Dołączyła się do nich prokuratura, która zażądała zakończenia sprawy, nim jeszcze proces się rozpocznie.

Sąd na szczęście odrzucił wniosek prokuratury i 17 marca szykuje nam się początek precedensowej batalii, która może w przyszłości zadecydować o losie znienawidzonego klucza odpowiedzi.

Choć Kinga dzielnie przeciera nieznane szlaki na drodze sądowej, nie ona pierwsza próbowała zmienić coś w tej kwestii. W 2011 roku kilkunastu uczniów z Ostrowca Świętokrzyskiego posądzonych o ściąganie zaskarżyło Komisję Egzaminacyjną aż do Trybunału Konstytucyjnego. Ten postanowił, że oskarżenie będzie rozpatrywane w pełnym składzie, co świadczy o wielkości problemu. Ale niestety po prawie czterech latach sprawa jest przez to wielmożne gremium ciągle analizowana.

Ale żeby nie było: nie jest też tak, że poprawka punktacji maturalnej jest niemożliwa. Jeśli się zdarzy, że Komisja dostrzeże swój błąd (a to chyba najtrudniejsza część), zmienia wynik i wydaje nowe świadectwo. Problem w tym, że nie jest to nigdzie prawnie uregulowane, więc wszystko zależy od widzimisię egzaminatorów.

No i w tej potencjalnej beczce miodu jest niestety ukryta łyżka dziegciu – ograniczenia czasowe. Matury przetrzymywane są tylko przez pół roku, a potem giną w otchłaniach niszczarek czy innych pieców razem z naszymi marzeniami o lepszą przyszłość.