FYI.

This story is over 5 years old.

Μodă

Czy jakakolwiek kultura jest "czyjaś"?

W dzisiejszych czasach wszyscy dryfujemy w globalnej misie popkultury

Kurtka Meam, bikini vintage.

ZDJĘCIA: VALERIA FARINELLA

STYLIZACJA: ANNA CURTEIS

TEKST: GAVIN HAYNES

Make-up: Coni Oyarzun Balboa

Włosy: Claire Harvey

Modelka: Jules at M+P

W tej sesji pozwoliliśmy sobie wstawić dziewczynę z Zachodu w ramy wschodniego świata, z całym szacunkiem dla wszelkich chińsko-kojarzących się symboli. Fotograf zdecydował się na zabawę z konkretną kulturą, przywłaszczenie  jej sobie na uzytek własny, niczym Harry Styles, publikujący na Twitterze swoje zdjęcie w pióropuszu albo Gwen Stefani, pojawiająca się na imprezach branżowych w towarzystwie 4 niemych Japonek.

Reklama

Ludzie nie lubią, kiedy igra się z tematem kultury, jej historią i stara się stworzyć swoją własną jej wersję. Tym samym zastanawiam się, czy ta sesja może wzbudzić jakieś kontrowersje i oburzenie. W końcu ubraliśmy białą dziewczyną w tradycyjne chińskie stroje i pozwoliliśmy jej na zabawę w kulturę, której nie rozumie.

Nie tak dawno Internet aż trząsł się z oburzenia po tym, jak Avril Lavigne zabawiała się z konwencją japońskiej kultury. Jej teledysk do piosenki o jakże lotnym tytule - „Hello Kitty” [http://www.vice.com/en_uk/read/is-avril-lavignes-new-video-the-worst-music-video-of-all-time] został nagrany w Tokyo i oprawiony stereotypowym obrazkiem przeładowanym babeczkami i sushi. Nie trzeba było długo czekać na wysyp hashtagów, określających Lavigne mianem najbardziej zdeprawowanej i pozbawionej poszanowania dla kultury Japonii białaski.

Na swoje nieszczęście Avril nie popisała się też najbardziej elokwentną odpowiedzią na oskarżenia w swoim kierunku („RACIST??? LOLOLOL!!! I love Japanese culture.”) Ta sytuacje nie oddaje jednak podstawowej idei, że w dzisiejszych czasach wszyscy dryfujemy w globalnej misie popkultury. Mamy dowolność w dobieraniu i miksowaniu składników, nawet jeżeli mamy do tego średnie wyczucie (jak Avril). To żadna nowość; kariery Micka Jaggera, George’a Harrisona czy Grimes opierają się na zawłaszczaniu zewnętrznych kultur. A Ronald McDonald? Oryginalnie nepalski Klaun za jego sprawę przybrał formę maszynki do promocji hamburgerów. Oczywiście nadal znajdą się też tacy, którzy będą za tym, żeby kurczowo trzymać się „swoich” i nie wychylać poza ramy najlepiej znanej nam kultury.

Reklama

Wryty głęboko swoimi korzeniami, rygorystyczny koncept, mówiący o tym, że należy się kierować tylko wzorami kultury wyssanej z mlekiem matki, bezpieczniej jest traktować z dystansem. Nawet kiedy chcesz zachować stuprocentową autentyczność, nie musisz kurczowo trzymać się utartej ścieżki. Czy Bob Marley jest własnością Jamajki? Z pewnością jest bardzo „jamajski”, ale chyba nie da się zaprzeczyć, że funkcjonuje już bardziej jako postać międzynarodowa. A czy Beatlesi należą tylko i wyłącznie do liverpoolczyków? Kurt Cobain całą duszą był z Seattle, ale fakt, że młodzież całego świata wielbi go, niczym Jezusa naszych czasów sprawia, że Seattle ma na niego tyle wyłączności, co Betlejem na postać „oryginalnego” Jezusa. Kogo dziś bardziej interesuje byt Wu Tang Clan? Chłopaków ze Staten Island, czy 40-latków bez żon, ale z korpo-posadkami i mnóstwem pieniędzy do marnowania?

Co można a czego nie wolno może rozstrzygnąć dywagacja nad tym, „jak zachowaliby się nasi przodkowie”. Ale spróbujcie wyobrazić sobie, że pewnego pięknego dnia każdy z Amerykanów wybrałby się do ulubionego baru przyodziany w pióropusz, wymachując fajkami pokoju i tańcząc w kółko z plastikowymi tomahawkami, dodawanymi w gratisie do piwa. Koszmar.

Teraz w miejsce “pióropusza” wstaw “rude peruki”, zamiast “fajek pokoju” – “kufel Guinnessa”, a “plastikowe tomahawki” wymień na „cokolwiek z Blarney”. Gratulacje – właśnie wyobraziłeś sobie Dzień Świętego Patryka. Czasy kolonializmu i ich konsekwencje to oczywiście żaden temat do żartów. Ale dalecy jesteśmy od stwierdzenia, że hollywoodzkie klipy Iggy’ego Azalei są czystą formą parodii. Miley Cyrus i jej dancehallowe podrygi na koncertach mało mają wspólnego  próbą zawłaszczenia sobie kultury czarnych. To wygłupy gówniary, która nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie  kretynizmy wyprawia.

Reklama

Jedno, z czym nie da się dyskutować to to, że nazwanie marginalną grupą trzeciego co do wielkości rynku globu byłoby lekkim nadużyciem. Poza tym, mimo generalnego oburzenia, Japończycy nie wydawali się specjalnie dotknięci próbą ujęcia ich kultury jedynie w kilku oczywistych toposach pojawiających się w przemyśleniach Doriana Gray’a.

Po części dlatego, że oni uwielbiają przebieranki. Koncept sztuki nie jest oceniany przez pryzmat moralności – to eksperymentowanie z archetypami, próba przekroczenia własnych granic, przymierzenie się do jakiejś idei w ramach sprawdzenia, czy uda się ją dopasować pod siebie. Zwróćcie uwagę chociażby na „Ganguto girls” – grupę nastolatek, która w ramach przełamywania konwencji japońskiego feminizmu, przybierają formę karykatury Valley Girls – z jaskrawo pomarańczową opalenizną, różową szminką, dziwkarskimi sukienkami i blond doczepami. W tym przypadku nikt nie przejmuje się bezczelnym naigrywaniem się z uciśnionej grupy białych, bogatych Amerykanek.

A to dlatego, że Stany, tak jak i większość Europy, uodporniły się na takie zagrywki wobec ich kultury. W Wielkiej Brytanii takie „pożyczanie” sobie brytyjskich przyzwyczajeń odbierane jest niczym pochlebstwo, a nie obcesowe złodziejstwo. Weźmy chociażby Jacka White’a, który na okładce albumu „Elephant” umieścił kij do krykieta, a na okładce „Icky Thump” przebrany był za Pearly Kinga.

Jakby na to nie patrzeć, idąc amerykańskim trybem myślowym, to, że „widzą kim jesteśmy” powinno być odbierane jako „lubią nas”. A taka świadomość może dawać nam chwilowe poczucie, że jesteśmy czymś więcej, niż trybikiem w buforze pomiędzy Rosją a Wujkiem Samem.

Najważniejsze to pamiętać, że nie powinniśmy tak bardzo przejmować się, jak postrzegają nas inni, ale jak sami siebie widzimy.