FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Jak traciłem pracę przez chorobę psychiczną

Dość często wywalają mnie z roboty. Bardzo często. Często też odchodzę – a właściwie się „wynoszę". Patrząc z perspektywy czasu, zaczynam dostrzegać pewien wzorzec

Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE Australia

Siedzę w Biurze Zatrudnienia Osób Niepełnosprawnych i słucham, jak doradca zawodowy rozmawia z innym bezrobotnym nieszczęśnikiem o „Muzułmanach", którzy chcą „zakazać Gwiazdki". Mam wrażenie, że już gdzieś słyszałem podobną rozmowę – niewykluczone, że w gorączkowych majakach wywołanych lekturą prawicowej prasy.

Ten właśnie człowiek ma mi pomóc w znalezieniu pracy.

Reklama

Często ląduję na bezrobociu. W najlepszym wypadku moją historię zawodową można opisać jako „niejednolitą". Zaburzenia dwubiegunowe, depresja i stany lękowe – problemy psychiczne zazwyczaj nie sprzyjają zatrudnieniu, chyba że rozważasz karierę w polityce.

W połączeniu z hipomanią często nic nie ogranicza mojej skłonności do wsadzania kija w mrowisko. W moim mózgu brak filtrów, dzięki którym nie mówiłbym szefowi, że jego żona przypomina mi historie o „karłach-gladiatorach rozrywanych na strzępy przez lwy w Kolumbii". Albo, że nasz główny klient ma „nos jak wyżuta guma i poglądy polityczne pryszczatego kuca".

Jak pewnie łatwo się domyślić, dość często wywalają mnie z roboty. Bardzo często. Często też odchodzę z pracy – a właściwie się „wynoszę". Patrząc z perspektywy czasu, zaczynam dostrzegać pewien wzorzec:

Stoisko z lemoniadą

Dorastałem w Australii w złotych latach '50 – nie, przepraszam, w '90 – jak dla mnie nie ma większej różnicy.

Razem z kolegami w nadziei na trochę szybkiego hajsu, który potem moglibyśmy odłożyć na emeryturę albo przepuścić w budce z lodami, postanowiliśmy spróbować sił w sprzedaży lemoniady. Nasza pierwsza gospodarcza inicjatywa kwitła, dopóki mój kolega Ed nie poszedł po więcej składników. Gdy tylko zostałem sam, umyślnie rozsypałem cukier po wszystkich stolikach i napisałem w nim palcem „JEBAĆ KOLE". Mój dziewięcioletni umysł uznał to za doniosły wkład w wojny colowe. Chyba nie urodziłem się kapitalistą.

Reklama

Tak czy inaczej, koledzy kazali mi się wynosić.

Sklep płytowy

Wiecie, kim są najżałośniejsi ludzie pod słońcem? Myślicie pewnie, że ojcowie, którzy dostają zakaz wstępu na sobotnie mecze piłki nożnej po tym, jak po wygranej ich dzieci triumfalnie zjechali przeciwną drużynę dzieci do lat jedenastu. Blisko, ale nie: tak naprawdę najsmutniejszą grupą społeczną są trzydziestoparolatkowie za kasą sklepu z płytami.

Wiem to, bo z nimi pracowałem, w dodatku jako jedyny nastolatek. W pracy nie robili absolutnie nic. Czaili się tylko gdzieś po kątach, próbowali wyrywać 16-letnie dziewczyny na swoją umiarkowanie imponującą znajomość kultury i wyładowywali frustracje na 14-letnich pomocnikach sklepowych, którzy nie posiadali cennej kolekcji pirackich kaset z niszowym australijskim post punkiem.

Pewnego dnia niechcący powiedziałem mojemu „szefowi", że jego zespół brzmi jak Trio Johna Butlera, gdyby jego publiczność stanowili emocjonalnie upośledzeni faceci po pięćdziesiątce (zamiast po czterdziestce) i gdyby John nie potrafił grać na gitarze.

Tak czy inaczej, kazał mi się wynosić.

Sprzedawca dystrybutorów z wodą

Fot. źródło

Miałem 21 lat, gdy podjąłem się absurdalnego zawody „sprzedawcy" baniaków z chłodzoną wodą. Zobaczyłem ogłoszenie na Gumtree i zadzwoniłem na podany numer. Odebrał jakiś Niemiec i niemal z marszu wprowadził mnie w szczegóły swojego przekrętu: miałem przekonywać firmy, żeby wzięły dystrybutor w leasing. Na dłuższą metę kosztowałoby to ponad pięć razy więcej niż zakup od ręki. Niezawodny plan, prawda?

Reklama

Spędziłem jeden rekordowo upalny dzień (43 stopnie w cieniu) łażąc po Kelmscott, przemysłowej dzielnicy Perth i usiłując naciągnąć uczciwych ludzi. Całkiem słusznie od wszystkich słyszałem na przemian: „spieprzaj pan", „wypieprzaj" albo „idź pan z tym szajsem gdzie indziej". Jedynymi ludźmi, jacy dali się nabrać na mój bajer, byli Scjentolodzy, ale bądźmy szczerzy – ci frajerzy kupiliby gówno na patyku, gdyby im powiedzieć, że to lody Bambino.


Czytaj VICE Polska przed pracą, po pracy, a nawet w pracy. Polub nasz fanpage VICE Polska, żeby być na bieżąco


Jakoś w połowie mojej zmiany, zlany potem w promieniach zwrotnikowego słońca, ściągnąłem koszulę i spodnie i ległem pod przywiędłym eukaliptusem. Gdy tak wpatrywałem się w żylaste gałęzie, naszło mnie na głębokie przemyślenia: „Gdzie w życiu popełniłem błąd, że tu teraz jestem?". Nigdy nie lekceważcie egzystencjalnych przestróg podsuwanych przez obezwładniającą depresję.

Tak czy inaczej, poszedłem do pubu, nawaliłem się jak szpadel i przestałem odbierać telefony od szurniętego Niemca.

Gazetowy zwyrol

Freelancing to też niezła ściema. Każda wysmażona przez ciebie linijka tekstu przyczynia się do dalszego rozwodnienia naszej zbiorowej świadomości. Za marne pieniądze rozmawiasz z marnymi kapelami o ich marnych EPkach. Gdy głos w twojej głowie w kółko powtarza: „zabij się", ciężko ci się skupić i wyprodukować kolejne 350 słów o najnowszej nastoletniej gwieździe lokalnej sceny psy-rockowej.

Byłem na okresie próbnym w pewnym czasopiśmie, gdy właściciel wykopał skądś zdjęcie, na którym jestem ubrany jedynie w czarny strap-on i wieszam na stryczku manekin dziecka (to długa historia). Na karteczce narysował prędkościomierz i wskazując na ok. 180 km/h powiedział: „Ty jesteś tutaj", a po chwili dodał: „Powinieneś być tutaj" (mniej więcej 30 km/h).

Reklama

Tak czy inaczej, kazał mi się wynosić.

Osobisty asystent

O rany. To był jedyny raz, gdy mój szef był zdecydowanie większym czubkiem niż ja. Mógłbym o nim napisać całą książkę. Pamiętam, jak siedziałem obok niego w fotelu pasażera, a on wciskał gaz do dechy i puszczał na cały regulator ścieżkę dźwiękową ze swojego licealnego musicalu pt. „Ale jazda!: Musical". Przechwalał się przede mną, jak to grał przed Rolling Stones, gdy przyjechali do Australii w 1961 roku. Chwilę później udawał, że rozmawia przez telefon ze słynnym tenisistą Patem Rafterem. Na obiad kupił mi kiedyś cztery gałki lodów, które oczywiście się roztopiły i spłynęły mi po rękach, zanim zdążyłem je zjeść.

Na „spotkaniach" gryzmolił swoje uwagi na serwetkach i kubeczkach od kawy. Całe godziny zajmowało mi później odszyfrowanie czegoś, co wyglądało, jakby wariat spod mostu próbował rozwiązać zagadkę zabójstwa Kennedy'ego. Nasz „produkt" stanowiła gra komputerowa do nauki gramatyki angielskiego stworzona przez pewnego Ukraińca, który nie znał angielskiego.

Pewnego dnia mój szef zadzwonił do mnie i zapytał: „Gdzie jesteś?". Odpowiedziałem: „Jestem w Ameryce i będę tu jeszcze przez trzy miesiące… Więc… Eee… Na razie?".

Tak czy inaczej, …

Fot. źródło

To tylko kilka co bardziej soczystych historii. Opisałem je tutaj trochę dla beki, bo przecież nie chcę, żeby i z tej roboty mnie wylali (haha, taki żarcik, chociaż w sumie całkiem serio). Choroby umysłowe – mania, nerwica natręctw, anhedonia, silne stany lękowe, zespół stresu pourazowego itp. – sprawiają, że sytuacja zawodowa jest tak samo stabilna, jak zdrowie psychiczne, czyli: nie ma nic pewnego. Niełatwo utrzymać się w pracy, gdy samo powstanie z łóżka urasta do rangi wielkiego osiągnięcia.

Muszę jednak przyznać, że należę do szczęśliwców. Australijski system „pracy w zamian za zasiłek" to niezły hardkor, nawet jeśli jesteś „w pełni poczytalny". Moja ciężka depresja sprawia, że obowiązkowe 6 podań o pracę w tygodniu i następujące po nich 6 negatywnych odpowiedzi ma na mnie kiepski wpływ. Pełne podtekstów i skrywanej pogardy nastawienie pracowników ośrodków pomocy osobom niepełnosprawnym też odbija się na moim stanie. Widok ludzi, którzy są w dużo gorszej formie niż ja, a też giną w trybach tej machiny, mocno mnie dojeżdża. Mogę sobie tutaj śmieszkować, bo mam oddaną rodzinę, która mi pomaga. Niewielu ma tyle szczęścia.

Nasze społeczeństwo obarcza ludzi chorych umysłowo ogromną ilością poczucia winy i wstydu. Połącz to z poczuciem winy i wstydem za to, że jesteś młody, bezrobotny i na pierwszy rzut oka „zdatny", a wyjdzie ci dużo gorszy syf, niż roztopione lody na obiad. Wyjdzie ci kompletna katastrofa – jak „Ale jazda!: Musical".