FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Z pamiętnika napiętego grafika - vol.06

Jakież więc było nasze zaskoczenie, gdy na takiej właśnie wigilii firmowej zamiast kopert z uczciwie zarobiona kasą prezes zaczyna rozdawać drewniane skrzynki z winami?

Wigilia firmowa to ten ciepły i długo wyczekiwany czas, kiedy wszyscy pracownicy agencji reklamowej mogą nareszcie odstąpić od swoich obowiązków i zająć się tym, co naprawdę ważne, czyli kontaktami międzyludzkimi. Jako że nie ma na nie zbyt dużo czasu, bo przecież studio stoi, drukarnia czeka, a kosztorysy same się nie napiszą, mądry właściciel agencji reklamowej ogranicza ten ciepły i świąteczny czas do niezbędnego minimum, czyli parugodzinnej, wspólnej najebki gdzieś, w jakimś wynajętym lokalu z imprezą do samego floru, poprzedzonej spiczem prezesa. Imprezy takie – aby dział HR był usatysfakcjonowany – nazywa się wigiliami firmowymi i żeby pracownicy agencji chcieli na nie jeździć, dodatkowo gloryfikuje się ich wewnętrznymi łapówkami, tzw. nagrodami pieniężnymi, czyli karpiówkami. Zazwyczaj jest to parę stów albo tysi w zależności od tego, ile kto i jakiej bawełny w ostatnim czasie nazrywał.

Reklama

Jakież więc było nasze zaskoczenie, gdy na takiej właśnie wigilii firmowej zamiast kopert z uczciwie zarobiona kasą prezes zaczyna rozdawać drewniane skrzynki z winami? Co gorsza myśmy te skrzynki projektowali jakieś parę tygodni temu w przeświadczeniu, że to dla naszych tzw. klientów strategicznych, którym przecież nie tylko wciąż lody, ale i wino czasem można.

Pobraliśmy te skrzyneczki z nędznym chlupotem wewnątrz, uścisk ręki prezesa był oschlejszy niż zwykle, dojedliśmy zupę i wymiksowaliśmy się z imprezy, bo co tu robić, udawać, że jest fajnie? Stoimy pod restauracją, kreatywny zagaja:

- Ale chujnia, co?

- Ano chujnia. - potwierdzamy smutno, bo śnieg jeszcze do tego wszystkiego padał.

- To co, idziemy się najebać gdzieś w miasto?

- Idziemy.

- To najpierw te wina zróbmy, żeby ich po mieście nie dźwigać.

No i stanęliśmy rozczarowani okolicznościami pod śmietnikiem osiedlowym, każdy odbił swoje wino kluczami metodą korek do środka i walnęliśmy każdy swoje czerwone wytrawne z gwinta na hejnał, że hej. I żeby jeszcze dobre jakieś było! Kwaśne ścierwo jak cholera.

Turlaliśmy się całą noc po mieście, imprezka z tego wszystkiego wyszła w końcu znakomita, przygód mnóstwo się działo, ale ja nie o tym chciałem.

Bo jak się już po świętach zebraliśmy w robocie, to księgowa w kuchni wygadała się, że te wina to były jakieś cuda niesamowite po 1800 zł za butelkę. Cabernet rocznik jakiś tam francusko-zamierzchły, i że to był prywatny pomysł naszego prezesa kochanego, żeby wziąść, jak to tylko on potrafi, i nauczyć nas tak niepopularnej wciąż w Polsce sztuki sommelierki, i że ten drobny podarek ma być zaczątkiem naszej wspaniałej prywatnej kolekcji, i piwniczki, i takie tam. I to wszystko prezes miał wypowiedzieć, kiedy wręczał nam te wina, ale zdążył był się już tak podjebać do tego czasu, że zapomniał.

Reklama

Więc wyszło na to, że jak żeśmy wtedy na tej wigilii wspaniałej wina pod śmietnikiem z gwinta walili, to jak nas tam sześć osób było, to rachunek pana prezesa za tę krótkotrwałą przyjemność naszą pracowniczą, wynieść musiał marne 10 800 zł, i to jest wynik, który nie powiem, ale mi osobiście imponuje po dziś dzień. Droższego jabcoka na śmietniku jak dotąd nie piłem.

**********

Wigilie firmowe mają oczywiście swój urok, ale gdzie im do tak zwanych wyjazdów integracyjnych. Wyjazdy integracyjne w agencjach reklamowych z integracją wspólnego nic nie mają, już raczej z dezintegracją, masową i doszczętną. Na dodatek od kreacji zajebanej normalnie po dach zleceniami i briefami w okresie przedwyjazdowym oczekuje się, że wymyśli jakiś temat przewodni takiego wyjazdu, i że pomysł ten na dodatek będzie kreatywny. No bo w końcu są kreatywni podobno, bo kasę za to biorą.

Wymyśla się więc jakieś cuda na kiju po to tylko, żeby wszyscy pracownicy agencji w te piętnaście minut po przyjechaniu na wyjazd, kiedy jeszcze na oczy cokolwiek widzą, żeby dostrzec mogli ten pomysł kreatywny, a nawet jak Bóg da, może nawet go docenić?…

W akcie desperacji wymyśla się więc motyw przewodni imprezy „Szpital psychiatryczny”, kostiumy dla hostess projektuje się w kroju kaftanów bezpieczeństwa z powiększonym logo, DJ-owi płaci się dwie stówy ekstra, żeby grał w kółko zwolniony i zdubstepowany mazurek dąbrowskiego w wykonaniu Edyty Górniak z pamiętnej Korei, stawia się pięć stroboskopów, każdy w innym tempie, a wszystkich dookoła przekonuje się, że to zajebisty pomysł, i że żadna agencja jeszcze się tak nie bawiła świetnie i oryginalnie jak my to zaraz uczynimy.

Reklama

I nikt, kurwa, z całej firmy nie dostrzega, że to żart taki tylko miał być, śmiech przez łzy, breaking to other side w wykonaniu kreatywnych, aluzja zwyczajna, której nikt nie załapał. Dom wariatów normalnie…

Czasem jednak udaje się trafić na dobry humor pana naszego prezesa kochanego, najlepiej świeżo po jakimś wygranym przetargu i namówić go na wyjazd integracyjny z pełnym wypiardem. Kreatywnie i finansowo – sky is the limit. No i jedzie się na przykład do zamku krzyżackiego w Malborku na całe trzy dni, niby to pod pretekstem, że film tam będziemy kręcić, a konkretnie teledysk. No i kręci się, a nawet nakręca! W teledysku występują prawie wszyscy pracownicy agencji, no może poza pracownikami działu IT, którzy jakoś za ciemno na zdjęciach wychodzą oraz poza kreacją, która znowuż ostrości nie łapie. Teledysk wychodzi całkiem-całkiem, w stylu wczesne disco-polo, z solowymi partiami wokalnymi, beatboxem, prężnym muskułem i półnagimi zdjęciami w hotelowym basenie. Prezes z tej okazji przebiera się nawet za Snoopy Doga, czyli true-black-pimp-style, ale nikt mu nie wierzy, bo i tak wygląda jak co dzień.

Wyjazd integracyjny można powiedzieć, że się udaje. Nawet jeśli przyspieszoną decyzją dyrektora Muzeum Zamku Krzyżackiego w Malborku zostaje skrócony do jednego tylko dnia i dłuuugiej nocy, to i tak można powiedzieć, że będzie co wspominać.

No bo kto zapomni szefa działu DTP, Małego Rysia niejakiego, który w pełnej zbroi krzyżackiej zapina na kamiennej posadzce Lenę z księgowości w samym tylko szyszaku na głowie?

Reklama

Albo walki na miecze dwuręczne pomiędzy działem prawnym a produkcją filmową odbywane w sypialni Wielkiego Komtura? Aż iskry na baldachim leciały!

A to, jak finansowy najpierw narzygał na gablotę z bursztynem z XII wieku, a potem do studni zamkowej…

Pamiętacie to?…

**********

Dział prawny agencji reklamowej teoretycznie jest działem agencji reklamowej, wszystko jednak co robi, robi przeciwko niej. Po to jest dział prawny w agencji reklamowej, żeby agencja nie mogła zrobić tego, co by chciała. O dziale kreacji mówi się „Departament tworzący to, co nie podoba się klientowi oraz jest niemożliwe w produkcji”, tak o dziale prawnym powinno się mówić „Departament spowalniania, powściągania i ostrego hamowania departamentu kreacji”.

Prawnicy w agencji reklamowej, mimo że pobierają od niej pensję, muszą także pobierać apanaże od konkurencji. Bo któż inny płaciłby im za tak wspaniałe i skuteczne zabijanie pomysłów, jak to tylko oni potrafią? „Tego nie róbmy, bo nie mamy uregulowanych praw autorskich, a tego też lepiej nie róbmy, bo jeszcze komuś się z czymś skojarzy”. Te jeansy na key visualu proszę zmienić na jakieś inne, najlepiej beżowe sztruksy, i co z tego że to kampania Jacka Danielsa? Nie mamy prawa do użycia nazwy „jeans”. Nazwa jest zastrzeżona, zastrzegł ją pradziadek Levi'ego Straussa tysiąc trzysta osiemdziesiąt siedem lat temu pomiędzy jedną kolejką bourbona a drugą i lepiej tego nie ruszać. Zmieńcie więc po prostu jeansy na jakieś inne spodnie. Bo to przecież łatwiejsze niż dochodzenie praw spadkowych w Stanach Zjednoczonych, no nie?!

Reklama

Albo regulaminy. Prawnicy w działach prawnych agencji reklamowych redagują regulaminy promocji czy konkursów jakichś tam, i nad każdym walą konia po kilka dni, bo taka to ciekawa lektura. No bo czy jeśli klient dośle papierek po wafelku, który jest zgłoszeniem do konkursu i zrobi to trzy sekundy po północy, to zaliczać mu udział na dobę roboczą minioną, czy tę następną? Kurwa ja pierdolę, jakie ciekawe zagadnienie! Dopiszmy więc drobnym druczkiem czwarty ustęp do szóstego paragrafu i podeślijmy to do działu prawnego klienta, żeby akcept na to dał. A żeby akcept na to dał, to podliżmy mu się wymuszając zmianę projektu billboardu i dodając informację, że promocja trwa konkretnie od-do i ani chwili dłużej. I dajmy to na czerwono i na środku. I co z tego, że zasłonimy twarz modela. Dajmy jeszcze, że dotyczy tylko tych klientów, którzy spełnią oczekiwania. Oczekiwania prawników, oczywiście. Prawników klienta, a więc i naszych. Nas wszystkich oczekiwania. Gwiazdką to dajmy.

I nie piszmy na boga, że ten szampon ma o 80% lepsze działanie niż ten konkurencji, bo jak się komuś okaże, jakkolwiek to mierzyć, że miał tylko 76%, to leżymy. Masowe pozwy cywilne nas czekają. Wykończą nas w parę tygodni. I w ogóle mogiła.

Napiszmy więc, że szampon jest lepszy do 80%. I co z tego, że to bełkot? Jebać hasło reklamowe, jebać język polski, jebać wszystko i wszystkich oraz zdrowy rozsądek. Ważne, żeby nikt nas nie pozwał, bo wtedy PR tracimy i święta sprzedaż spada. A wtedy to już po nas.

Reklama

A pomyśleć tylko, że kiedyś ci ludzie studiowali prawo rzymskie, Cycerona i Katona przemowy na blachę wkuwali, łacinę na poziomie zaawansowanym znają. Kiedyś marzyli, żeby być narzędziem dobra, żeby ze złem walczyć, żeby sprawiedliwość krzewić, nikczemnych ludzi do pierdla wsadzać, a biedaków z niego wyciągać. Mowy obrończe w głowie układali po nocach, ćwiczyli ekspresję i dialektykę. Stawali nad brzegiem morza i patrząc w nie myśleli „Niezmierzony jest ocean krzywd i niesprawiedliwości ludzkich. Pozwól boże mi to zmienić”.

No to kurwa zmieniają. Małym druczkiem, po gwiazdce.

**********

Nie wiem jak reszta Polski, ale Warszawa cała do cna zdziecinniała i od jakiegoś czasu posługuje się językiem przedszkolaków i zdrabnia. Ale jak zdrabnia! Pan na stacji benzynowej pyta jaką benzynkę mi nalać, a gdy ja w międzyczasie jeszcze redbulika i flaszeczkę drogą kupna nabywam i płacę za to pieniążkami, to on mi w tym czasie gotów jest jeszcze szybki umyć. Pani w sklepie twierdzi, że lepszej szyneczki to ona jeszcze nie jadła i najlepsza jest z bułeczką i masełkiem. Więc ja biorę tej szyneczki i jajeczka jeszcze do tego, i mleczka tak ze dwa literki, i gdy mi to wszystko pani w siateczkę pakuje, ja przypominam sobie, że jeszcze herbatki zapomniałem, a to i kawkę pani jakąś dorzuci, bo się w domku kończy.

Od jakiegoś czasu nie palę papierosów, tylko papieroski. Nie piję wódki, tylko wódeczkę. Nie czytam gazety na kiblu, tylko gazetkę. W tramwaju kasuję bilecik, a jadę tylko dwa przystaneczki. Wieczorami nie chodzę na imprezy, tylko na imprezki, płacę rachuneczki i wożę się taksóweczkami. Nawet jak rzygam, to nie jak panisko w krzaczory pod klubem, tylko tak cedzę w krzaczki obok ławeczki.

Reklama

Gdy w moim warzywniaku osiedlowym kupowałem kiedyś kapustę, ziemniaki, cebulę i buraki, to dostałem nic innego jak kapustkę, ziemniaczki, cebulkę i buraczki. I gdy w akcie pełnej desperacji, nie mogąc już słuchać tego infantylnego bełkotu, taki pełnomęski sok jabłkowy proszę, a pani go na jabłuszkowy przemianowuje i pyta jakiej firmy soczek podać, to ja nie wytrzymuję i mówię, że Horteksiku najlepiej mi smakuje. A wtedy w warzywniaku robi się cicho i wszyscy patrzą na mnie jak na pierdolniętego. A ja sobie myślę – aha, czyli że są jednak jeszcze jakieś granice. A to dobrze. A to może nie do końca zwariowaliśmy.

Fascynujące jest obserwować jak na naszych oczach zmienia się język, robię to od wielu lat, kolekcjonując coraz to nowe dziwne słowa klucze albo patrząc jak pomarańcz wypiera pomarańczę i niechętnie, ale jednak to akceptując. Tego jednak, co teraz się dzieje z mową codzienną Polaków żaden Bralczyk by nie wymyślił, żaden profesor Jan „Obie formy poprawne” Miodek. Język polski, co to nie gęsi, jak wieszcz mawiał, języczkiem się jeno staje. Wojny nam w narodzie brakuje, skoro baby chłopami się rodzą, chłopy się noszą jako baby, a wszyscy językiem dzieci się porozumiewają. Jak dla mnie jest to jeszcze bardziej szalone, niż rodzinne porody albo kupowanie wody w sklepie w plastikowych butelkach, o czym gdyby wieszcz się dowiedział, pewnie ze śmiechu by skonał. No bo jak to nazwać? Wódeczka w plastikowej buteleczce?

Beczuszka śmieszku, ot co.

Dima Słupczyński

Więcej:

Z pamiętnika napiętego grafika vol.5
Z pamiętnika napiętego grafika vol.4
Z pamiętnika napiętego grafika vol.3
Z pamiętnika napiętego grafika vol.2
Z pamiętnika napiętego grafika vol.1