FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Jak bardzo do dupy jest w trasie z zespołem

Dwa dni zniszczyły mnie bardziej niż jakikolwiek festiwal

Zdjęcia Chris Bethell

Na stole ląduje miniaturowa fiolka. „Weź to” – mówi koleś naprzeciwko, podając mi coś, co wygląda jak przezroczysta butelka po dezodorancie w kulce, wypełniona jakimś przejrzystym płynem. „Wetrzyj to sobie w skronie – wyjaśnia. – To kwas”.

Gość, który daje mi substancje halucynogenne, to Matt. Jest członkiem The Growlers – kwintetu z Kalifornii. Mimo zgubienia zeszłej nocy dwóch muzyków, karty kredytowej i prawa jazdy, zdaje się pozostawać w bardzo dobrym nastroju. Jest też pijany, na to wygląda. Ma na sobie odsłaniającą pępek bluzkę na ramiączka z logo zespołu, pije tequilę prosto z otwartej butelki i pryska wodą z plastikowej rybki na mijających nas przechodniów – wszystko to, jeszcze zanim ktokolwiek pomyślał o zjedzeniu pierwszego tego dnia posiłku.

Reklama

Jesteśmy w drodze do Bristolu, gdzie zespół dołączy do Fat White Family i The Wytches. The Growlers spędzają w trasie sporo czasu – wydali pięć albumów od rozpoczęcia działalności w 2006 roku – a to będzie drugi koncert podczas ich tournée po Wielkiej Brytanii. Ono z kolei jest przedłużeniem europejskiej trasy, w ramach której grali w Niemczech, Francji, Norwegii, Belgii, Hiszpanii i Szwecji. Wrócą tu w październiku, by powtórzyć rundkę. W międzyczasie zagrają serię imprez w Ameryce.

Zespoły zaprosiły mnie, kiedy zapoznały się z moim planem artykułu o całkowitej rozpuście, która w domyśle wiąże się z przebywaniem w trasie. A także o tym, czy w odwiedzaniu przez sześć miesięcy każdego roku stacji benzynowych i miejsc, w których nie domykają się toalety, jest w ogóle coś fajnego. Jednak teraz nie mogę przeboleć faktu, że mogłem właśnie – zupełnie nieumyślnie – zapodać sobie kwasa. Siadam więc i czekam.

I czekam.

Potem dociera to do mnie – myśląc, że można się naćpać przez rozsmarowanie sobie na skórze czegoś, co przypomina naturalny krem na przebarwienia odsłoneczne, wychodzę na naiwnego ćwierćmózga.

W trasie wycina się dużo numerów. Wystarczy moment dekoncentracji – i voilà! Zawartość dwulitrowej butelki wody Evian ląduje na twojej głowie albo ktoś robi ci kręcenie suta (albo zastanawiasz się, czemu nad autostradą nie krążą jeszcze pterodaktyle, bo jesteś przekonany, że pierwszy raz w życiu wrzuciłeś kwasa). To tylko niektóre z rezultatów spędzania niezliczonych godzin z tymi samymi osobami w przestrzeni, której rozległość niechybnie doprowadzi cię do licznych kurczy mięśni – i przez jakiś czas wydają się one zabawne. Lecz istnieje całkiem oczywista druga strona grania w zespole z gatunku tych, które podróżują w mercedesie sprinterze. Coś, co oddziela zespoły, które żyją pasją muzyki, koncertowania i karmienia się okropnym jedzeniem, od tych bardziej zainteresowanych zwitkami banknotów i pracą na godziny.

Reklama

– Zarabiam coś koło dziesięć razy więcej od nich – mówi mi Dr Kiko, ich menedżer trasy. Kiko był kiedyś farmaceutą, a teraz wozi zespół z miejsca na miejsce. Pojawił się jako gość w dwóch kawałkach Mogwai i naprawdę kręcą go zespoły, które grywały na festiwalu All Tomorrow’s Parties. Dwóch członków The Growlers ma tatuaże z jego imieniem. On zdążył się za to odwdzięczyć poprzez wydziaranie sobie frazy „Los Growlers” gdzieś na własnej skórze. Dr Kiko to fascynująca istota – ale uświadomienie sobie, że większość jeżdżących w trasy zespołów jest bez grosza, a ludzie pracujący dla nich zarabiają więcej, jest trochę przygnębiające.

Oprócz dziwnych fuszek typu przycinanie zielska w domu znajomego na żadnego z członków zespołu nie czeka w domu jakakolwiek prawdziwa praca. Scott, perkusista, zajmuje się filmowaniem i obróbką wideo, ale to tyle. Kiedy zasiadamy do śniadania, poddają się i próbują się zmierzyć z pomysłem, że po powrocie z trasy będą musieli zacząć rozsyłać CV. Jednak kiedy pytam Brooksa Nielsona, frontmana zespołu, czy naprawdę tak zrobią, odpowiada zdawkowym: – Nie, nie pójdziemy do robót.

A więc to znaczy właśnie być w trasie. Do końca roku zespół będzie miał na koncie setki zagranych koncertów. W podróży żyją na riderach, szerokopasmowym internecie w hotelach Premier Inn i ofertach „dwa w cenie jednego” przydrożnych stacji benzynowych. Robią to przez kilka miesięcy w roku, spędzają parę tygodni w domu, a potem znowu ruszają w trasę. Odkąd osiem lat temu założyli zespół w Dana Point w Kalifornii, w zasadzie powtarzają na okrągło ten cykl.

Reklama

Kiedy w końcu dojeżdżamy do Bristolu, przywlekając z sobą ból głowy z lekką nutką fałszywego kwasu, mogę doświadczyć kolejnej gorszej strony tarabanienia się po świecie miesiącami, żeby grać z kumplami koncerty. Nie jesteś nawet w stanie przyjrzeć się zakątkom, które odwiedzasz. W ogóle. Trafiasz na miejsce akurat na próbę, potem wpychasz w siebie jakiekolwiek porządne jedzenie, które udało się wyegzekwować w riderze, dajesz koncert, a potem wracasz do hotelu albo do busa, żeby dowlec się do następnego postoju. Nie masz okazji, żeby powłóczyć się i zapoznać z kulturą. Nie jest ci dane pobawić się jak zespoły z wideoklipów, zrzucając forsę z dachów budynków. Jedyne, co cię czeka, to takie same ściany backstage’u, te same smaki chipsów Walkers i techniczni – którzy tak naprawdę wszyscy wyglądają, jakby byli klonami tego samego grubego i brodatego gościa w koszulce Toola.

To ten moment, w którym ty, tkwiąc w swojej gównianej robocie od dziewiątej rano do dziewiątej wieczorem w filii marketu Robert Dyas w samym sercu Shepherd’s Bush, mówisz sobie: „Kurwa, zespoły mogą sobie jeździć po świecie i grać dla ludzi niesamowite koncerty, a ja siedzę tu zakopany po uszy w tanich rękawicach ogrodowych”.

Jednak to tylko w połowie prawda. Grasz dobre koncerty – ale grywasz też kurewsko okropne, dobijające koncerty. Następnego dnia docieramy do Liverpoolu i The Growlers mają kaca. Nie są zadowoleni ze sztuki zagranej w Bristolu – i łatwo dostrzec, jak odbija się to na dzisiejszym morale zespołu. Brooks przespał całą podróż na podłodze vana. Nikt nie jest pijany. Wszyscy zdają się zatopieni w melancholii. Naszym jedynym obiadem jest to, co zazwyczaj sprzedają na stacjach benzynowych w hrabstwie Merseyside. Oczywiście to i tak lepsza robota niż wiele normalnych, ale przed ponurym cieniem nieistniejącej pensji, zatęchłego powietrza i porozrzucanych opakowań po żarciu, który nieustannie towarzyszy życiu w trasie, nie uciekniesz, po prostu wychodząc z firmy po przepracowanym dniu.

Oglądamy kawałek koncertu The Wytches – ich nastrojowy, podszyty grunge’em przester przyjemnie masuje nam uszy. A potem nadchodzi czas, by The Growlers znów przejęli scenę.

Wiele zespołów grających na żywo wypada monotonnie. Brzmią tak samo jak na płytach, wydają się znudzone, nie czujesz z nimi żadnej specjalnej więzi poza tym, że znasz trochę słów do ich kawałków. Jednak The Growlers to zespół, który zasługuje na to, żeby oglądać go na żywo. Nie tylko brzmią świetnie. Brooks powinien dostać swój własny program, bo jego cwaniackie gadki i dowcipy są lepsze niż większości komików, których zobaczysz w publicznej telewizji.

The Growlers to świetna kapela. Ich albumy są świetne, koncerty są świetne, muzycy to świetni ludzie. Jednak wybranie się z nimi w trasę doprowadziło mnie do odkrycia, że nieważne, jak dobry jesteś – jeżdżenie w trasy jest w sumie do dupy, jeđli masz pusto w portfelu.

Oczywiście jest w tym sporo zabawy. Ale też zmęczenia – dwa dni zniszczyły mnie bardziej niż jakikolwiek festiwal. Każdy z nas powinien wypić jednego za wszystkie zespoły, które są teraz w drodze, by dostarczyć muzykę w różne miejsca – nie tylko w kraju, ale i na świecie – kosztem porządnego odżywiania się, możliwości wysrania się w czystej toalecie i zarobienia prawdziwych pieniędzy, za które mogliby przeżyć, gdz wrócą do domu. To właśnie te zespoły, które robią to, bo są żywym wcieleniem tego, co powinno znaczyć granie w zespole.