"All Eyez On Me" to muzyczny odpowiednik "The Room" - najgorszego filmu świata
Michael Garcia/Thinkjam

FYI.

This story is over 5 years old.

Na ekranie

"All Eyez On Me" to muzyczny odpowiednik "The Room" - najgorszego filmu świata

Nie jest to dobry film, ale nadal ma szansę zostać kultowym.

Kiedy ostatni raz wyszliście z seansu w kinie? Ale tak naprawdę - zabraliście kubek z niedojedzonym popcornem, otrzepaliście fotel z pozostawionych łupinek i zmusiliście ludzi w swoim rzędzie, by przepuścili was do wyjścia? Kiedy po raz ostatni, patrząc na to co się dzieje na ekranie, uznaliście, że już wystarczy, dość tego, choć bilet do kina kosztował tyle, co nowe markowe sandały z wyprzedaży?

Mnie osobiście zdarza się to dość rzadko, oglądam do końca nawet najgorsze gnioty, żeby później wyżywać się na nich wśród znajomych. Ostatni raz wyszłam z kina w połowie lat dwutysięcznych, gdy w 2004 roku Brad Pitt, Orlando Bloom i wielu innych aktorów zgodzili się wystąpić w "Troi", czego moim zdaniem nadal powinni się wstydzić. Wytrzymałam wtedy jakieś dwadzieścia minut w nieco zapuszczonym kinie w galerii handlowej w Harare, w końcu jednak przerzuciłam przez ramię kiczowata torbę, uszytą tak, by przypominała kieszeń dżinsów i wyszłam.

Reklama

W czasie przedpremierowego pokazu "All Eyez On Me" - biografii Tupaca, wyreżyserowanej przez Benny'ego Blooma - byłam blisko wyjścia co najmniej trzy razy. Pierwszy impuls pojawił się w czasie sekwencji koncertowej, która ciągnęła się tak długo, jakby w ogóle jej nie zmontowano. Drugi raz, gdy kamera znalazła się w klubie i z takim zaangażowaniem skupiła się na pokazywaniu kobiecych tyłków, że nie wytrzymałam i ryknęłam śmiechem. Po tym wszystkim czekała mnie jeszcze scena, w której ofiarę gwałtu odmalowano jako mściwą kłamczuchę - choć sprawa była o wiele bardziej skomplikowana, niż pokazuje to film - i pokazano, jak złośliwie się uśmiecha, słysząc ogłoszenie wyroku.

Omawialiśmy już ten film na naszej stronie, opublikowaliśmy wywiad oraz artykuł, nie zamierzam więc powtarzać znanych faktów. Ale teraz, gdy film Blooma od paru tygodni jest już wyświetlany w kinach i zarobił całkiem przyzwoite dwadzieścia siedem milionów dolarów w premierowy weekend, nadeszła odpowiednia chwila, by się trochę nad nim zastanowić. Mam olbrzymią nadzieję, że "All Eyez On Me" zdobędzie w świecie biografii muzycznych równie wielką sławę jak "The Room" - otoczone kultowym statusem legendarne dzieło, które do dziś gromadzi na nocnych seansach tłumy fanów, chcących raz jeszcze zaznać dojmującego uczucia żenady. Ponieważ - pominąwszy całkiem udany casting, wykorzystanie mniej znanych kawałków Tupaca i próbę podania ogromnej ilości informacji w ciągu niecałych dwóch godzin - "All Eyez On Me" trudno nazwać dobrym filmem. Świadczy o tym między innymi ocena na Rotten Tomatoes, gdzie krytycy dają mu zaledwie dwadzieścia procent. W najgorszych momentach scenariusz i zdjęcia są tak złe, że zdają się wprost stworzone do tego, by zyskać drugie życie pod postacią elementów humorystycznych, które przyciągną publikę szukającą innych rozrywek niż aktualna widownia tego filmu.

Reklama

"All Eyez On Me" zdążyło już wywołać negatywne reakcje wśród ludzi związanych z Tupakiem, oraz kilku osób, które wcześniej pracowały przy jego produkcji. W dniu premiery - zbiegającym się z rocznicą urodzin Tupaca - Jada Pinkett Smith opublikowała serię twittów, w których nie kryła rozczarowania tym, jak przedstawiono jej związek z artystą. A potem John Singelton - który pierwotnie miał być reżyserem tego dzieła, ale zrezygnował w dość niejasnych okolicznościach - podzielił się w wywiadzie radiowym swoimi refleksjami na temat filmu Blooma.

Zapytany o to, czy bardziej go rozczarował końcowy efekt, czy sam sposób nakręcenia tego filmu, Singelton wydawał się rozdarty. "Spójrzmy na to tak" - wyjaśniał - "Gdy Spike Lee kręcił Malcolma X, ludzie w Nowym Jorku i na Brooklynie nie dawali mu spokoju, powtarzając: Tylko tego nie spieprz, Spike. To dla nas zbyt ważny temat". Przy tym filmie nie było takiej presji, więc twórcy nakręcili nie wiadomo co. Zignorowali olbrzymi wpływ Tupaca na całe nasze pokolenie. Dzisiejsze dzieciaki, które nie rozumieją dziedzictwa, jakie pozostawił Tupac Amaru Shakur, zobaczą w tym filmie jedynie gwiazdę rapu. A to był ktoś o wiele większego formatu. I to właśnie najbardziej mnie irytuje w tym filmie".

"All Eyez On Me" ma spory i dość zrozumiały problem z upakowaniem wszystkich aspektów życia Tupaca w tak krótkim czasie. Dostajemy dzieło, które wręcz błaga o zamianę w wieloodcinkowy serial lub przemontowanie w taki sposób, by mieściło się w ograniczeniach narzucanych przez film fabularny. Ale to też powód, dla którego biografia Tupaca może zyskać niezamierzony status kultowej komedii, podobny do tego, którym cieszy się "The Room". Próbując opisać każdy element życia Tupaca - wewnętrzne konflikty, sprzeczne idee, różne wizerunki, jakie prezentował publicznie, jego wychowanie polityczne i elokwencję, ignorowaną przez głęboko obskuranckie społeczeństwo - gubiąc przy tym wszystkie niuanse, twórcy "All Eyez On Me" wyprodukowali coś, co zdaniem Singeltona, bliższe jest miałkim gniotom produkowanym przez Lifetime (na przykład biografii Aaliyah) niż "Selenie", "Straight Outta Compton" czy "Control" w reżyserii Antona Corbijna. I pomimo tego, że film o Tupacu nie spełnia oczekiwań Singeltona czy Pinkett Smith, znajdziemy tam tyle wspaniałych cytatów i niezamierzenie komicznych scen, że powinien stać się dziełem kultowym. Wtedy nikt już nie będzie miał powodu, by wychodzić z seansu.

Tshepo udziela się również na Twitterze.