FYI.

This story is over 5 years old.

Newsy

​Rozprawa z kapłanem

Pedofil czy ofiara zemsty karteli narkotykowych za prowadzenie programu antynarkotykowego. Ruszył proces ks. Wojciecha G.

Źródło: Flickr/Quinn Dombrowski

Co pewien czas Polska żyje jakimś głośnym procesem sądowym. Teraz przyszła kolej na sprawę księdza G., a ta jest dość poważna dla polskiej mentalności. Chociaż coraz mniejsza ilość ludzi deklaruje przynależność do Kościoła, to afery z nim związane wyjątkowo elektryzują naszą opinię publiczną. Szczególnie jeśli kręcą się wokół pedofilii.

Ksiądz Wojciech G., jest polskim kapłanem (obecnie zawieszonym w prawach kanonicznych) pełniącym do 2013 roku posługę na egzotycznej Dominikanie. Urzędowałby pewnie na Karaibach jeszcze trochę, gdyby nie śledztwo dziennikarki Alicji Ortegi, która to zrobiła materiał o polskim księżulku-macho, wykorzystującym seksualnie biednych chłopców ze swojej parafii w Juncalito.

Reklama

Sprawa nabrała szumu w mediach po obu stronach Atlantyku, przeniosła się do Polski i od lutego 2014 roku oskarżony przebywa w areszcie (który to pobyt przedłużono mu do 30 kwietnia br.). Od tego czasu prokuratura skrzętnie zbierała dowody winy.

A tych okazuje się mają całkiem dużo. Sześciu dominikańskich chłopców miało przez księdza zostać wykorzystanymi seksualnie. Słychać było w mediach skrawki ich zeznań mówiące o przebierankach, zmuszaniu do masturbacji, seksie analnym, a nawet grożeniu bronią. Bronią, która jest już też częścią aktu oskarżenia, gdyż wraz z przeszukaniem parafii, znaleziono ją (nielegalnie posiadaną) razem z ostrą amunicją i komputerem z tysiącami plików o charakterze stricte pedofilskim. Śledczy dotarli też do dwóch wychowanków podwarszawskiego ośrodka dla dzieci, w którym ksiądz G. urzędował jeszcze jako kleryk, na długo przed wyjazdem na rajską wyspę. Oni też zeznali, że oskarżony dopuścił się wobec nich czynów daleko wykraczających poza granice moralności katolickiej. Sprawie tej podejrzanego wydźwięku dodało tajemnicze zaginięcie dokumentacji z owego ośrodka z okresu, w którym wydarzenia miały miejsce. Prokuratura jest w tym wypadku przekonana, że nie był to żaden przypadek, a celowe ukrycie, bądź zniszczenie dowodów.

Śledztwo do łatwych nie należało, gdyż media zarówno polskie, jak i dominikańskie obserwowały każdy ruch w tej sprawie. Sam prokurator generalny Dominikany, Francisco Dominquez Brito, dorzucił ciężar odpowiedzialności na barki polskich śledczych, mówiąc że oczekuje wyroku, który zadowoli opinię publiczną na Karaibach.

Reklama

Przesłuchano więc stu świadków, by zebrać odpowiedni materiał dowodowy. Sami pokrzywdzeni dość stanowczo potwierdzili oskarżenia i barwnie opisali występki polskiego księdza. Za zarzucane mu czyny grozi kara do 12 lat więzienia, jednak w wypadku skazania za dwa lub więcej przestępstwa, sędzia będzie mógł wymierzyć mu karę łączną w wymiarze do 15 lat. Sam oskarżony dotychczas konsekwentnie milczał i nie przyznawał się do winy.

Z przedstawionego obrazu wynika jedno - bestia bez zahamowań. I do tego wykorzystujący swoją funkcję, która powinna nieść ze sobą tylko dobro.

I gdyby to był jedyny obraz, jaki ludzie kojarzą z księdzem G. sprawa byłaby już dawno przesądzona, a jego, jak większości przestępców seksualnych, nikomu by nie było szkoda. Jednak wizerunek kapłana, jaki znają mieszkańcy dominikańskiej wioski, w której miały się dziać sceny rodem z pedofilskiego porno, jest zupełnie odmienny od tego, który ukazali za pośrednictwem mediów śledczy.

W Juncalito uważano go za pomocnego, miłego i dobrotliwego kapłana. Nawet dostał czułą ksywkę "padre Alberto", pod którą wszyscy go tam znali. Dzieci podobno same lgnęły do niego. Chciały się angażować w to co robi i spędzać z nim czas. Ale nic dziwnego. Tchnął w swoją parafię powiew przyszłości. Do niemalże odciętego od świata zakątka karaibskiej wyspy ściągnął wolontariuszy z całej Europy. Zorganizował zespół ratownictwa górskiego. Walczył o renowację drogi łączącej mieścinę z resztą kraju. Postarał się o odnowienie miejscowego kościoła. Organizował lekcje angielskiego. Zawsze zapraszał do siebie na rozmowę, a jeśli na to nie miałeś ochoty, mogłeś po prostu przyjść na plebanię posiedzieć na kanapie przed kablówką, albo poserfować w internecie (a w 2010 r., było to jedno z niewielu miejsc w mieście z dostępem do sieci). Parafia żyła pełnią życia, a dzieci podobno dzięki niemu wychodziły z nałogów, opuszczały czarne ścieżki przestępczej drogi życiowej…

I właśnie o to podobno poszło. Przynajmniej wg. samego oskarżonego. Zanim zaczął kategorycznie milczeć, w wywiadach podkreślał, że cały ten cyrk wokół jego osoby jest zemstą karteli narkotykowych za prowadzenie tam programu antynarkotykowego. Wkurzeni bossowie dominikańskiego półświatka mieli sfabrykować dowody oskarżenia, by pozbyć się z regionu niewygodnego herosa w sutannie.

W rodzinnej miejscowości Wojciecha G., położonej niedaleko Krakowa jego wytłumaczenie wydaje się bliższe prawdy niż telewizyjne doniesienia. Pamiętają go tam jako miłego i pomocny człowieka, który nie dawał żadnych powodów do niepokoju podczas pracy z dziećmi.

I jak tu dojść prawdy, mając tak różne obrazy jednej osoby? To już problem Temidy, która (mam nadzieję) będzie bacznie czuwała nad rozprawą w Sądzie Rejonowym w Wołominie.

Choć sam oskarżony wydaje się, pomimo swego medialnego milczenia, nakierowywać na ten bestialski obraz, gdyż dziś rano przyznał się do winy, by zmniejszyć wymiar kary do 7 lat pozbawienia wolności.