Rambo, Commando i Chuck Norris – czy twardziele z telewizji upośledzili naszą męskość?

FYI.

This story is over 5 years old.

VICE guide to guys x AXE

Rambo, Commando i Chuck Norris – czy twardziele z telewizji upośledzili naszą męskość?

Teraz nikt już nie chce być jak Rambo, bo przyznanie się do tego byłoby co najmniej obciachem, a plakaty z jego podobizną wiszą co najwyżej w jakiejś starej siłowni. Z kogo więc czerpać wzorce prawdziwego samca alfa?

Ilustracja: Karol Grygoruk

– Po co ci taki wielki nóż?
– Do polowania.
– Mądrala. Na co polujesz takim nożem?
– Na wszystko.
Oryginalny dialog z filmu First Blood, 1982 rok.

Niezniszczalni, niepokonani, ale czy wciąż potrzebni? Lata 80. i 90. ubiegłego wieku kipiały testosteronem w dublujących się filmach akcji, gdzie główni bohaterowie – małomówni, zabójczy i emocjonalnie upośledzeni twardziele z telewizji nie tylko dawali łupnia draniom i zdobywali najładniejsze dziewczyny; pokazywali Olimp stereotypowej męskości, nieociosanego buca i mizogina, którym chciał być każdy z nas.

Reklama

To był czas rozkwitu handlu kasetami VHS, gdy sprzedawało się piraty na bazarach – Bartek Przybyszewski ze strony „Bardzo złe filmy" wspomina: „Wtedy w Polsce brano u nas niemal wszystko, jak leci. Nie tylko perełki i dzisiejsze klasyki pokroju Predatora czy Powrotu do przyszłości. Popularnością cieszyły się również niezbyt cenione przez krytykę, niskobudżetowe tytuły, choćby kiepskie filmy akcji z różnymi Norrisami i Lundgrenami w rolach głównych".

To natomiast współgrało z naszymi tematami zabaw, kiedy jako dzieciaki, biegaliśmy w ciepłe dni po podwórkach, bawiąc się w wojnę, zabijając na niby kolegów – każdy chciał być jak Rambo, Commando lub Chuck Norris (przy tym ostatnim nieważne, jaką aktor grał postać – dla nas to ZAWSZE był Chuck Norris). Tak przecież wyglądali bohaterowie, ci prawdziwi mężczyźni, a nie jakieś miękkie lamusy.

John Rambo to świetny przykład scementowania określonego typu herosa, który na lata miał stać się uniwersalnym przykładem samca alfa: stroniącego od kontaktów z innymi ludźmi, ograniczającego interakcję do podstawowych komend lub one-linerów, zdystansowanym emocjonalnie wobec kobiet zdobywcą – silnym, zdecydowanym twardzielem, nie stroniącym od przemocy. Lub inaczej: aspołecznym samotnikiem na pograniczu apatii, uzależnionym od konfliktu.


Razem z AXE sprawdzamy, kim są dzisiejsi faceci. Zobacz rubrykę VICE Guide to Guys


Kiedy w 1972 roku David Morrell, kanadyjski pisarz wydał Pierwszą krew, jego bohater – Rambo (w książce nie miał imienia) był weteranem z Wietnamu, który po powrocie do domu cierpi na PTSD (Posttraumatic stress disorder) – zespół stresu pourazowego. Autor wzorował się m.in. na prawdziwej historii Audie Murphy'ego, który podczas II wojny światowej wykazał się niespotykaną odwagą, za co został wielokrotnie odznaczony, także Medalem Honoru (w 1945 roku walcząc we Francji, przez godzinę powstrzymywał samotnie atak Niemców, zanim nie nadeszły posiłki – kiedy go znaleziono był ranny i nie miał już nabojów, by strzelać do wroga. Miał wtedy 19 lat).

Reklama

Rambo Morrella był postacią tragiczną, wypadkową koszmaru wojny, dla której nie ma miejsca w „normalnym świecie", dlatego ostatecznie musi umrzeć. Dlatego autor książki zdecydował się, by go uśmiercić – co, jak wszyscy wiemy, nie zostało przeniesione na ekran. Sylvester Stallone (cieszący się wtedy popularnością po sukcesie filmu Rocky) miał nieco „ocieplić" wizerunek wyjętego spod prawa weterana, a ostatecznie dostał też możliwość pracy nad scenariuszem. Rambo nie tylko nie zginął, ale – śledząc jego późniejsze przygody – można odnieść wrażenie, że zyskał nieśmiertelność. Co jednak ważniejsze, w kolejnych przygodach stracił kawałek swojego człowieczeństwa, którego integralną częścią jest też zagubienie i strach – przepoczwarzył się w formę żywiołu, który pochłania swoich przeciwników. W pierwszej części jego przygód śmierć poniosła jedna osoba, przez wypadek – w drugiej części Pierwszej krwi (jak to w ogóle brzmi?) zginęło 69 osób, a w Rambo III śmierć poniosło 132 ludzi, przez co tytuł trafił w 1990 roku do księgi Guinnessa, jako najbrutalniejszy film wszech czasów (oczywiście od tamtej pory przelało się na ekranie znacznie więcej krwi, chociażby w kontynuacjiJohn Rambo z 2008 roku).

Prywatne zbiory autora tekstu. Zdjęcie Paweł Mączewski.

Kinowych twardzieli przybywało, a trup z ich ręki ścielił się gęsto. Teraz te oblane testosteronem mięśnie i dukane do kamery kwestie filmowych herosów mogą śmieszyć — wtedy jednak, oprócz krwawej jatki, przemycano nastroje, jakie panowały na świecie. Bohater kina akcji stawał się plastrem na bolączki zachodniego społeczeństwa — gangi punków trzęsą okolicą i maltretują mieszkańców? Bang! Charles Bronson w Życzeniu Śmierci sprawdzi, czy dranie są uczuleni na ołów. Światowy terroryzm zagraża demokracji Stanów Zjednoczonych? Bang! Chuck Norris częstuje terroryzm serią z Uzi w Inwazji na U.S.A. Ameryka leczy kompleksy po przegranej wojnie w Wietnamie? Sylvester Stallone wraca do dżungli, by zabić tam blisko 70 osób.

Reklama

Trudno było jednak w tym świecie o kobiety waleczne i niezależne – a jeżeli takowe się pojawiały (walcząca z Terminatorem Sarah Connor lub Ellen Ripley kontra Obcy), maskulinizowano je nazywając „babami z jajami". Przeważnie jednak widzieliśmy „lalunię w opałach"; naiwną, głupiutką i bezbronną.

To była bezpretensjonalna odtrutka na skomplikowaną sytuację, w jakiej znalazł się wtedy świat – a ten na ekranie chociaż na chwilę stawał się trochę prostszy, gdzie wyraźnie widzieliśmy granicę pomiędzy dobrem, a złem; bo kiedy w globalnej polityce supermocarstw wiało chłodem Zimnej Wojny, telewizyjni twardziele podgrzewali temperaturę kanonadą wybuchów, jaką niesie ze sobą demokracja Made in USA. I wszystko wydawało się mieć happy end. Głównie bohaterowie nigdy nie ginęli, a ich rany zawsze były tylko powierzchowne („kula przeszła na wylot, na szczęście nie uszkodziła ważniejszych organów", słyszałem ten tekst tysiące razy). W pewnym momencie sens fabuły przestał już grać rolę – w końcu scenariusze tych filmów były tak podobne, że prawie że przepisywane od siebie; czasem nawet jakby na kolanie.

„Tylko w latach 80. do kin mógł trafić film, którego biegający w dżinsowych szortach główny bohater urywa przeciwnikowi ramię i tłucze go nim na śmierć (mowa tu o wspaniałym Deadly Prey z 1987 roku)" - wspomina Bartek Przybyszewski z „Bardzo złe filmy". My to natomiast łykaliśmy, zapatrzeni we wszystko, co z Ameryki, jakby miało niewidzialną metkę z napisem „fajne".

Reklama

Era małomównych herosów na VHS najwyraźniej świetnie współgrała też z nauką, o czym świadczą badania przeprowadzone w 1982 roku na Wydziale Psychologii UCLA (University of California, Los Angeles). Określono w nich, że model przyjaźni między kobietami często bazuje na „dzieleniu się emocjami i rozmowach", a interakcja mężczyzn skupia się głównie na „działaniu i robieniu wspólnie rzeczy" (jak – dajmy na to – frontalny atak na wrogą bazę?). Ponadto faceci mieli być bardziej zamknięci w sobie, „ponieważ jakakolwiek próba wyjawienia swoich uczuć, mogłaby świadczyć o formie intymności". Podsumowaniem tego jest „Deficyt Modelu Męskości", jaki istnieje pośród męskiej braci – jako że naszą przyjaźń można sprowadzić do trzech głównych filarów: wspólnego spędzania czasu przy tym samym hobby, relacji polegającej na wymianie usług oraz na modelu mentora i ucznia, gdzie czerpiemy od kogoś wiedzę lub dzielimy się nią z innymi.

Bądźmy szczerzy, jak często spotykacie się przy kumpelskim piwie, by pogadać ze sobą o uczuciach? Faceci tego nie robią, nie potrafią i nie chcą się nauczyć – nie tak nas zaprojektowano. Kiedy nieraz spędzam czas z kolegami przy całonocnych maratonach filmowych, nie wyobrażam sobie, by nagle zeszło w rozmowie na żale i troski – chociaż jesteśmy przyjaciółmi. To nawet zabawne, że zazwyczaj oglądamy właśnie kino akcji z lat 80.

Co jednak mniej cieszy, to że według niedawnego badania opublikowanego na łamach „Preventative Medicine" – faceci celebrujący swoją „męskość" przeciętnie umierają pięć lat wcześniej niż kobiety oraz częściej zapadają na raka. Pewnie dlatego wszyscy najstarsi żyjący ludzie na świecie to kobiety.

Reklama

Teraz jednak ekranowi herosi przestali być remedium na prawdziwe lęki współczesnego świata, jak to się działo wcześniej. Uwiecznieni na taśmach kaset VHS dalej będą walczyć o sprawiedliwość – ale to na widowni pozostaną ci najtwardsi, wracający do tych samych scen z sentymentu do czasów swojej młodości. Teraz nikt już nie chce być jak Rambo, bo przyznanie się do tego byłoby co najmniej obciachem, a plakaty z jego podobizną prędzej wiszą w jakiejś starej siłowni, niż na honorowym miejscu w pokoju.


Jesteśmy też na Facebooku. Polub nasz nowy fanpage VICE Polska


Tak samo w kinie podziw dla napakowanych twardzieli z telewizji wydaje się już raczej przeszłością. W niegdyś pękającym w szwach gabinecie osobliwości kina akcji pozostała garstka nowego narybku aktorów (np. Jason Statham lub Vin Diesel), którzy swoimi mięśniami, srogą miną i prawym sierpowym bronią filmowych stereotypów z lat 80. i 90. Pierwsza liga panteonu ekranowej rozwałki, jak Schwarzenegger lub Stallone raz po raz reanimują swoim nazwiskiem kultowe tytuły sprzed kilkudziesięciu lat (Terminator Genisyslub John Rambo); pozostali z mniejszym fartem trafią do produkcji typu Direct-to-Dvd. Niezależnie jednak od gaży i splendoru na premierze nowego filmu, każdy z tych ekranowych twardzieli ugrzązł w tym świecie „męskości", gdzie na pierwszy plan idą naprężone mięśnie i prawo siły. Steven Seagal nigdy nie zagra w komedii romantycznej, a Jean Claude Van-Damme nie zatańczy w musicalu. Bo to świat dużych chłopców, zbyt długo bawiących się w wojnę – co z boku ogląda się nawet zabawnie, bo przecież nie można tego brać na poważnie.

Poniżej scena z pirackiego wydania filmu First Blood.