FYI.

This story is over 5 years old.

rozmowa

Byłem asystentem Stanleya Kubricka

Kubrick cieszył się sławą despoty nadzorującego każdy aspekt powstawania filmu. Jego wieloletni asystent ukazuje nieznane oblicze słynnego reżysera
Jan Bogdaniuk
tłumaczenie Jan Bogdaniuk
Emilio i Roy Lovejoy na planie „Lśnienia"

Choć od jego śmierci upłynęło już niemal 20 lat, Stanley Kubrick wciąż pozostaje jednym z najbardziej cenionych twórców światowego kina. W ciągu swojej 50-letniej kariery tworzył największe filmowe arcydzieła XX wieku, a jego wpływy po dziś dzień widać w twórczości kolejnych pokoleń reżyserów, od Davida Finchera po Nicholasa Windinga Refna. Mimo to do tej pory otacza go aura tajemnicy. Wielu mu współczesnych uważało go za odludka. Choć urodził się w Ameryce, większość swojego zawodowego życia spędził z dala od Hollywood, kręcąc swoje filmy głównie w Wielkiej Brytanii, częściowo z powodu swojego lęku przed lataniem.

Reklama

Jednym z jego najbardziej zaufanych współpracowników był Emilio D'Alessandro — były kierowca Formuły Jeden, który drugą połowę lat 60. przepracował jako szofer w Londynie. W 1970 roku jeden z pracowników Kubricka natrafił w gazecie na ofertę pracy zamieszczoną przez Emilia, co w końcu zaowocowało spotkaniem rajdowca z reżyserem.

D'Alessandro pracował z Kubrickiem aż do jego śmierci w 1999 roku. Był jego osobistym kierowcą, asystentem na planie i prawą ręką przy pracy nad kolejnymi filmami, od „Mechanicznej pomarańczy" po „Oczy szeroko zamknięte". Stopniowo ich znajomość przerodziła się z czysto zawodowej współpracy w prawdziwą przyjaźń. „Zawsze mówiłem do niego per pan Kubrick" - opowiada D'Alessandro - „aż któregoś dnia powiedział: »Emilio, nie wygłupiaj się, mów mi po prostu Stanley«".

W swojej książce „Stanley Kubrick and Me: Thirty Years at His Side" („Stanley Kubrick i ja: trzydzieści lat u jego boku"), która właśnie wchodzi do księgarni, D'Alessandro wspomina wspólne wzloty i upadki i przytacza mnóstwo anegdot i opisów pracy w studio i w plenerze. Rzuca też nieco światła na życie na planie filmowym Kubricka, który cieszył się sławą despoty nadzorującego każdy aspekt powstawania filmu, a także ukazuje nieznany dotąd portret reżysera. W rozmowie z VICE D'Alessandro opowiada o owianym legendą perfekcjonizmie Kubricka, o różnicach charakterów, oraz o tym, jak dowiedział się o śmierci przyjaciela.

Reklama

Emilio D'Alessandro (po lewej) i Stanley Kubrick. Fot. dzięki SkyHorse/Arcade Publishing

VICE: Dlaczego zdecydowałeś się wydać tę książkę właśnie teraz?
Emilio D'Alessandro: Nie byłem gotów, żeby opowiedzieć tę historię. Dla mnie Stanley nigdy nie umarł. Był moim przyjacielem i nie wyobrażałem sobie, że mogłoby go zabraknąć. Zawsze, gdy czuł się gorzej, następnego dnia po prostu wracał do pracy. Nawet dziś do końca się z tym nie pogodziłem.

Jak myślisz, co Kubrick powiedziałby, gdyby zobaczył w druku swoją biografię?
Stanley uważał, że gdyby ktoś napisał o nim książkę, to ta książka tak naprawdę nie byłaby o nim, tylko o jej autorze. Ufał bardzo niewielu ludziom; z wieloma się nie zgadzał, ale też nie lubił się kłócić. Był bardzo spokojnym, niekonfliktowym człowiekiem. Dlatego tak długo ze sobą wytrzymaliśmy. Był dla mnie jak ojciec, a może nawet więcej. Ojciec był obecny w moim życiu przez 17 lat, a Stanley 30.

Czy myślisz, że taka rodzinna atmosfera na planie to był jego celowy zabieg?
Tak, miał do nas wielkie zaufanie. Państwo Kubrick przyszli nawet na bierzmowanie moich dzieci. Ze Stanleyem było tak, że jeśli już raz ułożyła wam się współpraca, to mogłeś mieć pewność, że dalej będzie chciał cię zatrudniać. Potrafił pytać ludzi na sześć miesięcy albo i rok przed zdjęciami, czy będą wtedy mieli dla niego czas. Zdarzało mu się nawet opóźniać prace nad całym filmem do momentu, gdy wszyscy, których sobie upatrzył, będą dostępni. Jak mógł, unikał zmian w swojej ekipie.

Co w Kubricku tak bardzo fascynuje ludzi?
Ci, którzy go nie znali, zawsze byli przerażeni przed pierwszym spotkaniem. A on bardzo cenił sobie prywatność, więc nie starał się rozwiać tajemnicy. Kazał mi na przykład mówić, że pracuję dla niego, a nie z nim. Musiałem kłamać! A przecież przez te wszystkie lata widziałem, jak ludzie przychodzili do niego pełni obaw, a wychodzili z uśmiechem na ustach. Wszyscy próbowali z niego zrobić jakiegoś pustelnika, który z nikim nie chce się widzieć, ale on wcale taki nie był. Ludzie po prostu go nie znali.

Reklama

Czy byłeś fanem jego filmów, zanim zacząłeś pracować dla niego na planie „Mechanicznej pomarańczy"?
A skąd. W ogóle nie interesowałem się kinem, jedyne co mnie obchodziło, to wyścigi. Po dwóch miesiącach pracy w jego firmie nawet nie wiedziałem, kim jest Stanley Kubrick. Gdy w końcu go spotkałem i zobaczyłem jakiegoś typa, który wyglądał jak Fidel Castro, przez myśl mi nie przeszło, że to właśnie on. Pomyślałem sobie: „O rany, tego tylko było mi trzeba". Spodziewałem się modnego filmowca, który by pachniał drogimi perfumami albo był choć w miarę poukładany. Gdy do mnie podszedł i przedstawił się jako Stanley Kubrick, o mało nie zemdlałem.

Perfekcjonizm i wygórowane wymagania wobec pracowników Kubricka przeszły do legendy. Czy zostały ci po nim jakieś nawyki?
Niestety tak. Muszę być zawsze ubrany w koszulę z dwiema kieszeniami; w lewej kieszonce zawsze mam długopis. Zawsze. Na szczęście nie noszę już przy sobie dokładnie 500 funtów w gotówce. Zbyt wiele zachodu.

W książce piszesz, że przez długi czas nie widziałeś gotowych filmów Kubricka. Nie chciałeś oglądać owoców swojej pracy?
Po pierwsze, były zbyt długie. Każdy zająłby mi dobrych kilka godzin, a przecież, zamiast siedzieć na tyłku, mógłbym robić coś pożytecznego. Stanley czasem mnie pytał: „Dlaczego nie chcesz ich obejrzeć?", a ja mu odpowiadałem: „Stanley, kto mnie zastąpi w pracy, jeśli zajmę się oglądaniem twoich filmów? Kiedyś je wszystkie obejrzę, obiecuję". Dzięki Bogu ostatnio udało mi się dotrzymać danego słowa. Obejrzałem wszystkie jego filmy.

Reklama

Czy masz jakiś ulubiony?
Uwielbiam „Barry Lyndon". Nikt nie przeklina i jest dużo pięknych widoków.

Emilio na planie „Oczu szeroko zamkniętych"

Kubrick był szeroko znany z licznych zasad, których jego współpracownicy musieli przestrzegać. Czy było też tak, że on sam musiał się stosować do twoich wymagań?
Tak. Żadnej broni palnej. Gdy dorastałem, na każdym kroku słyszałem o wojnie, o młodych żołnierzach, dzieciach, które same nie wiedziały, za co szły walczyć i ginęły od kul. Nie. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Stanley uwielbiał broń, ale ja zawsze mu powtarzałem, żeby nie zostawiał jej na wierzchu, żeby zawsze trzymał ją pod kluczem. Gdy pewnego razu poprosił mnie, żebym zaniósł jego pistolet do naprawy, powiedziałem: „Zamknij go na klucz w kasetce, inaczej nawet go nie dotknę". Zawsze miałem przy sobie mnóstwo jego kluczy: od domu, od biura, od samochodu, ale nie od sejfu z bronią. Takie różnice charakteru czasem sprawiały nam sporo trudności.

Czy często mówił ci o projektach, które w końcu nie doszły do skutku?
Za każdym razem, gdy pracowaliśmy przy jednym filmie i jechaliśmy w plener, on równocześnie robił notatki, albo inne przymiarki do jakiegoś innego projektu. Do „A.I. Sztucznej inteligencji" albo do „Napoleona" — naprawdę marzył o nakręceniu tego filmu. Zawsze pracował nad kilkoma rzeczami jednocześnie.


Kochasz kino? Polub nasz nowy fanpage VICE Polska


Oprócz reżyserii uwielbiał jeszcze jedną rzecz: zbieranie materiałów. Miał całe skrzynie pełne zapisków i opracowań. Gdyby któregoś dnia udało mu się zrealizować, dajmy na to, „Napoleona", on chciał być perfekcyjnie przygotowany. A ja byłem odpowiedzialny za bezpieczeństwo tych materiałów na wypadek, gdyby producenci w końcu zdecydowali się coś z nimi zrobić. Orientowałem się w nich na tyle dobrze, że wiedziałem, co gdzie jest i sam dałbym radę odszukać potrzebne dokumenty. Stanley nieustannie zbierał materiały, bez chwili wytchnienia.

Czy pamiętasz, gdzie byłeś, gdy dowiedziałeś się, że nie żyje? Czy zdążyłeś się z nim zobaczyć?
Nie chcę o tym zbyt dużo mówić, bo to wciąż boli, nawet teraz. Tak, byłem przy nim, jak co wieczór zostawiłem mu wiadomość na biurku. Napisałem mu w niej: „W biurze wszystko gra, faksy wysłane, każdy dostał twoje instrukcje. Proszę, zostań jeszcze trochę w domu i spróbuj odpocząć, jesteś przemęczony. Jeśli będziesz na siłach, zobaczymy się jutro — wpadnę koło południa jak zwykle". Niestety następnego ranka dowiedziałem się przez telefon, że w nocy Stanley umarł. Przez chwilę po prostu stałem, a potem zacząłem krzyczeć i przeklinać najgorzej jak potrafiłem, choć nigdy tak się nie zachowuję. Musiałem pojechać do niego do domu i na własne oczy zobaczyć, że go tam nie ma, żeby w to uwierzyć. Nawet gdy już tam byłem i rozmawiałem z jego żoną, wciąż nie byłem pewien, czy to się dzieje naprawdę. Wieczorem wróciłem do siebie i wciąż nie do końca w to wierzyłem. Nawet teraz chwilami sam nie wiem, w co mam wierzyć.

Czy napisanie książki jakoś ci pomogło?
Pomogło mi zrozumieć. Przez całe lata go opłakiwałem, a książka pomogła mi się pogodzić z tym, że Stanley odszedł. Dzięki niej znów słyszę jego głos.