10 najważniejszych płyt (plus jedna): Pablopavo

FYI.

This story is over 5 years old.

10 najważniejszych płyt

10 najważniejszych płyt (plus jedna): Pablopavo

Od Milesa Davisa i Sex Pistols do Bułata Okudżawy - jeden z najważniejszych polskich artystów ostatniej dekady opowiada nam o swoich inspiracjach.

Wokalista, tekściarz, Warszawiak, kibic piłki nożnej, fan literatury, a wreszcie laureat Paszportu Polityki - Paweł Sołtys ma wiele twarzy, nie tylko zresztą muzycznych. Znacie go przecież jako wokalistę Vavamuffin, Zjednoczenia Sound System, Ludzików, projektu stworzonego wraz z Anią Iwanek i Praczasem (album "Wir"), a wreszcie artystę solowego.

- Właśnie nagrałem swoją 13 płytę w karierze - z piosenkami Vavamuffin. Powinna ukazać się jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia - oznajmił mi na warszawskiej Saskiej Kępie, gdzie spotkaliśmy się w słoneczne, jesienne popołudnie.

Reklama

- A za chwileczkę, już za momencik wchodzę do studia, by zarejestrować kolejny materiał, tym razem z Ludzikami. Będzie utrzymany w klimacie… latino - dodał tajemniczo i zaczął opowiadać z pasją o jedenastu albumach ("To taka moja złota jedenastka" - mówi), które zmieniły jego życie. Posłuchajcie…

Czytaj zestawienie poniżej.

Miles Davis "Kind Of Blue", 1959

Wielu ludzi mówi: "nie lubię, nie rozumiem jazzu". W takim razie trzeba im podarować „Kind Of Blue" i… czekać na efekty. Pierwszy raz usłyszałem ją dzięki kumplowi - Orisowi. Dał mi ją na kasecie, tak zwanej 120-ce. Na drugiej stronie było "My Favourite Things" Johna Coltrane'a - również cudowna płyta. Częściej jednak słuchałem "Kind Of Blue". A w pewnym okresie nawet codziennie. Wieczorami. Autentycznie uzależniłem się od tej płyty! Potem w pewnym sensie nastąpiło zmęczenie materiału i przez długie lata nie wracałem akurat do tego Milesa. Pewnego dnia wyciągnąłem ją ponownie, by sprawdzić, czy nadal działa - tak jak człowiek wraca do książek, które czytał w młodości, by przekonać się, czy wciąż go poruszają. Zacząłem słuchać i… zachwyciłem się na nowo.

"Kind Of Blue" jest skończonym arcydziełem. Ba, chyba najlepszą płytą w historii! Oczywiście biorę poprawkę na to, że niespecjalnie znam się na muzyce poważnej, w której można by pewnie znaleźć ważniejsze rzeczy. Ale to właśnie "Kind Of Blue" jest dla mnie najważniejsza. Chyba Jah Jah spojrzał tu swoim przychylnym okiem i wszystko zagrało. Słucham Davisa po raz tysięczny i cały czas mam ciarki!

Reklama

Bakshish "Eye", 1994

Właściwie gdybym miał mówić o jednej płycie, która mnie zmieniła jako człowieka, to powinno to być pierwsze CD Bakszyszu, czyli "One Love". Wybieram jednak drugą - "Eye", bo jest po prostu lepsza. Uważam, że to w ogóle jedna z trzech najlepszych płyt polskiego reggae. A dla mnie ważna o tyle, że słuchałem jej, kiedy miałem lat 17-18 i - prawdę mówiąc - byłem w dość kiepskim stanie psychicznym. Z powodów szkolno-wychowawczych oraz uczuciowych. No i "Eye", nie wchodząc głęboko w szczegóły, uratowała mi w tamtym, mrocznym okresie życie. Ta płyta jest dobra, jest piękna muzycznie i tak po prostu zwyczajnie, piosenkowo. Ale przede wszystkim ma prostolinijne przesłanie: "wstań, nie poddawaj się, jeszcze będzie dzień". I choć dzisiaj wydają mi się te teksty Jarexa może za proste, ale wówczas miały dla mnie ogromne znaczenie. Bo były takie wieczory, kiedy nie chciało mi się żyć, ale puszczałem sobie tę płytę i… jakoś żyłem dalej.

The Doors "Strange Days", 1967

Właściwie mógłbym wziąć każdą ich płytę. Nawet "The Soft Parade", która jest słabo oceniana, a przecież to album z przynajmniej z dwoma bardzo fajnymi numerami. Natomiast "Strange Days" słyszałem po raz pierwszy w wieku 14-15 lat, kiedy byłem na początku swoich poszukiwań muzycznych. Trochę muzyki chłonąłem od moich kolegów, trochę brałem od mojej starszej siostry. Ale tę dwójkę Doorsów dostałem, na pirackiej kasecie wydanej przez Takt, od koleżanki. I płyta ta jest dla mnie ważna z kilku powodów. Przede wszystkim jednak dlatego, że po jej przesłuchaniu zapragnąłem zostać muzykiem. Zacząłem zastanawiać się, jak to się dzieje - co w tym jest takiego magicznego - że kiedy weźmiesz instrumenty, głos i połączysz je w całość, to możesz władać umysłami i emocjami słuchaczy. Co prawda muzyki słuchałem od małego dziecka, w domu, ale dopiero ta płyta otworzyła mnie na dźwięki.

Reklama

Teksty Jima Morrisona odbieram jednak dziś już nieco inaczej. Nic dziwnego - od tamtego czasu przeczytałem parę książek, zobaczyłem kilka filmów. No i sam trochę przeżyłem. Natomiast muzycznie nadal jest to dla mnie straszny cios! I wokalnie też. Pamiętam taki wywiad ze znanym polskim muzykiem, który opowiadał, że ten Morrison był wtórnym wokalistą - nudnym, nieciekawym. Nie zgadzam się z tym wcale. Bo jeśli miałbym wskazać wzorzec wokalisty rockowego, to byłby nim właśnie Morrison. I nie mówię tu o tej całej otoczce, czyli ćpaniu, dziewczynach. Ale o śpiewaniu - wywodzącym się z bluesa - w jego świeżym, autorskim, rockowym wydaniu. Nie epatującym techniką, ale bazującym na emocjach. Ta płyta być może też jest najdelikatniejszą w dorobku Doorsów. Bardzo liryczną. Niedawno kupiłem sobie kompletny box z albumami Doorsów i dziś słucham ich z wielką przyjemnością.

Black Uhuru "Live In New York City", 1996/1988

Dostałem ją od mojego kolegi Artura Krysta z lokalnej załogi reggae'owej. To było środowisko nieco starszych ode mnie muzyków i fanów kultowej grupy Transmisja, z której wywodzi się przecież Gorg - jeden z wokalistów Vavamuffin. Nie od razu zachwyciłem się tym krążkiem, co zresztą powtarza się w tych moich opowieściach (śmiech). Nie kumałem takiego grania, nie podobało mi się plastikowe brzmienie i ta elektroniczna perkusja, którą dostali podobno od Billa Laswella. Znałem wtedy Marleya, Tosha, Izrael - takie bardziej gitarowe reggae. I ta koncertówka Black Uhuru strasznie mnie irytowała. Ale z czasem, powoli, zaczęło mnie przekonywać to, co dzieje się na niej w warstwie wokalnej. Na "Live In New York City" pierwszy raz w życiu spotkałem się z czymś, co nie było jeszcze raggamuffin, ale było mu bliskie. Zachwycił mnie wokal Juniora Reida, który swoje zaśpiewy przeplatał bardzo szybkimi, melodyjnymi nawijkami. Uzależniłem się od tej płyty. I to słychać w moim sposobie śpiewania w Vavamuffin. Kiedy zakładaliśmy zespół, to oczywiście gadaliśmy o tym, czego słuchamy, ale dopiero po pewnym czasie okazało się, że wszyscy bardzo cenimy Black Uhuru. A dla mnie i Reggaeneratora to chyba najważniejsza grupa reggae w ogóle. Wiadomo że ta muzyka kojarzy się przede wszystkim z Marleyem i Toshem, ale to właśnie Black Uhuru byli najbliżej zagrania tego, o co chodzi mi w reggae.

Reklama

Izrael "Biada, biada, biada" 1983/1985

To jest z kolei płyta, którą poznałem długo po tym, jak została wydana. Reggae odkrywałem wstecznie, szukając początków tej muzyki w Polsce. Ktoś z załogi powiedział mi, że jest taka a taka płyta i jest ona genialna. No to posłuchałem. I pamiętam, że przez pierwsze trzy dni kompletnie nie kumałem, o co chodzi. Szczególnie tekstowo. Nie rozumiałem, dlaczego oni cały czas powtarzają "Biada" i cytują Biblię, z tymi "lwami zwycięskimi" i "wielkimi białymi orłami" na czele. "Ależ to jest naiwne" - pomyślałem. I dopiero po trzech, czterech dniach, chodząc i słuchając jej na okrągło na walkmanie (przyznam się, że trochę na siłę), uświadomiłem sobie, że nie jest naiwna, ale… niewinna. A kiedy zrozumiałem, w jakim okresie zarówno naszego kraju, jak i życia muzyków Izraela była nagrywana, to upewniłem się w przekonaniu, że "Biada, biada, biada" oddaje to coś, co ja nazywam właśnie niewinnością muzyki reggae. Oczywiście są tam banały, ale zaśpiewne z wielką pasją, wiarą, mocą. I zagrane też bardzo dobrze. I to wcale się nie zestarzało. Dzięki czemu to jedna z moich ukochanych płyt.

Post Regiment "Czarzły", 1996

Nigdy nie byłem pankowcem. Bo moi starsi kumple przychodzili do reggae właśnie z punk rocka. Ja słuchałem raczej hippisowskiej muzyki, a reggae w moim życiu pojawiło się jakby z boku. Oczywiście słuchaliśmy punka - jak zresztą wszystkiego, w tym np. metalu. Natomiast "Czarłzy" to dla mnie bardzo ważna płyta. I chyba najlepsza punkowa, jaka została nagrana w Polsce. Oczywiście gdybym był starszy, to pewnie wybrałbym Dezertera. Albo coś podobnego. Ale to Post Regiment zdarzył mi się w dobrym miejscu i czasie. Na ich drugim krążku jest wszystko, co najlepsze w "punkrocku" - energia, emocje, wściekłość i wkurwienie na świat. Ale też, z drugiej, muzycznej strony, jest to płyta bardzo dobra technicznie. W takim sensie, że jest to świetnie zagrane, a nie tylko słynne trzy akordy darcie mordy. Tam oczywiście są czasem te trzy akordy, ale tak brzmiące, że wyraźnie słychać, że zespół znał już post punkowe granie z Ameryki czy Europy. Czyli zero siermięgi. Za to gęsto, lepiej, dokładniej.

Reklama

No i wreszcie wokalistka Post Regimentu - Nika. Jej długa przerwa w karierze to strata dla polskiej muzyki. Ależ ona tu śpiewa! Na "Czarłzy" nie ma raczej jej przypadkowych nut, choć oczywiście zdarzają się fałsze. Ale to nawet dobrze - jak punk to punk! Tyle, że nie na zasadzie, że "eee… nie umiem śpiewać, to… będę śpiewać!".

Sex Pistols "Never Mind The Bollocks, Here's The Sex Pistols", 1977

To w ogóle jest śmieszna historia. Całkowity przypadek. Mam lat 14 i jestem na wycieczce klasowej - prawdopodobnie w Toruniu - i wchodzę do małego sklepu muzycznego i wybieram, na chybił trafił, dwie kasety. Raczej kierując się ich okładkami. I trafiam celnie. Dwa razy. Kupuję składak "The Best Of…" The Police i  "Never Mind The Bollocks". Pamiętam, że Policjanci weszli mi płynnie. Bo "Roxanne" i inne przeboje, wiadomo. Ale do Pistolsów nie wiedziałem jak się zabrać, odnieść do tego, co grali. Nie miałem odpowiednich narzędzi. Pamiętam, że słuchałem tego u siebie w pokoju, raczej głośno - bo punk po cichu jest raczej bez sensu. I pamiętam, że mama jakoś często zaglądała do mojego pokoju. Co wcześniej raczej jej się nie zdarzało (śmiech). I powoli zadziwienie zmieniło się w zachwyt. A później naczytałem się, jak to oni nie umieli grać. I że to była sztucznie stworzona, wymyślona kapela. Bzdury. Oni naprawdę znali się na muzyce. No może poza Sidem Viciousem. Dla mnie umiejętność grania nie polega na tym, że znasz milion skal i przebierasz paluszkami jak szalony, ale na  budowaniu emocji.

Reklama

No i Johnny Rotten. To on przedefiniował wokalistykę rockową. Oczywiście wcześniej byli New York Dolls czy The Stooges z Iggym Popem na mikrofonie, ale to dopiero Jasiu Zgniłek zmienił świat muzyki. A kiedy już zacząłem grać na gitarze to pierwsze, czego chciałem się nauczyć grać po Doorsach to byli właśnie Pistolsi.

Breakout "Blues", 1971

Jak już zostałem Doorsem, miałem długie włosy, hippisowałem i słuchałem Jefferson Airplane i im podobnych rzeczy, no to wiadomo, że chciałem poznać taką samą muzykę w polskim wykonaniu. Zacząłem więc dookoła pytać, czy u nas też tak się grało? Tata, który interesował się muzyką i nawet trochę grał w młodości, polecił mi "Na drugim brzegu tęczy" grupy Breakout. Z Mirą Kubasińską i Tadeuszem Nalepą na wokalu. Spodobała mi się bardzo. Dlatego kupiłem sobie ich następny album "Blues". No i spadły mi kapcie. Byłem wówczas i nadal jestem pod wrażeniem tego, że w tamtych czasach można było nagrać taką płytę, która - gdyby została zaśpiewana po angielsku - stałaby się klasyką rocka światowego. Bo na tym krążku nie ma lipy. Są za to genialne riffy i nawet Nalepa - ze wszystkimi swoimi ograniczeniami wokalnymi - śpiewa tu lepiej niż dobrze. No i teksty Bogdana Loebla, które silnie zdefiniowały moje myślenie o pisaniu piosenek. Dlatego to bez wątpienia jedna z najpiękniejszych polskich płyt.

Maciej Maleńczuk "Historia obyczaju", 1989

Debiutanckie wydawnictwo Maleńczuka z piosenkami, które grał na ulicy, przywiózł ktoś z Krakowa. Kaseta ta krążyła niemal jak w drugim obiegu, to było na długo przed Homo Twistem. To jedna z najpiękniejszych polskich płyt i najlepsze polskie piosenki w ogóle. Część z nich trafi później na album "Pan Maleńczuk", ciągle będą to dobre piosenki, ale tamtego żaru, jaki znalazłem na tej słabej jakości kasecie już nie będzie. Tak sobie myślę, że cała moja twórczość - nazwijmy to solowa, a więc wszystko poza Vavamuffin - najwięcej zawdzięcza tej kasecie. Te utwory miały mocny wpływ na to, jak buduję postaci, jak opowiadam historie. To jest bardzo bluesowa płyta, choć Maleńczuk przecież nie gra tu tylko bluesa. Jak się okazuje, ja też po latach wróciłem do czegoś na kształt…

Reklama

Ewa Demarczyk "Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego", 1967

Ewa Demarczyk w swoim okresie to był ten sam poziom kunsztu i artyzmu, co - powiedzmy - Nina Simone czy Edith Piaf. A "Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego" to - i mówię to z pełnym przekonaniem! - jedna z najwybitniejszych płyt na świecie. Ależ to jest zaśpiewane! Ile tam jest emocji, pięknych melodii, znakomitej techniki wokalnej. No i te teksty - wiersze naszych klasyków. Bum!  I mamy album wybitny. Bo wszystko tu razem pięknie zagrało. Warto znaleźć na YouTube albo VHS'ie wykonania live Demarczyk z tamtego okresu. To jest bardzo transowa muzyka, na wskroś nowoczesna. Dlatego wkurza mnie, że dziś traktowana jest jako ramotka, jako muzyka np. aktorska.

Bułat Okudżawa "Pieśni"

Moim wschodnim fascynacją muszę oddać to, co… wschodnie. Stąd Bułat. Z winylu, który był w moi domu. Moi rodzice dużo słuchali Okudżawy, ale też Wysockiego. Ta płyta atakowała mnie trzy razy. Za pierwszym razem, kiedy słuchałem jej jako dziecko, podobała mi się tak bardzo, dlatego prosiłem tatę, żeby "puścił mi tego pana w okularach". Drugi raz - kiedy nauczyłem się rosyjskiego. Na tyle, żeby wiedzieć, o co chodzi w tych tekstach. Bo prócz tego, że to co robił Okudżawa było bardzo ujmujące muzycznie, to jego teksty wręcz rozpieprzały. Tam jest jedna z moich ulubionych piosenek, czyli "Wańka Morozow". Opowiada ona o gościu, który zakochał się w dziewczynie z cyrku chodzącej po linie. Bardzo to jest rosyjskie z ducha, ale na szczęście nie przegięte. Bo Okudżawa miał czasami takie przelirycznione fragmenty. A to było miejskie, dość szorstkie, dla mnie w sam raz. A trzeci raz zachwyciłem się tą muzyką całkiem niedawno, kiedy kupiłem sobie ten sam album na pchlim targu. Okazało się, że to nadal ma moc, że "uczucie ogniem płonie".

Muszę wspomnieć, że kiedy nagrywałem płytę "Tylko", to właściwie słuchałem jedynie dwóch wykonawców - bluesmana Skipa Jamesa i tego Okudżawy. Oczywiście "Tylko" zrobiona jest z rożnych rzeczy, ale właśnie korzenny blues i poezja śpiewana odcisnęły największe piętno na muzyce z tego krążka. Nawet moja żona Monika, która zna rosyjski tylko ze szkoły, to o ile nie lubi tych wszystkich moich artystowskich płyt, to kiedy włączyłem niedawno Okudżawę powiedziała: "O! To dobre! ".

Fajnie że są takie płyty, które nawet jeśli nie rozumiesz języka, to prawda wynikająca z emocji łapie cię za serce i zabiera w fajne miejsca. Ja mam tak z muzyką francuską, nie tylko zresztą reggae. Na przykład z Brassensem. Po prostu ufasz temu człowiekowi, który śpiewa i dajesz mu się prowadzić przed siebie…