FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Juwenalia na przypale

Wojskowa Akademia Techniczna zadbała o odpowiedni disco-polowy repertuar w pierwszy wieczór Juwenaliów Warszawskich. Disco-polo jest spoiwem, przy którym bawi się każdy, do upadłego

Zdjęcie: Flickr/Milosz1

Z Sergiejem spotkałem się w atmosferze pośpiechu. Już dawno powinniśmy być na przystanku „Wrocławska", przy którym to ustaliliśmy z naszymi znajomymi punkt zbiórki. Ponaglali nas, wydzwaniając, pisząc, podczas gdy my nie mieliśmy żadnego wpływu na powolny tramwaj linii 24. Tak jak oni chcieliśmy przecież zdążyć na koncerty, zorganizowane w ramach imprezy – MEGAWAT. Spieszyło nam się tym bardziej że Wojskowa Akademia Techniczna zadbała o odpowiedni disco-polowy repertuar w ten pierwszy wieczór Juwenaliów Warszawskich. Wieczór, w którym pokładaliśmy wielkie nadzieje. Mieliśmy zamiar puścić wodze muzycznej fantazji, skądinąd prymitywnej, ale co złego w tymczasowym odstawieniu na bok filozofującego trąbką Milesa Davisa? Poza tym pragnęliśmy doświadczyć, chociaż chwilowej solidarności skłóconych na co dzień rodaków. Disco-polo jest spoiwem. Narodowiec, widzący w mięśniach Mariana Kowalskiego potencjał na uzdrowienie kraju, gotów jest bawić się obok zwolenników Komorowskiego i Dudy, zaś wyborca Korwin-Mikkego nie będzie miał nic przeciwko tańcom obok socjalisty, marzącym o robotniczo-proletariackim seksie z Magdaleną Ogórek, której biel sukienki z czasem przeobrazi się w rozogniony sztandar rewolucji.

Reklama

Nasi przyjaciele nie próżnowali. Szybko przekształcili przystanek „Wrocławska" w miejsce zmordowanych istot — samotny punkt na trasie między niebem a piekłem. Max jako pierwszy wyszedł w naszą stronę. Brodaty, pijany i szczęśliwy. Odkąd pamiętam, to jeszcze nigdy się nie ogolił, będąc wiernym modzie „lumbersexual". Padliśmy sobie w ramiona; chwilę później zaczął obściskiwać Siergieja. Jego chybocząca sylwetka nie była odosobniona. Reszcie kompanii też się udzielił alkohol. Max przedstawił nas swoim dwóm kumplom: Cezaremu oraz Robertowi. Z tym drugim nie było najlepiej. Ledwo trzymał się na nogach, łapiąc równowagę raz to z prawej, raz to z lewej strony. Niebezpieczne manewry potrafił skończyć na samym środku ulicy, machając rękami i zatrzymując przestraszonych kierowców. W końcu został ujarzmiony z pomocą uroku Sisi – tancerki, która porusza się z wdziękiem nawet po wypiciu pół litra zdradzieckiej wódki. Zdradzieckiej, bo wciągającej ofiary coraz głębiej w mrok swojej potworności.

Zdjęcie: Flickr/Milosz1

Robert zdawał się być już na granicy tragedii. Mimo to otworzył plecak, by wydobyć z niego w połowie pełną butelkę ukraińskiej wódki Nemiroff. Pociągnął za korek i cisnął nim na odlew. Szukaliśmy go potem przez kilka dłuższych chwil. Bez skutku. „No i jak to teraz schowasz z powrotem? ", żachnęła się Sisi. „Cicho, kurwa!, chce się napić z naszym Ukraińcem!", Robert wziął solidny łyk i podał flaszkę Siergiejowi. Dwie kolejki później Robert oparł się o wiatę przystanku niczym rzeźba wrocławskiego krasnala Gazusia o latarnię gazową na Moście Tumskim. Jak Gazuś patrzy na kłódki zakochanych, zatrzaśnięte na barierce mostu, tak Robert spoglądał na swój obfity strumień torsji.

Reklama

„Po Moroshy by tego nie było", stwierdził Siergiej. Zgodziłem się z nim. Morosha w odróżnieniu od Nemiroffa jest wódką kontemplacyjną. Pamiętam jak którejś sobotniej nocy ja, Siergiej oraz brodaty Max siedzieliśmy przytłoczeni jej wielością znaczeń. Semantyczna petarda! Jak by ją określić? Przypominała nam klub, z którego ciemnych zakamarków spozierały oczy boskich kobiet, iskrzące po zetknięciu z dumnym, zmrożonym Belvederem. Przy barze natomiast przesiadywali wyelegantowani gogusie w średnim wieku, którzy w weekendy zwykle zajmują się wyławianiem rozgrzanych, nastoletnich cip. Marynarka, złote spinki do mankietów, zamszowe buty, włosy zaczesane do tyłu, brązowa twarz po samoopalaczu, koraliki na szyi, w uchu srebrny kolczyk, w kieszeni garść smakowych kondomów, a na smartfonie Tinder – oto ich styl. Ich zaliczone dziewczęta wracają do domu wczesnym rankiem. Pomarańczowe słońce wspina się nad widnokrąg jakby z zamiarem oddania barwy ich opuchlizn. Uśmiech, skrywający ostatki dzieciństwa, maluje się na brudnych ustach, które witają zaniepokojoną matkę i ojca. Potem obolałe i skacowane na obiedzie rodzinnym profanują zabytkową zastawę. Niegdyś korzystali z niej waleczni pradziadowie, gotowi umrzeć za ojczyznę, a teraz one naznaczają ją grzechem minionej nocy. Morosha nie kłamie.

Zdjęcie: Flickr/Milosz1

„Ej, nadjeżdża 122" - zmobilizował wszystkich milczący dotychczas Cezary. Wzięliśmy Roberta pod ramię i wsiedliśmy do autobusu. Niedopitą flaszkę Nemiroffa zostawiliśmy przy ławce spragnionym tułaczom warszawskich ulic.

Reklama

Z każdym przystankiem przybywało ludzi. Nagle wparowała kilkunastoosobowa grupa studentów. Śpiewała nad o tym, że w dzisiejszych czasach królującej rozwiązłości coraz częściej chrzest dziecka wyprzedza ślub rodziców.

Podążaliśmy za kroczącym tłumem. Odgłosy muzyki stawały się wyraźniejsze. Robert i Cezary zamienili kilka przyjaznych słów z kimś, kto bezinteresownie wręczył im dwie puszki piwa. Zaniepokojony Max zabrał je wspomnianej parze, by posłać browary w moją stronę. Niestety zbyt późno przystąpił do ograniczania racji alkoholu swoich kolegów. Idący na samym końcu Robert, niezauważony odszedł na bok i z całej siły kopnął w srebrną Toyotę Corollę. Pech chciał, że akurat zbliżał się do samochodu właściciel z trzema towarzyszami. Na reakcję z ich strony nie musieliśmy długo czekać.

Wystrzelili jak z procy. Pierwszy – łysy wąsacz w kurtce bejsbolówce i z nieludzko zmarszczonym czołem; drugi — konus z przylizanymi włosami i charczącym śmiechem; trzeci – mniej wyróżniający się, ostrzyżony w taki sposób, jakby fretka ułożyła mu się wzdłuż czaszki; czwarty – właściciel Toyoty, człowiek najmocniej zaciskający pięści. Uznałem za cud fakt, że zdążyli się opanować i nie uderzyli Roberta. Mimo wszystko perspektywa tłuczenia się po pyskach pozostawała wciąż realna. Na początku chcieli mu zabrać telefon, który mógł być gwarantem pokrycia szkód. Przezorny Robert schował go w dobrym miejscu, więc zniesmaczeni zaciągnęli go siłą do samochodu, tylko po to, by chwilę później wypuścić. Czyżby tak szybko zrezygnowali z koncepcji porwania? W międzyczasie nie obyło się bez słownych przepychanek. Mógłbym przytoczyć kilka dialogów, ale z pewnością brzydko wyglądałyby na papierze. Zatem ograniczę się tylko do małego epizodu, który z niezrozumiałych przyczyn chwycił mnie za serce. Pamiętam, jak skruszony Robert zwrócił się do adwersarzy: „Mogę Wam dać 20 zł", wyciągnął z portfela banknot. Padła ostra odpowiedź: „W pizdę sobie wsadź te 20 zł". Koniec końców, obie strony się skompromitowały, bowiem nie mogąc dojść do porozumienia, zadzwonili na Policję. A Robert zapłacił zdecydowanie więcej niż się spodziewał, bo za izbę wytrzeźwień plus za pokrycie szkód.

Zdjęcie: Flickr/Milosz1

Nie poszliśmy na żaden koncert. Wracałem do domu zniesmaczony i niezaspokojony. Co więcej, następnego dnia miałem pojechać z Siergiejem na komisariat. Chcieli się dopytać o kilka rzeczy i spisać protokół. Obserwując śpiące miasto z okna tramwaju, zauważyłem na odległym budynku billboard z Seanem Pennem, którego twarz zdobi najnowszą okładkę magazynu Esquire. Jego krzywe spojrzenie mówiło jedno: „Mogłeś się postarać o lepszą historię!"