Mój pradziadek był generałem UPA

FYI.

This story is over 5 years old.

Moje zdanie

Mój pradziadek był generałem UPA

Jestem Polką – urodzoną i wychowaną Polsce. Łapię się na tym, że kiedy tłumaczę komuś moje zawiłości rodzinne, to w miejscu publicznym robię to szeptem. Czy jestem potomkinią ofiar czy oprawców?

Ilustracja Stanisław Legus

Jestem Polką – urodzoną i wychowaną Polsce. Nie mówię po ukraińsku, nigdy nawet tam nie byłam. Ale na Wołyniu są dwie ulice nazwane na cześć mojego pradziadka. Był generałem UPA, w 1944 roku zabiło go NKWD. Ja urodziłam się ponad 40 lat później, nie wiem co to wojna, a o pradziadku dowiedziałam się przez przypadek niedawno. W rodzinie się o tym nie mówiło. Głównie dlatego, że nikt o tym długo nie wiedział – dziadek, syn generała został jako dziecko oddzielony od części rodziny i wywieziony na Syberię.

Reklama

Łapię się, że kiedy tłumaczę komuś moje zawiłości rodzinne, to w miejscu publicznym robię to szeptem. Wiem, że działa na osoby o skrajnie narodowościowych poglądach jak czerwona płachta na byka. Sam Wojciech Smarzowski – reżyser Wołynia mówił w jednym z wywiadów, że w jego rodzinnych stronach „ty banderowcu" to największa obelga. Lepiej się więc nie wychylać, szczególnie teraz, kiedy mijam na ulicy codziennie osoby w nacjonalistycznych koszulkach. Nie wiem jakiej reakcji się po nich spodziewać. Boję się.

W zeszłym roku uczestniczyłam w konferencji badającej zjawiska rasizmu i nacjonalizmu. Do Warszawy zjechało się sporo osób z całego świata. Jak się okazuje rasizm i nacjonalizm dotyczy wszystkich, chociaż oczywiście w różnym stopniu. Tak dowiedziałam się m.in. o sympatii mongolskich nacjonalistów do estetyki nazistowskiej w hip-hopowych wideoklipach. Przy całkiem sporej reprezentacji polskich uczelni miał również miejsce wykład o wydarzeniach na Wołyniu i ludobójstwie UPA podczas II wojny światowej.

Z zainteresowaniem wysłuchałam więc prezentacji młodego badacza z Krakowa, któremu jednak muszę zarzucić oddanie specyficznej polskiej narracji tamtych wydarzeń. Tej czarno-białej, która ostatnio najgłośniej wybrzmiewa w przestrzeni medialnej i publicznej; traktującej Polaków wyłącznie jako ofiary niesprawiedliwej napaści, a wszystkich Ukraińców jedynie jako katów. Bardzo jednostronnej i wyraźnie odseparowującej te dwa kraje od siebie, zapominającej o dyskryminacji, jakiej byli poddawani Ukraińcy przed wojną, o tym, że Polacy z Ukraińcami zakładali rodziny; o tym, że walczyli wcześniej razem; o tym, że Ukraińcy ratowali też Polaków, a Polacy zabijali Ukraińców. Oczywiście, że tylko zbrodnia Ukraińców kwalifikuje się jako ludobójstwo, ale nie zapominajmy o wszystkich newralgicznych detalach tej historii.

Reklama

Mam problem z uproszczoną narracją, bo wprawia mnie ona w kryzys tożsamościowy. Dlatego zapytałam się po prezentacji krakowskiego historyka kim według niego i tej narracji jestem ja? Jako Polka, której pradziadek działał w UPA. Nie wiem, czy zabijał Polaków. Miał polską rodzinę, żonę i dzieci (jak bohaterowie filmu Smarzowskiego), więc to byłoby dla mnie nielogiczne. No więc jestem potomkinią ofiar czy oprawców? Po chwili ciszy, młody historyk uznał, że nie zna odpowiedzi i musi się temu tematowi przyjrzeć.

To było dla mnie zupełnie zrozumiałe, bo nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Polacy i Ukraińcy byli kiedyś ze sobą powiązani i mieszali się między sobą. Wołyń to praktycznie bratobójcza rzeź. Wynikła w obliczu skrajnych zjawisk nacjonalistycznych pod wpływem niezadowolenia jednej grupy z ich niższego statusu społecznego. Podobnych impulsów, które uwiodły przecież Niemców nazizmem: koncentrujących gniew na konkretnej grupie narodowej czy religijnej jako na źródle wszelkich niepowodzeń.

Wołyń to miejsce na mapie, gdzie stykało się ze sobą kilka równoległych rzeczywistości – polska, ukraińska i żydowska. Każda żyła osobno, ale funkcjonowały równocześnie, przenikając się czasem. Każda miała swoje racje, swoje tezy, swoich bohaterów i wrogów. Jak w kalejdoskopie później podczas wojny zmieniały się tam tylko narracje. Raz wisiała biało-czerwona flaga, później niebiesko-żółta, później czerwona, następnie jeszcze inna. Często od tego zależało przetrwanie.

Reklama

Jednak to opowieść, w której Ukraina pełni rolę jedynego oprawcy, jest szczególnie dla osób z nacjonalistycznymi zapędami niezwykle uwodzicielska. Idealnie wpisuje się w nurt mesjanistyczno-martyrologiczny polskiej historii. W końcu jesteśmy w niej Chrystusem narodów, a wszyscy wokół są złem. To wbija się jak klin w wyobraźnie wielu osób, dla których każdy obcy, również Ukrainiec stał się wrogiem. Nawet jeśli jego rodzina nie pochodzi z Wołynia, a on sam jest oczywiście za młody, by cokolwiek mieć z tymi wydarzeniami wspólnego. Ale na tym polega problem nacjonalizmu. Nacjonalizm nie widzi szczegółów, ujednolica wszystko, a uwypukla tylko to, co mu pasuje. Nienawidzi wszystkich, którzy mogą nawet minimalnie wpisać się we wrogi schemat – językiem, którym mówią lub swoim pochodzeniem. Zresztą to samo pewnie stanie się z odbiorem filmu Wołyń – jedni zobaczą zawiłe szczegóły historii, inni to co chcą i film posłuży im za dowód ich poglądów.


Nie boimy się trudnych tematów. Polub nasz nowy fanpage VICE Polska


W filmie Smarzowskiego jest taka scena, w której pokazane są kazania dwóch popów. Jeden wzywa do tolerancji i krytykuje nacjonalizm, drugi na tle kos i siekier podsyca tłum do nienawiści i przemocy. Ten drugi przypomina mi kogoś z ostatnich wydarzeń w Polsce. Byłego księdza Międlara, wielbiciela Romana Dmowskiego, niesławnego kapłana narodowców, który z pasją głosił, że nacjonalizm jest cnotą, a o posłance Nowoczesnej pisał na Twitterze, że „kiedyś dla takich była brzytwa!". Obecnie działa jako publicysta, ma zakaz noszenia sutanny, tropi „lobby gejowskie i talmudyczne" w polskim kościele i pochwala „salut rzymski".

Tu film „Wołyń" trafia w punkt – każdy nacjonalizm jest zły, tak samo ten banderowców, jak i ten współczesnych narodowców, skądkolwiek są. Z Polski, z Ukrainy czy nawet z Mongolii. W Polsce słowa już są, a za nimi mogą iść tylko czyny.