Regał 002

FYI.

This story is over 5 years old.

Regał

Regał 002

Odświeżamy płytę Misty in Roots, rozprawiamy o twórczości Ziggy Marleya i idziemy na koncert Nattali Rize.

Chyba nie ma na świecie osoby, która nie słyszałaby o Bobie Marleyu, nie znałaby ani jednego jego utworu. Ale przecież reggae to nie tylko jego ponadczasowe przeboje "Get Up, Stand Up" czy "No Woman, No Cry", ale całe bogactwo takich gatunków muzyki, jak ska, rock steady, ragga, dub i dancehall. Reggae to fantastyczni twórcy o niezwykłych, inspirujących życiorysach i ich albumy, których nie wypada nie znać. Reggae wreszcie to bunt, walka, gniew, ale również poezja, miłość i pasja.

Reklama

O tym właśnie opowiadamy w naszym nowym cyklu "Regał".

[półka z klasyką:]

Misty In Roots - Live at the Counter Eurovision 79 (1979/1986)

Płyta legenda. Album pomnik. Doceniany na całym świecie, ale chyba tylko w Polsce otoczony wręcz kultem. I to nie tylko z powodów "merytorycznych", ale również… emocjonalnych. Bo dla wielu słuchaczy reggae nad Wisłą te niespełna 40 minut z "Live at the Counter Eurovision 79" to coś więcej niż tylko tych siedem utworów zagranych i nagranych na żywo - magicznych i majestatycznych zarazem. To coś jak wzorzec reggae i absolutny klasyk tej muzyki w jej koncertowym wydaniu.

Przede wszystkim jednak debiutancki (!) materiał Misty In Roots to najwspanialsze wspomnienia setek, a może tysięcy słuchaczy jamajskich rytmów znad Wisły o ich początkach przygody z jamajskimi rytmami - tu oczywiście w brytyjskim, ale wcale nie gorszym wydaniu. To pamiątka tamtych ubogich materialnie, ale bogatych duchowo czasów, kiedy kultura, a więc i muzyka były niczym haust świeżego powietrza w dusznych czasach Polski tuż po stanie wojennym. Czasach, które dla obecnych słuchaczy roots są prehistorią, legendą, a może smutną bajką. By więc pojąć dokładnie fenomen "Live at the Counter Eurovision 79" trzeba się jednak cofnąć w czasie. Do pierwszej połowy lat 80. A dokładnie do roku 1983.

To właśnie wtedy po raz pojawił się w Polsce pierwszy zagraniczny zespół reggae. Był gorący sierpniowy weekend, kiedy na scenę na Wyspie Słodowej (Rock na Wyspie, 20-21.08.1983 r.) weszła grupa Misty In Roots. Był to pierwszy występ wykonawcy reggae nie tylko w naszym kraju, ale w ogóle za żelazną kurtyną. Muzycy z Londynu dali wówczas doskonały koncert, a potem jeszcze zagrali jam session z nowopowstałym zespołem Izrael, który z czasem stanie się legendą rodzimego reggae.

Reklama

Lawrence Crossfield i Delbert Tyson wraz z kolegami wrócili do Polski trzy lata później, żeby zagrać podczas festiwalu kultowego festiwalu Róbrege w Warszawie. Jednak w ciągu tych trzech lat nad Wisłą zmieniło się bardzo dużo - powstało kilkadziesiąt nowych zespołów reggae (Daab, Bakszysz, Immanuel, Gedeon Jerubbaal itp.), organizowano festiwale z tą muzyką, która zaczęła pojawiać się również w radiu. No i ukazała się wreszcie (w 1986 roku, nakładem firmy Tonpress należącej do KAW, czyli Krajowej Agencji Wydawniczej) polska edycja "Live at the Counter Eurovision 79".

Pamiętam pierwsze spotkanie z tym winylem, jego zapach i otwierające ten album dźwięki słownej zapowiedzi koncertu Misty In Roots w siedzibie Eurowizji w Brukseli. Koncertu fantastycznego, może nawet magicznego. Znam każdy zagrany w jego trakcie dźwięk, każde słowo. A wokale są tu wybitne, zaśpiewane w wielogłosie. Wiem też, co się wydarzy w następnej sekundzie. Ba! Wyrwany w środku nocy mógłbym wymienić tytuły kolejnych utworów (fakt, łatwizna - jest ich tylko siedem). A mimo to słucham dziś tego krążka z podobnym zaciekawieniem, wciąż czekam na swoje ulubione momenty.

Niezmiennie więc zachwycam się podniosłym "Man Kind" czy dynamicznym, może nawet lekko nerwowym "Ghetto In The City". A jeszcze szybciej bije moje serce przy natchnionym i pełnym pasji "How Long Jah!". Zapewne są jednak słuchacze, którzy bardziej wolą wolny i transowy "Oh! Wicked Man!", ale u mnie to kolejne w zestawie "Judas Iscariot" i "Sodome And Gomorra" (przedzielone majestatycznym "See Them Ah Come") nadal wywołują ciarki na skórze. Co to zdarza mi się coraz rzadziej. I co wskazuje na wyjątkowość tej płyty i tego zespołu.

Reklama

Ale też wieloosobowe kombo MiR nie jest tworem tuzinkowym. Zaczęli swoją karierę od tej, koncertowej płyty. Nagrali potem jeszcze kilka innych, studyjnych - owszem świetnych, ale czy wybitnych? Mieli swój styl, ale na brytyjskiej scenie reggae chyba zawsze pozostawali w cieniu Steel Pulse i Aswad. Ale gdybym miał wybrać jeden album, który został nagrany przez osiadłych na Wyspach emigrantów z Jamajki, to wybrałbym właśnie "Live…" - album pełen pięknych piosenek przywołujących wspomnienia z nastoletnich lat, a przy tym brzmiący nadal świeżo i uniwersalnie. I mam nadzieję, że nie tylko dla mnie…

[:gwiazda numeru]

Ziggy Marley

Zdobywca ośmiu nagród Grammy, z których sześć otrzymał za płyty - w tym za ostatnią "Ziggy Marley" z 2016 roku. Czy zasłużenie, czy też nie to inna sprawa. Natomiast aż trudno uwierzyć w to, że w przyszłym roku syn "króla" reggae skończy… 50 lat!

Można zazdrościć Ziggy'emu, że nie musi nikomu niczego udowadniać. I mimo ciężaru nazwiska swoją karierę prowadzi bez pośpiechu. Na własnych warunkach. A najlepszym tego dowodem są jego kolejne krążki - sprawiające wrażenie, jakby najstarszy syn Boba nagrał je tylko dla siebie, rodziny, przyjaciół i może grupki najwierniejszych fanów. I to jest właśnie najfajniejsze w jego muzycznej karierze - już dawno bowiem przestał się ścigać z legendą swojego słynnego ojca. I choć może nie nagrywa płyt wybitnych i tylko od czasu do czasu wyjdzie mu superprzebój, to przede wszystkim można do niego czuć wielką sympatię i ogromne zaufanie. Bo w tym, co robi, jest przede wszystkim prawdziwy i szczery.

Reklama

Zaczynał ze swoim rodzeństwem - bratem Stephenem oraz siostrami Cedellą i Sharon jako Ziggy Marley & The Melody Makers. Wspólnie wydali kilka niezłych płyt. Czasami przebojowych jak "One Bright Day" (1989), a kiedy indziej poszukujących, odważnych, wręcz nowatorskich, niczym "Jaymekya" (1991). Ale w pewnym Ziggy momencie powiedział "Stop" i przestał ścigać się z legendą słynnego ojca, a w jego reggae było coraz mniej roots. Aż wreszcie, w 2009 roku wypuścił spokojny, balladowy i niemal akustyczny album dla dzieci "Family Time" (sam ma trzy córki i trzech synów), którym zdefiniował na nowo siebie i swój styl. A ja bardzo go lubię go w takim familijnym i pogodnym wydaniu.

No właśnie - właśnie sobie uświadomiłem, że już dawno, może nawet nigdy (?) nie widziałem - na zdjęciu czy filmie - Ziggy'ego, który by się nie uśmiechał. Można? Można! A to chyba cenniejsze niż półka pełna statuetek Grammy…

[:koncert]

Nattali Rize trzy razy solo

7.04 - Wrocław (Stary Klasztor) / 8.04 - Kraków (Zet Pe Te) / 9.04 - Warszawa (Hydrozagadka)

Urodziła się w Australii, a wygląda i brzmi, jakby pochodziła z Jamajki. Nattali Rize, bo o niej mowa, zaczynała karierę od śpiewania w formacji Blue King Brown, z którym pojawiła się na festiwalu w Ostródzie w 2013 roku. Od tego czasu dużo zmieniło się w jej karierze - nagrywa solo i porzuciła niezobowiązującą muzykę z wpływami reggae na rzecz soczystego modern roots ze świadomymi, mocno kobiecymi tekstami. Na jej nowej, nagranej na Jamajce płycie "Rebel Frequency" (premiera 24 marca) znalazły się takie hity, jak "Natty Rides Again" z Julianem Marleyem, "Fly Away" z Raging Fyah czy wreszcie "Generations Will Rize" z gościnnym udziałem Kabaka Pyramid & Notis Heavyweightrockaz. Do Polski wokalistka przyjeżdża promować ten materiał.