FYI.

This story is over 5 years old.

telewizja

Wszystko, czego nauczył mnie pierwszy odcinek „Mistrzów podrywu”

Ośmiu zwichniętych towarzysko młodzianów zdaje się na łaskę i niełaskę szemranego guru konkurów

Fot: Materiały prasowe

W przededniu Dnia Kobiet, w aurze pomniejszej kontrowersji na antenę TV wkroczyli Mistrzowie podrywu. Jeszcze przed premierą, w nową produkcję TVN Style ciskano oskarżeniami o „utrwalaniu negatywnych stereotypów na temat kobiet" i „usprawiedliwianiu przemocy seksualnej" (jak sformułowały to inicjatorki petycji z wnioskiem o wstrzymanie emisji show). Po obejrzeniu pierwszego odcinka prawdziwymi ofiarami telewizyjnego treningu uwodzenia wydają się jednak sami jego uczestnicy. Jestem doskonale świadom, że gros widzów, którzy zdecydowali się obejrzeć premierowy epizod, zrobiło to wyłącznie w jednym celu – dla beki. Oto ośmiu zwichniętych towarzysko młodzianów, wyrwanych bądź to z podmiejskiej dyskoteki, bądź z osiedlowego klubu fanów RPG, zdaje się na łaskę i niełaskę szemranego guru konkurów, Marcina Szabelskiego, który nadaje się na bohatera odrębnego artykułu. Informatyk, samozwańczy specjalista od rozwoju osobistego, jeden z bohaterów dokumentu UWOdzenie Konrada Szołajskiego. Osobnik o niekłamanym talencie aforysty (próbka zdolności: „Każda kobieta lubi czuć się jak szmata"). Jeśli ktoś gotów jest zaufać człowiekowi, którego aparycja i charyzma predestynują raczej do roli kierownika masarni, niż wytrawnego zdobywcy samiczych serc, to jego desperacja musi sięgać skrajnych rejestrów. Pozostało przechrzcić nazwę programu na Mistrzowie przegrywu, obserwować transmisję z końskich zalotów i sycić się poczuciem schadenfreunde w miarę, jak kolejny nieśmiały chłopaczyna robi z siebie ostatnią łamagę. W rzeczywistości jednak mamy do czynienia z głęboko przygnębiającym widowiskiem. Uczestnicy programu to ósemka facetów między 20. a 30. rokiem życia. Idealnie przeciętni, perfekcyjnie bezbarwni… niemal przezroczyści. Autorzy programu wyjątkowo skąpią nam informacji na ich temat, aczkolwiek akcent i sposób wysławiania się co najmniej dwóch sugeruje, że pochodzą oni z małych mieścin Polski B. To, co jest w tych ośmiu nie-do-końca-wspaniałych ewidentne to fakt, że upatrują w telewizyjnym treningu zalotów swoją ostatnią szansę. I to nawet nie na seks czy zbudowanie związku, lecz na normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. Płytka ściółka socjologiczna, jaką wyłożono show, sprowadzająca się do frazesu o czasach, w których „łatwiej wysłać SMS-a, niż zagadać", jedynie sygnalizuje źródło problemów ośmiu kandydatów na uwodzicieli. Zdolności komunikacyjne są dzisiaj potencjałem na wagę złota, a ich zdobycie w marzeniach wielu młodych ludzi wyprzedza nawet sławę i bogactwo. Widać to doskonale w scenie, w której Szabelski (ksywa Adept) każe chłopakom symulować bajerkę do lustra. „Chciałem cię poznać i twój charakter" – wydobywa z siebie jeden z nich, a drugi od razu wali z grubej rury: „Mój imperatyw moralny mówi, że jesteś tą jedyną". Jeszcze większe zażenowanie towarzyszy wykonaniu zadania bojowego. Wysłani do klubu nocnego, uczestnicy mają zainicjować rozmowę z nieznajomymi dziewczynami. I tu robi się naprawdę nieprzyjemnie, kiedy pierwszy kamikaze, z gracją mamuta zmuszonego do tańca w balecie, sugeruje dziewczynie trójkąt z udziałem chwilowo nieobecnej koleżanki. Sama zainteresowana, w równym stopniu zniesmaczona, co i zakłopotana, daje mu jednak wyraźnie znak, żeby spadał. Inna pewnie wylałaby mu na głowę modżajto lub od razu wykręciła 997. Wysiłki kolejnych śmiałków można by skwitować cytatem z wiersza Lermontowa: „I nudno, i smutno, i nie ma komu podać ręki". Jeden młodzian odprawiony z kwitkiem emocjonuje się: „Nawet spróbowałem jej dotknąć!". Inny cieszy się, jakby skądinąd kategoryczny kosz był pierwszym etapem jakiejś cudotwórczej terapii. W kryzysowych momentach mentorską radą wspiera ich przez walkie-talkie sam Adept, przekonując np. by jedną z zapoznanych dziewczyn porównać do aniołka, a drugą do diabełka. „Zobaczcie, nie wypił ani grama, a jednak rozmawia!" – z najwyższym uznaniem komentuje poczynania innego zucha. Ktoś gotów powiedzieć, że udział w Mistrzach jest dobrowolny, dlatego nie ma co ubolewać nad losem tych, którzy się nań zdecydowali. Oni sami zresztą pozbyli się już oporów przed emocjonalnym obnażeniem, skoro gotowi są przed milionami ludzi wyznać, że jedynym doświadczeniem seksualnym jest dla nich jazda na ręcznym przy filmach porno. Tylko że w poszukiwaniu wsparcia trafili w najgorsze możliwe miejsce – zamiast na kozetkę terapeuty, stają przed „ekspertem", który ubiera ich w slipy z nadrukami w rodzaju „maczo z Ustki" czy „chcę to robić, a nie oglądać". Kiedy jeszcze na cały ten cyrk skierowana zostaje kamera, mamy idealny przykład pojedynku gołej dupy z batem. Szczególnie wymowny był jeden z fragmentów odcinka, w którym uczestnicy zaczęli rozmawiać o swoim rozumieniu miłości. Można było dowiedzieć się m.in. tego, że jest to sytuacja, w której „opiekujesz się drugą osobą nawet wtedy, gdy w wypadku straci ręce i nogi". Wtedy zrozumiałem, że Mistrzowie to po prostu nowa wersja Chłopaków do wzięcia. Z tą różnicą, że marzących o prawdziwym uczuciu, upośledzonych społecznie młodych ludzi zaprzęgnięto do idiotycznej rywalizacji na oczach niezmierzonej armii śmieszków.