FYI.

This story is over 5 years old.

Film

Birdman – Powrót Keatona

Dzisiaj do polskich kin wchodzi Birdman, film z rolą, na którą Michael Keaton czekał prawie 25 lat

Zdążyłem się już pogodzić ze śmiercią Michaela Keatona, oczywiście tą artystyczną. Przez większość mojego życia nie udało mu się zagrać w niczym, co ponownie zwróciłoby większą uwagę dziennikarskich fleszy. Ostatnim wielkim przebojem okazała się mroczna wizja Gotham City w „Powrocie Batmana" Tima Burtona, a to było jeszcze w 1992 roku.

W każdej następnej produkcji, jego kreacje stawały się coraz mniejsze, drugo-lub-trzecioplanowe. Przyczepiona przed laty łatka nie znikała, tym samym w kulturze masowej utarło się, że to aktor jednej roli. Co z tego, że kojarzono go z superbohaterem, skoro wcielił się w niego prawie 25 lat temu? Nie było w tym już nic super.

Reklama

Smuciło mnie to. Będąc jeszcze dzieciakiem, widząc na ekranie Mrocznego Rycerza, nie tylko kupiłem Keatona jako aktora, ale to mnie jeszcze bardziej przekonało do konceptu zamaskowanego mściciela z Gotham. Tym samym facet miał swój udział w moją odyseję wgłąb świata komiksów. Mimo to, ja również na słowo „Keaton" widziałem tylko szpiczaste uszy jego maski i pięści lecące na japę Jokera. Co z tego, że nadal uważam go za najlepszego filmowego Batmana. Tak, najlepszego, koniec tematu.

Po tym wszystkim można by pomyśleć, że rolę Riggana Thomsona, głównego bohatera filmu „Birdman" w reżyserii Alejandro González Iñárritu, napisano specjalnie dla Keatona. Jest to bowiem człowiek żyjący w cieniu swojej roli sprzed lat, roli superbohatera. Pomimo wielkiego sukcesu, jaki dzięki niej odniósł, czuje się niespełnionym aktorem, a przez to nieszczęśliwym człowiekiem. Dlatego poprzez napisanie i wystawienie sztuki na Broadwayu, za wszelką cenę pragnie udowodnić światu, że stać go na więcej, że może wzbić się wyżej. Nawet jeżeli świat ma to głęboko w dupie.

Zmagania Thomsona porównałbym do chodzenia po gzymsie. To lawirowanie pomiędzy szaleństwem, a zdrowym rozsądkiem, gdzie głos w jego głowie przekonuje „po tym już nie wstaniesz, to będzie twój koniec". Jego wewnętrzne rozterki przemycają jednak coś jeszcze, walkę ze skomercjalizowaną formą sztuki, efektownymi wydmuszkami, które taśmowo trafiają do kin, mamiąc nas fajnymi dupami, głośnymi wybuchami i całą resztą 3-kurwa-D.

Reklama

Plan teatru, gdzie dzieje się akcja filmu. Sprawdźcie też interaktywną stronę "Birdmana", zdradzającą wiele smaczków z produkcji.

Pod względem wykonania film „Birdman" to majstersztyk. Alejandro González Iñárritu zabiera nas w podróż po zapleczach Teatru St. Jamesa w Nowym Jorku, pokazuje newralgiczne chwile trwających tam przygotowań do premiery sztuki Thomsona. Wszystko to zaś uchwycone jest praktycznie z jednego ujęcia kamery, co potęguję przeplatające się losy bohaterów, zmagających się nie tylko z własnymi demonami, ale i z oczekiwaniami nieufnej publiczności i bezlitosnych krytyków.

„Birdman" w pełni zasługuje na Złote Globy, które już zdobył i nominacje do Oscarów, z których pewnie kilka statuetek też zgarnie. Jeszcze bardziej jednak cieszy mnie, że film pokazał ogrom aktorskiego talentu Michaela Keatona, który jak się okazało, z taką samą gracją rozwija skrzydła, co pelerynę.

Dzisiaj „Birdman" wlatuje do polskich kin. Tyle w temacie.