FYI.

This story is over 5 years old.

Vice Blog

Tauron Nowa Muzyka 2011, czyli hipsterka w Kato.

p
tekst pl

Rok temu przeżyłam tam swój pierwszy raz. Od pierwszego wejścia na ten miękki i pełen zakamarków teren, od pierwszych czułości muskających uszy poczułam, że będzie to coś, czego nie zapomnę i będę chciała robić jak najczęściej. Byłam wniebowzięta i z utęsknieniem czekałam na kolejny strzał. Zajęło mi to rok, ale w końcu się doczekałam. Tauron Nowa Muzyka 2011 stanął przede mną w pełnej krasie.

W ostatni weekend sierpnia festiwal opanował całe Katowice - od Szybu Wilson znajdującego się na jakimś zadupiu, do którego w życiu bym nie dojechała, po tereny dawnej KWK Katowice, czyli okolice Spodka, znane wszystkim choćby z Teleexpressu lub z pocztówek. Tauron Nowa Muzyka zajmuje jedno z czołowych miejsc na liście oferty kulturalnej i turystycznej Katowic i bez wątpienia jest ogromnym boostem reklamowym i finansowym dla pełnej kontrastów stolicy Śląska. Podsumowując, lepiej iż Tauron jest, niźli miałoby go nie być.

Reklama

Uroczysta inauguracja VI Taurona odbyła się na rzeczonym zadupiu, w Galerii Szyb Wilson. Jako człowiek pochłonięty przez korpo i nie stacjonujący na stałe w Kato, nie dałam rady postawić swojej zgrabnej nóżki na koncercie Lamb. Jest czego żałować, bo jak twierdzi Dombek: "to był jedyny koncert tego festiwalu, na który można było wejść z piwem – miało to niemałe znaczenie w momencie kiedy pot lał się po dupie strumieniami. Duszno i porno, szczególnie, to drugie bo wszyscy pod sceną byli ostro podjarani. Głos Lou Rhodes idealnie wpasował się w akustykę tego miejsca. Arystka brzmiała superczysto i koiła rozgrzanych. Andy Barlow skakał euforycznie po scenie jak w ekstazie (albo zwyczajnie po pigułach…). Dostałam to na co czekałam i wyszłam zadowolona jak po dobrej tantrycznej zabawie w tropikach. Burza, która złapała mnie na przystanku też była tropikalna, but I don't give a fuck. Gig Lamba udany jak ostatnia płyta".

Tegoroczna scena główna znajdowała się pod hangaropodobną konstrukcją namiotową, w której - guess what – było jeszcze goręcej. Niemniej festiwalowicze mają to do siebie, że bawią się niezależnie od okoliczności przyrody, więc po jakimś czasie wszyscy w dupie mieli ten skwar i strumienie potu cieknące od karku po dupę. Bonaparte, niemożliwy twór z Berlina, dał taki wycisk, że pospadały nam japonki. Czegóż oni na tej scenie nie mieli! Włochate zwierzaki, obnażone tancerki, koszmarne barokowe diwy, faceci-monitory, kobiety-lizaki. No mają Niemcy rozmach, bez kitu.

Reklama

Po Bonaparte przyszła kolej na prawdziwe pierdolnięcie. Dziś Adolf Hitler poszukiwania elektro nie okupiłby taką ilością wypluwanej w nerwach śliny - wystarczy, że zapodałby Modeselektor. A i może zagraliby mu recital na żywo, bo z Berlina są. W każdym razie Sebek Szary i Gernot Bronsert (człowiek o imieniu i nazwisku, które budzą we mnie autentyczn lęk…) dali genialny show. Te ich tłuste, szybkie bity, niczym fale i wicher jakiejś Katriny czy innej Ireny, pochłonęły nas w całości i wypluły dopiero po dobrej godzinie.

Ale gwiazdą piątku i właściwie całej szóstej edycji Taurona był Amon Tobin. Scenografię, czyli specjalne, białe kloce ustawiano już kilka dni przed koncertem. Występ Brazylijczyka przyciągnął tłumy, a jednodniowe bilety wyprzedały się jak świeże bułeczki. W pierwszej części koncertu artysta skupił się na swoim najnowszym projekcie "ISAM: Live", nad którym pracowała cała rzesza komputerowców i speców od wizualizacji. Nic więc dziwnego, że panorama sceny zapierała pijacki dech w piersiach. Tobin miał arcygenialne, sprawiające wrażenie trójwymiarowych wizualizacje, idealnie zsynchronizowane z muzyką, którą zapodawał z sześcianu zwieszonego kilka metrów nad sceną. Z drugiej części koncertu postanowił zrobić tobinową dyskotekę. Generalnie się podobało, ale słychać było głosy niezadowolenia, jakoby pierwsza część nadto nużyła.

W sobotę po południu gro festiwalowiczów spotkać można było na najbardziej imprezowej i zarazem żulerskiej ulicy Katowic. Na Mariackiej roiło się od hipsterów z zaczesem i hipsterek, które w 32-stopniowym upale paradowały w zimowych botkach i grubych rajstopach. Bezkurwaprzesady, ok?

Reklama

Trzeci dzień Taurona na dużej scenie to pozytywne wibracje Little Dragon, elektropopowe szaleństwo Bodi Bill i wzruszający Apparat, który wraz z zespołem nie zagrał bisu z powodu braku repertuaru (WTF?!). Miałam cichą nadzieję, że do apparatowego bandu dołączy Modeselektor, by zaserwować nam powtórkę z tamtego roku pod tytułem Moderat, jednak nadzieje spełzły na niczym. Niemniej, Apparat na żywo i tak jest mistrzem, a kto tak nie myśli może mi skoczyć.

Muzyka muzyką, ale sobota to także załamanie pogody. Tym samym, z ponad 30 stopni wieczorem zrobiło się 15, inclusive deszcz. Jak pech to pech, ale dobra, hardkor to moje drugie imię. Festiwalowicze ulokowali się pod namiotem i dziarsko łoili browary. Ciało do ciała, wiadomo, zawsze cieplej. Sobotnia impreza trwała do rana, a na pozostałych scenach odchodziły taneczne orgie.

Niedziela to finałowy koncert młodego odkrycia muzycznego, niejakiego Jamiego Woona. Jak twierdzi napotkany Marcin Miłość "koncert nieco od czapy, bo Jamie to taki wokalny mistrz Yoda tyle że straszny niechluj. W konfrontacji wokalista studyjny – koncertowy, Woon sprawdza się lepiej w pierwszej pozycji, bo na żywo nie wyciąga, czasem fałszuje albo mu się zwyczajnie nie chce (choć w „Gravity" pokazał, że przecież potrafi). Poza tym dał się zamknąć w kościele i aura niedzielnego nabożeństwa wymusiła na nim lifting przebojowych przecie piosenek w nieco przekombinowane smęty. Jakby chciało mi się myśleć, to pewnie bawiłbym się lepiej".

Tauron Festival ma niepowtarzalny urok. Jest to impreza dla mocno zdefiniowanych odbiorców. Nie uraczysz tu więc nieletnich kozaków odstawiających panka po jednym browarze, ani nałożnic bogatych prawników, które życie spędzają w solarium. Atmosferę buduje także sama okolica, bo tereny dawnej KWK Katowice są pełne mroku i tajemnicy, a jednocześnie symbolizują industrialno-muzyczne jądro (że się tak wyrażę) prezentowanego na festiwalu repertuaru. Było jednak kilka minusów. Gdy się chleje, to się sika, a toi-toiów jak na lekarstwo, możliwości zacewnikowania się również ograniczone. Poza tym organizator nie zadbał o wystarczającą liczbę budek do wymiany kuponów, barów było za mało, a gastrosekcja działała zbyt wolno i non stop przeżywała oblężenie. Nigdzie nie można się było napić herbaty, co uważam za haniebne! I proszę się nie śmiać, bo jak zaczęło pizgać, to herbata była marzeniem tej nocy.

Na koniec jeszcze pewne zjawisko. Przed wejściem na teren festiwalu wszyscy mijaliśmy kolorowego żuka, na platformie którego siedział włochaty perkusista, a pod nim tańczyła i śpiewała młoda dama. Na karoserii widniał adres strony MySpace.com/lodymusic. Możecie być pewni, że za rok grupa Lody będzie grać na jednej ze scen tego festiwalu. To się nazywa marketingowy geniusz.

Jakbyście chcieli pooglądać jak było, możecie zrobić to tutaj, albo tutaj.

Tekst: Ewelina Potocka. Specjalne podziękowania dla Agnieszki Dombek i Marcina Świerczka