Migos - Culture

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Migos - Culture

Niektórzy widzą w nich nowych Beatlesów. Inni - wyłącznie epigonów Three 6 Mafii. A gdyby tak przyjrzeć się uczciwie karierze trzej amigos z Atlanty?

Ta wersja znanej bajki nieco się różni od pozostałych. Kopciuszek jest na tyle bezczelny, by samemu wprosić się na bal. Tam gubi nie pantofelek, lecz mixtape o wdzięcznym tytule "Young Rich Niggas". I wtedy wchodzi książę Drake, cały na biało, po czym dogrywa się do kawałka "Versace". Tłumy szaleją, tweet ściele się gęsto. A Kopciuszek dopiero się rozkręca.

W ostatnich latach można odnieść wrażenie, że mainstreamowy hip-hop cierpi na swoisty kompleks Beatlesów. Najpierw Kanye West nagrywa duet z McCartneyem i pompuje swoje i tak już mocno wybujałe ego, gdy młodzi fani zupełnie poważnie pytają w społecznościówkach, kim jest ten dziadek obok rapera. Potem Rae Sremmurd, kolejni idole nastolatków, długo okupują Billboard hiciorem "Black Beatles". Wreszcie, na niedawnym rozdaniu Złotych Globów, dwukrotnie nagrodzony za serial "Atlanta" Donald Glover komplementuje ze sceny Migosów jako "Beatlesów nowej generacji". Czy to tylko miły gest wobec ziomków, których zresztą zaprosił do jednego z odcinków serialu, czy jednak coś więcej?

Reklama

Jakkolwiek teza o nowej beatlesomanii byłaby w kontekście Migos grubą przesadą, tak kilka analogii bezsprzecznie się narzuca. Tak jak czwórka z Liverpoolu, tak i trójka z Atlanty najpierw osiągnęła rozgłos regionalny, by następnie rozprzestrzenić się globalnie, nie rezygnując przy tym - co istotne - z brzmienia lokalnego. Przy odrobinie wyobraźni można zobaczyć w "Culture" południowo-rapowy ekwiwalent któregokolwiek albumu Beatlesów z okresu przed "Rubber Soul" - zaraźliwie przebojowy, a mimo to charakterny, pozbawiony radiowej gładkości. Migos robią pop, bez dwóch zdań, ale robią go na własnych zasadach.

Offset, Quavo i Takeoff nie są oczywiście pierwszymi, którzy wpadli na to, by nawijać polirytmicznie pod klasyczne metrum 4/4. Ale są jednymi z nielicznych, którzy opanowali tę sztukę niemal do perfekcji. Siła tercetu zdaje się wynikać nade wszystko z chemii między jego członkami, z bezbłędnego połączenia flow Takeoffa, melodyki Quavo i frazowania Offseta. Z tego, jak wszyscy doskonale się uzupełniają w pogłosach i improwizowanych wokalizach. Gdzieś na styku inspiracji Bone Thugs-N-Harmony i Three 6 Mafią wykształcili swój odrębny styl. I choć z jednej strony pozostają elementem tego samego trapowego folkloru, co Future, Young Thug czy Gucci Mane, z drugiej - wyrośli na unikatowe zjawisko.

Owszem, lirycznie nie wnoszą do rap-gry niczego nowego. Od sześciu lat sprzedają w zasadzie tę samą śpiewkę "od zera do milionera", schematyczne historyjki o ścieżkach do sławy i ścieżkach kokainowych, basenach z dziewczynami i basenach z forsą, luksusowych willach, Bentleyach, złotych łańcuchach, zegarkach i grillach na zęby. Opowiastki upstrzone dodatkowo masą popkulturowych odniesień, od "Rocky'ego" po "Dragon Ball Z" i kreskówki Nickelodeona. To hipsterska gangsterka epoki social mediów, memotwórcza jazda od młodych dla młodych, bez oglądania się na ortodoksów i słuchaczy powyżej trzydziestki. Bezwstydnie rozrywkowy rewers refleksyjnego hip-hopu spod znaku Kendricka Lamara czy J. Cole'a. Łatwo potraktować protekcjonalnie, ale chyba lepiej spróbować zrozumieć.

"Culture" dostarcza skądinąd fascynującego materiału do analizy. Jeśli przezwycięży się awersję do auto-tune'a i zapozna z całym dotychczasowym dorobkiem Migosów, można dojść do wniosku, że nigdy dotąd nie brzmieli tak dobrze, tak oryginalnie; ich osobliwe staccato jeszcze nigdy nie było tak dopracowane, a eksperymenty wokalne - tak surrealistyczne. Niby drobiazg, ale nawet refreny są bardziej przemyślane, bardziej rozbudowane, nie polegają już wyłącznie na skandowaniu nazw popularnych marek, jak w przypadku "Versace" czy "Hannah Montany". Raperzy nie sprawiają już wrażenia, jakby szarpali się z bitami - jeśli sylabizowanie w ogóle może być płynne, to jest to właśnie ten przypadek. Naturalnie, ową płynność krążek w dużej mierze zawdzięcza wybitnie chwytliwym podkładom upichconym przez najgorętsze obecnie nazwiska Atlanty, jak Zaytoven czy Metro Boomin, jednakowoż Migosy znakomicie się na tych bitach odnajdują.

Na dwunastonumerowej trackliście próżno szukać punktów ewidentnie słabych. Trudno pozbyć się z głowy rytmicznego haiku "Rain drop, droptop, smokin' on cookie in the hotbox" z leniwie hipnotycznego "Bad and Boujee" - mimo że akurat Lil Uzi Verta z tym jego całym mumble-rapem mogłoby tu akurat nie być. Podobnym earwormem jest "T-Shirt" - nieprzypadkowo wybrany na drugi singiel - wsparty dodatkowo sugestywnym klipem inspirowanym "Zjawą" Iñárritu. Kapitalny śpiewany refren przynosi "Slippery" z Guccim - bodaj najbardziej chilloutowy, obok "Kelly Price" z Travisem Scottem, kawałek w zestawie. Pozytywnie zaskakuje mroczny "Deadz" z synthami rodem z horroru z lat osiemdziesiątych. Dowcipne bragga "Big on Big" ("How you go big when you extra large?", pyta w pewnym momencie Offset) ma z kolei strukturę dziecięcej wyliczanki. To kolejna zaleta "Culture" - album udowadnia, że szufladka trapu mieści więcej konwencji, niż mogłoby się zdawać.

Migos nie są, jak chce Glover, nowymi Beatlesami. Pojedynczo nie przynależą nawet do raperskiej ani - tym bardziej - tekściarskiej czołówki. Ich moc tkwi we wspólnocie, w trójpodziale władzy, w zbiorczej charyzmie wynikłej ze sprzężenia różnych osobowości - i w tym kontekście jawią się po "Culture" jako najciekawszy skład z Atlanty od czasu OutKastu.