Kings of Leon - WALLS

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Kings of Leon - WALLS

Jeśli na "WALLS" Kings of Leon czegoś dowodzą, to najwyżej tego, że umiejętnie potrafią zawrzeć się w powiedzeniu "wiele hałasu o nic".

​Kings of Leon zawsze byli mniej więcej tak rockowi, jak wasze stare. "WALLS" w tej kwestii niczego nie zmienia. Owszem, rodzinka Followillów robiła wokół siebie masę szumu, pozowała na brygadę pędzących ku zatraceniu ćpunów i alkoholików, ale pod tym scenicznym emploi zawsze była najwyżej przyjazna stacjom radiowym pseudo-rockowa wydmuszka. Innymi słowy chłopcy pop przebierają w kupiony w dyskoncie kostium rockmana, a ich wkład w historię muzyki ogranicza się do melodyjnych chórków w refrenach. Dodajmy, że od najbardziej przebojowej w ich dorobku "Only by the Night" minęły już trzy (wliczając niniejszą) płyty, a zarazem osiem lat. Więc w kategoriach ostatnich wyników… szału nie ma.

Reklama

"WALLS" to wałkowanie tych samych co zazwyczaj patentów. Nie można oczywiście Kings of Leon odmówić w tym niemałej zręczności. Z tym że w dobie nadpodaży zespołów wywodzących się z gitarowego garażu ciężko znaleźć u nich cokolwiek, co mogłoby usprawiedliwiać tak tytaniczną mainstreamową popularność. No może poza tym, że macherzy od promocji z ich labela i od lokalnych dystrybutorów robią dobrą robotę wciskając ich kawałki gdzie tylko odpłupało się choć trochę kitu czy sylikonu. Widoczne to było szczególnie ze dwa-trzy lata temu, kiedy "Love Somebody" pojawiało się w każdym muzycznym talent show i to zazwyczaj przynajmniej dwa razy per edycja.

Ale do meritum… "Around the World" ma niby sowizdrzalsko i trochę w tradycji Vampire Weekend otwierać płytę sugerując, że zespół ma szerokie horyzonty. Szerokość w tym przypadku jest na poziomie 180 stopni: numer wpada jednym uchem, a wypada drugim. Balladziarskimi flakami z olejem jest "Conversation Piece" brzmiący jak odrzut z sesji późnego (zaznaczam: późnego) U2. Lepiej, bo lekko i skocznie brzmi "Eyes on You" z gitarkami zajumanymi gdzieś - nie przymierzając - z miejsca w pół drogi między The Smiths i The Cure. I o ile sam numer jest w miarę cacy, męczybułą jak zwykle okazuje się Caleb, którego egzaltowany, melodramatyczny kozi wokal ma moc dorżnięcia praktycznie każdego numeru. Daje radę takie "Find Me", bo fajny refren, niezgorszy riff, ale to też raczej bardzo średnia półka niż rockowy olimp. W "Muchacho" Followillowie przedzierzgają się w zespół mariachi. Fajnie to zagrane, z tym że numer znów mocno średni. "Over"za to jest kolejnym przykładem tego, jak nagrać kawałek kompletnie pozbawiony jakiegokolwiek napięcia. I ów brak trwa z nami w sumie już do końca.

Przesłuchawszy "WALLS", zgodnie z przewidywaniami, gryzę też zęby i z zegarmistrzowską lupą w oku próbuję ogarnąć, gdzie na tej płycie schował się rock and roll. Czy zostało go choć trochę pod tymi wszystkimi studyjnymi pościelowymi atłasami? Ja nie widzę. Jeśli wy znajdziecie, dajcie cynę.

Jeśli na "WALLS" Kings of Leon czegoś dowodzą, to najwyżej tego, że umiejętnie potrafią zawrzeć się w  powiedzeniu "wiele hałasu o nic" i że mało na świecie zespołów równie co oni popularnych, a zarazem kompletnie pozbawionych indywidualnego charakteru. No może o pierwsze miejsce na pudle biją się z Maroon 5 i Mumford & Sons. A biją się z plaskacza. Raczej nie po męsku.