FYI.

This story is over 5 years old.

guide

​Wszystko, co musisz wiedzieć o dochodzie gwarantowanym

Od listopada każdy mieszkaniec Finlandii dostanie co miesiąc 800 euro i zrobi z nimi to, co uzna za stosowne. Idea dochodu gwarantowanego zdobywa poparcie libertarian i wolnorynkowców. Czy dochód gwarantowany może uratować kapitalizm?
Ilustracja: Aleksandra Lampart

Idea jest prosta: każdy co miesiąc dostaje przelew pozwalający na utrzymanie się na podstawowym poziomie. DG od pomocy społecznej różni się tym, że trafia do wszystkich: bogatych i biednych, bezrobotnych, robotników, prekariuszy i prezesów spółek giełdowych. Brzmi jak spełniony sen socjalistów wszelkich czasów i maści, jednak ciekawsze jest to, że jego zwolennikami jest także wielu libertarian i fanatyków wolnego rynku.

Reklama

Jeszcze kilka lat temu pomysły te uznawane były za radykalne, a ich proponenci rekrutowali się zazwyczaj ze środowisk akademików o mocno lewicowej proweniencji (np. Guy Standing, popularyzator terminu prekariat). Jednak osiem lat po wybuchu kryzysu finansowego i po kilku latach globalnej recesji, idea ta zyskuje jednak coraz szersze uznanie uznanych i wpływowych ekonomistów. O ile wcześniej był rozpatrywany jako próba ulepszenia systemu opieki społecznej, to teraz może okazać się tym, co uratuje światowy kapitalizm.

DG przestaje też być tematem z gatunku political fiction. W listopadzie 2016 roku program ma ruszyć w Finlandii. Docelowo każdy Fin dostanie co miesiąc 800 euro i zrobi z nimi to, co uzna za stosowne. Z kolei w Szwajcarii odbędzie się 5 czerwca referendum na ten temat.

Możliwe, że jeszcze za naszego życia w większości krajów wszyscy będziemy otrzymywali taką ilość pieniędzy, która umożliwi przeżycie bez konieczności codziennego chodzenia do pracy. W zasadzie chodzi o ideę radykalnego rozszerzenia systemu emerytalnego na absolutnie wszystkich. Jak to możliwe i jak miałoby funkcjonować, przecież ciągle słyszymy, że pieniędzy na starość nie będzie i wszyscy umrzemy pracując?


Dla wszystkich, którzy czekają na przelew. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Główną tezą najsłynniejszej książki ekonomicznej naszego pokolenia (Kapitał w XXI wieku Thomasa Pikettiego) jest to, że żyjemy w czasach galopujących nierówności. Inaczej niż kilka dekad wcześniej, od końca lat 70. w rozwiniętych krajach świata bogaci się bogacą, a biedni biednieją. Według ostatniego raportu Oxfam, 62 najbogatsze osoby posiadają majątek równy temu, co połowa ludności świata. Spośród współczesnych ekonomistów piszą o tym m.in. Stieglitz, Sen czy Reich.

Reklama

Hasła podejmowane od lat przez krytyków współczesnego kapitalizmu stały się elementem ekonomicznego mainstreamu – już (prawie) nikt nie kwestionuje istotności problemu, jakim są globalne nierówności dochodowe i majątkowe. Temat stał się „modny" w konsekwencji globalnego kryzysu finansowego, który najpierw poważnie zachwiał potęgą gospodarczą USA, a następnie rozlał się na Europę.

Według ekonomii klasycznej i neoklasycznej odpowiedzią na kryzys i recesję są oszczędności – publiczne i prywatne. W rzeczywistości oznacza to zazwyczaj masowe zwolnienia i wyprzedawanie publicznych instytucji (szkoły, elektrownie, szpitale). Polityka największych państw i organizacji międzynarodowych (Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy, Europejski Bank Centralny) w reakcjach na kryzysy różnego rodzaju zalecała i wymuszała zazwyczaj drastyczne środki: oszczędności budżetowe, prywatyzację dóbr wspólnych, spadek konsumpcji zwiększenie bezrobocia, napięcia społeczne. W reakcji na kryzys kraje takie jak Wielka Brytania, Irlandia, czy Estonia dokonały drastycznych cięć budżetowych. Do jeszcze bardziej drakońskich cięć fiskalnych zmuszona została niedawno Grecja – w ciągu kilku lat emerytury zostały tam zmniejszone nawet o ponad 40%.

Niestety realne efekty tych działań okazują się być kontrskuteczne: rośnie bezrobocie, a pensje i siła nabywcza pracowników spadają lub są zamrożone. Jednocześnie osoby o największym majątku w niejasny sposób szybko stają się jeszcze bogatsze.

Reklama

Pracownicy są zwalniani lub zarabiają mniej, ludzie tracą domy, wyjeżdżają, chorują. Maleją też inwestycje prywatne, co ogranicza postęp technologiczny i rozwój. Tracimy na tym wszyscy, zyskuje niewielu

To co się dzieje w światowej gospodarce nie zaskoczyło jednak wszystkich. O tych ryzykach dekad mówili ekonomiści ze szkół inspirujących się pracami Keynesa, Joan Robinson, Kaleckiego, czy Minsky'ego. Oszczędności budżetowe powodują spadek siły nabywczej pracowników i efektywnego popytu, czyli tego, na ile nas jako obywateli stać. To z kolei prowadzi do osłabienia konsumpcji i mniejszych zysków przedsiębiorców (ceny nie spadają tak szybko, jak popyt na produkty). Pracownicy są zwalniani lub zarabiają mniej, ludzie tracą domy, wyjeżdżają, chorują. Maleją też inwestycje prywatne, co ogranicza postęp technologiczny i rozwój. Tracimy na tym wszyscy, zyskuje niewielu.

Ekonomia głównego nurtu nie przyjmuje tych argumentów od ponad 40 lat, przez co mamy do czynienia z sytuacją zaklętego koła: odpowiedzią na załamanie jest ograniczenie inwestycji w gospodarce, co skutkuje rosnącym bezrobociem i spadkiem koniunktury. Prowadzi to do wzrostu bezrobocia i innych negatywnych zjawisk społecznych. Co gorsza, kroki podejmowane np. przez instytucje Unii Europejskiej (Quantitative Easing w wykonaniu Europejskiego Banku Centralnego) okazały się nieskuteczne – pieniądze pompowane w sektor bankowy i finansowy nie trafiły i nie trafiają w większości do realnej gospodarki. Zasilają jedynie zyski tych sektorów i ludzi mających w nich udziały, nie przekładając się nie tylko na podwyżki płac pracowników i wzrost zatrudnienia, ale nawet nie zwiększając zysków przedsiębiorców, o czym ciekawie mówi i pisze m.in. Steve Keen z Kingston College.

Reklama

Kolejną zaskakującą lekcją z praktyk bankowych QE jest to, że wbrew obawom części ekonomistów, nie wywołała galopującej inflacji pieniądza. To ważny argument w dyskusji o DG: krytycy koncepcji twierdzą, że powszechne świadczenia obywatelskie mogą spowodować wzrost cen, w związku z czym koszty życia i tak będą wyższe, niż otrzymywane środki. Zakładając, że pieniądze na DG pochodziłyby z budżetu (podatki), a nie z wirtualnego „druku", wydaje się, że lęki te są nieuzasadnione. Mówimy bowiem o realnych pieniądzach cyrkulujących w gospodarce, a nie o wyrafinowanej inżynierii finansowej na poziomie banków centralnych (czym w istocie jest QE).

W 1930 roku John Maynard Keynes przewidywał, że w okolicy roku 2030 nikt nie będzie musiał pracować więcej niż 15 godzin tygodniowo. Swoją prognozę oparł na założeniu, że przy tak szybkim rozwoju technologii, a więc wydajności produkcyjnej, będzie można żyć na wysokim poziomie i mieć bardzo dużo czasu wolnego jednocześnie. Niestety dla nas, tylko jedna część jego wróżby faktycznie się sprawdziła. Ostatnich kilkadziesiąt lat to seria rewolucyjnych wynalazków, które zmieniają nasze codzienne życie i to, jak dobrze i efektywnie produkujemy. Mimo to, nie pracujemy znacząco (i proporcjonalnie) krócej, niż nasi rodzice, dziadkowie, czy pradziadkowie.

Jak to możliwe? Odpowiedzi udziela ekonomia polityczna: w gospodarce rynkowej największe zyski z procesu produkcji czerpią ci, którzy go kontrolują: przedsiębiorcy i ludzie finansów. Jakkolwiek lewacko to nie zabrzmi, to w krótkotrwałym interesie właściciela fabryki, biura, startupu, czy banku jest to, aby produkować tanio i sprzedawać drogo. Stosunkowo łatwo jest to osiągnąć tnąc koszty siły roboczej (po polsku: robocizny). Kiedy pracownicy są tani, a w dodatku żyją pod ciągłą presją utraty pracy, ich możliwość negocjowania zarobków jest mała. Dodajmy, że związków zawodowych i ich członków jest coraz mniej, a w wielu zawodach nie ma ich wcale – a historia pokazuje, że im liczniejsze związki, tym wyższe zarobki.

Reklama

Gdyby pensje pracowników rosły wraz z wzrostem produktywności, to nie tylko mieliby więcej czasu wolnego, ale na skutek ogólnego spadku bezrobocia mieliby także pewniejszą sytuację życiową, Niezależnie jednak od preferowanego ideologicznego wytłumaczenia, faktem jest to, że mimo ogromnego postępu technologicznego jako społeczeństwa pracujemy długo i zarabiamy mało.

Tu pojawia się dochód gwarantowany. Jest on próbą odpowiedzi na te strukturalne bolączki współczesnych gospodarek, w których cyrkulacja zysków z wytworzonych dóbr jest zaburzona. W ogromnej większośći trafiają one do bardzo wąskiej grupy firm i ludzi, podczas gdy gros społeczeństwa nie odczuwa znaczącej poprawy warunków życia. Obok skutków społecznych (ubóstwo, wzrost przestępczości, radykalizacja polityczna, marnowanie potencjału ludzkiego) prowadzi to także do spadku dochodu narodowego i, paradoksalnie, malejącego obrotu przedsiębiorców. Mówiąc krótko, brakuje osób, które mogłyby kupować wytworzone dobra i usługi. Powiedzenie Henry'ego Forda, że produkuje on samochody, które mogą kupić jego pracownicy to już klasyczny cytat. Dziś wytwarzamy coraz więcej dóbr wysokiej jakości, tylko niestety nie bardzo wiadomo, kto miałby je kupić.

Guru ekonomii wolnorynkowej Milton Friedman ukuł określenie „helicopter money", opisujące hipotetyczną sytuację, w której lecący śmigłowiec zrzuca 1000 dolarów nad dzielnicą pełną podekscytowanych ludzi. Wrócono do tego terminu, gdy w reakcji na kryzys 2009 roku totalnie zaskoczone i pozbawione spójnej koncepcji wytłumaczenia tego, co się właściwe stało z gospodarką, banki centralne zaczęły stosować praktykę wspomnianego Quantitative Easing. Polega ona na zwiększeniu ilości pieniądza w obiegu poprzez wirtualny „druk" pieniędzy. Rozwiązania zostały te zastosowane w USA (Bush, Obama) i Unii Europejskiej w reakcji na kryzys finansowy i późniejszą recesję gospodarczą. W USA ponad 80% środków zasiliło rezerwy prywatnych banków. „Darmowe" pieniądze przekazane przez banki centralne do banków prywatnych pozwoliły tym ostatnim uniknąć bankructwa, a więc poniesienia konsekwencji swoich w gruncie rzeczy bezmyślnych praktyk.

Reklama

Wbrew oczekiwanion, te pieniądze nie trafiły na rynek (np. w postaci kredytów na inwestycje dla przedsiębiorstw). QE nie przyczyniło się do rozwiązania problemów, z którymi gospodarki zmagają się po kryzysie. Udział płac w PKB (według Międzynarodowej Organizacji Pracy przy ONZ) dalej jest niski, a bezrobocie relatywnie wysokie. Co gorsza, w wielu krajach świata towarzyszą temu pochodne kryzysu: radykalizacja polityczna, napięcia społeczne i różnego rodzaju przemoc.

Dotowanie obywateli w formie dochodu podstawowego z racjonalnego punktu widzenia może być więc środkiem skutecznym. Niezamożna większość społeczeństwa przeznacza na bieżącą konsumpcję procentowo większą część swoich dochodów, niż bogatsi. Mark Zuckerberg ma majątek wartości dziesiątek miliardów dolarów, a na jedzenie prawdopodobnie dziennie wydaje niewiele więcej, niż ty. „Pieniądze z helikoptera" w ogromnej części szybko wrócą na rynek i staną się motorem stymulującym popyt wewnętrzny i koniunkturę. Te podejście popularne wśród tzw. ekonomistów popytowych (demand-side economics), którzy od czasów Keynesa krytykują założenia ekonomii klasycznej. Problem z ideą dochodu podstawowego jest inny: psychologiczny i polityczny.

Zastanówmy się poważnie: czym byłoby nasze życie bez kategorii pracy? Studia, kariera, zawód – to wszystko stałoby się nieobowiązkowe, dobrowolne, hobbystyczne. Praca jest istotną kategorią organizującą życie jednostkowe i społeczne dla wszystkich: konserwatystów, lewicowców, liberałów, a nawet osób bez poglądów. Cały rok planujemy urlopy, zastanawiamy się, gdzie pójdziemy „po pracy", cieszymy się, kiedy szef wychodzi wcześniej. Pojmujemy świat ludzi jako zorganizowany wokół kategorii pracy: mówimy o szefach i sprzątaczkach, policjantach i politykach, księżach i prawnikach, piosenkarzach i prostytutkach. W świecie, w którym każdy ma gwarantowane przeżycie bez konieczności świadczenia pracy, wszystkie te kategorie stałyby się drugorzędne.

Reklama

Oderwanie dochodów od pracy bywa krytykowane jako ruch, który może prowadzić do spadku motywacji do pracy

Oderwanie dochodów od pracy bywa krytykowane jako ruch, który może prowadzić do spadku motywacji do pracy. Dla liberałów oznacza to promowanie postaw „roszczeniowych", dla lewicowców „odebranie ludziom godności płynącej z pracy". Zaznaczyć trzeba, że nie ma rzetelnych badań wskazujących na realność tego ryzyka.

Znamy jednak pewne precedensy. W 2009 roku ukazało się studium analizujące rezultaty eksperymentu, który odbył się w latach 1974-78 w miejscowości Dauphin w Kanadzie. Okazało się, że DG wywołuje nieoczekiwane skutki społeczne: spada ilość pacjentów w szpitalach, wzrasta liczba urodzeń, bezrobocie nie rośnie, znika zaś zjawisko ubóstwa. Eksperyment prowadzony był małą skalę (Dauphin zamieszkuje licząca mniej niż 10 tys. ludzi), nie mamy więc pewności, jakie efekty przyniósłby dla całych społeczeństw.

Można postawić pytanie o sprawiedliwość takiego rozwiązania – czemu „nagrodę" w postaci stałego dochodu mają otrzymać zarówno osoby pracowite, wydajne i oszczędne, jak i ci, którzy wydają ponad stan lub bezrobotni? W tym zakresie ciekawe rozwiązanie zaproponował profesor Steve Keen, który uważa, że DG powinien z mocy prawa być przeznaczony na spłatę długów u osób, które takowe mają. Tym samym oszczędni zyskaliby obywatelski bonus, zaś dla zadłużonych taka pomoc miałaby charakter spłaty (części) długów. Warto też pamiętać, że w większości krajów świata prowadzona jest jakaś forma pomocy społecznej - zasiłki, zapomogi, „500plusy" itp. Zaletą DG jest to, że pozwala oszczędzić pieniądze na administracji – zamiast rzesz urzędników do jego wprowadzenia wystarczałoby stałe zlecenie wypłaty na koncie banku centralnego.

Trzeci element krytyki DG dotyczy spraw polityczno-ustrojowych. Przyznanie, że „rozsypywanie pieniędzy z helikoptera" jest ekonomicznie rozsądne i gospodarczo skuteczne może spowodować, że kwestionowane będą także inne podstawy współczesnego wolnorynkowego kapitalizmu, co prowadzić może do radykalizacji nastrojów politycznych. Są tacy, którzy na tym prawdopodobnie by stracili. Siła polityczna przedsiębiorców, którzy przecież „dają pracę", na pewno by spadła. Dzięki DG ich nacisk na pracowników (za pomocą widma zwolnienia) byłby mniejszy. Jak bowiem wymuszać uległość i utrzymywać niskie pensje w sytuacji, kiedy presja utraty zarobków na nikim nie robi wrażenia?

DG jest ideą, której zastosowanie rozważane jest na razie w zamożnych krajach Zachodu. W Polsce latach 1995-1996 prowadzono prace nad wprowadzeniem u nas minimalnego dochodu gwarantowanego. Porzucono je jednak, zapewne z powodu braku środków publicznych (gdyby stało się inaczej, polskie państwo dobrobytu na zawsze miałoby twarz Józefa Oleksego). Najbardziej znanym zwolennikiem DG jest prof. dr hab. Jan Sowa, badacz kultury i lewicowy intelektualista. W jednym z wywiadów zaproponował, aby w Polsce wypłacano każdemu obywatelowi 1000 zł miesięcznie jako formę dochodu podstawowego. Problem z tym postulatem jest taki, że wydatki z tego tytułu byłyby o ok. 100 miliardów złotych większe, niż cały roczny budżet Polski.

W tej sytuacji jako Polacy jesteśmy paradoksalnie w korzystnej sytuacji. Konsekwencje wywołane przez DG poniosą zamożne kraje Zachodu, a my będziemy mogli za 20-30 lat spokojnie korzystać z ich przykładu. Do tego czasu lepiej pogodzić się z myślą, że będziemy musieli pracować do bardziej lub mniej naturalnej śmierci.