Jak się pędziło bimber w stanie wojennym

FYI.

This story is over 5 years old.

jedzenie

Jak się pędziło bimber w stanie wojennym

Ludzie na spotkaniach przekazywali sobie receptury i sposoby przyrządzania. Bimber bitwa pod Grunwaldem 1410 rok, czyli 1 kg cukru, 4 litry wody i 10 dg drożdży. Nie sposób zapomnieć, w końcu zwycięstwo!

Impreza stylizowana na „rosyjską manierę" z bimbrem w tle. Po lewej Andrzej Ujczak. Archiwum prywatne.

W chwili, gdy Polsce wprowadzono stan wojenny, Andrzej Ujczak był 30-latkiem, który dopiero co zaczął rozkręcać swój własny interes – sklep z heavy metalową muzyką, który z czasem okazał się pierwszym takim miejscem we Wschodniej Europie. Dziupla znajdowała się na warszawskiej Pradze i zjeżdżano do niej z całej Polski, a nawet z sąsiednich demoludów. Kiedy po raz pierwszy spotkałem się z Andrzejem, by opowiedział mi o tamtych ciekawych czasach, spytał mnie, czy przy okazji interesowałoby mnie też, jak się pędziło bimber w stanie wojennym? Oczywiście, że tak – odpowiedziałem.

Reklama

Tak oto spotkaliśmy się raz jeszcze, tym razem także w towarzystwie Marka, kolegi ze studiów Andrzeja. Na stole stała butelka z wysokoprocentowym trunkiem, wznieśliśmy toast i tak zaczęła się opowieść o bimbrze stanu wojennego.

VICE: Andrzeju, pamiętasz ten moment, kiedy dowiedziałeś się o wprowadzeniu stanu wojennego – jak wyglądały pierwsze dni?
Andrzej: Dowiedziałem się z telewizji, włączyłem odbiornik na wiadomości i zobaczyłem dziennikarza w mundurze – smutnym głosem wyjaśnił, co się dzieje. To był dla mnie szok, przez pierwszy dzień byłem zdezorientowany. Nie wiedziałem co robić. Mówili, by nie wychodzić z domów – nie przejmowałem się tym, myślałem sobie: nie pierwsze i nie ostatnie zakazy w moim życiu, ale przerażała mnie sama sytuacja. Pierwszego dnia dostałem na przechowanie powielacz, by go schować w sklepie. No to schowałem.
Marek: Ja natomiast jechałem wtedy taksówką, wracałem od znajomych, akurat byłem na brydżyku. Było już mocno po godzinie dwunastej, kiedy jechałem przez Warszawę, akurat obok ul. Mokotowskiej gdzie była siedziba NSZZ „Solidarność" Region Mazowsze, zobaczyłem ich przez szybę – już stały patrole. Moją taksówkę puścili. Przez jakiś czas telefony były wyłączone, nie można było do nikogo zadzwonić, a potem weszły rozmowy kontrolowane, jak w Barei (śmiech).

Przeczytaj: Byłem milicjantem w stanie wojennym, potem spotykałem się z mafią

Mieliście kolegów, którzy działali w podziemiu? Słyszeliście o jakichś sytuacjach, że kogoś aresztowano?
Marek: Ze znajomych nikogo nie zaaresztowali, nikogo z wyjątkiem „Teosia", świętej pamięci… Andrzej: Rzeczywiście, nasz kolega Teofil Klincewicz – spotykaliśmy się, rozmawialiśmy, piliśmy gorzałę. Kiedy zaczęli za nim chodzić, „Teoś" nocował u mnie przez dwa tygodnie na Ząbkowskiej – bo widzisz, u nas na Ząbkowskiej to się wszyscy dobrze znali i milicja rzadziej po tych bramach chodziła. A „Teoś" był szalony, niesamowicie odważny, ulotki zrzucał z na ulicę z dachów. Wspaniały patriota. Potem go aresztowali.

Reklama

Wspomniałeś o piciu gorzały – jak wtedy wyglądał proceder pędzenia bimbru, kiedy pośród tylu produktów alkohol też był na kartki?
Andrzej: Jak zwykle, Polacy zaczęli się organizować i każdy w potrzebie okazywał się wspaniałym chemikiem (śmiech). Ludzie na spotkaniach przekazywali sobie receptury, mówili jak to pędzić, w czym i na czym. Każdy dzielił się swoim przepisem, chociażby taką bitwą pod Grunwaldem…

Przeczytaj: Antena Krzyku, czyli 30 lat polskiej sceny muzycznego podziemia

Słucham?
Andrzej: No bitwa pod Grunwaldem, 1410 rok, czyli 1 kg cukru, 4 litry wody i 10 dag drożdży. Nie sposób zapomnieć, w końcu zwycięstwo (śmiech)! No to trzeba było wymyślić, w czym to robić; wykorzystywało się np. aluminiowe bańki po mleku. Odprowadzało się rurki. Pamiętam, że na ul. Bielańskiej w Warszawie był sklep laboratoryjny, tam kupowało się chłodnicę. Montowało się to później w kuchni.

Czym to uszczelnialiście?
Andrzej: Koledzy poradzili, by uszczelniać to ciastem do chleba – zaschnięta mąka z wodą rzeczywiście się tu sprawdzała. Ok, wiedziałem w czym, powstawało pytanie: z czego?

Impreza stylizowana na „rosyjską manierę" z bimbrem w tle. Archiwum prywatne.

No właśnie, z czego?
Andrzej: Był problem z dostaniem cukru, a na lewo kosztował trzy razy drożej. Był sztuczny miód, taki specyfik, nie był na kartki, sama chemia. Zaraz wszyscy go wykupili. Jak natomiast już byłeś w pełnej desperacji, bo zbliżały się imieniny, a ty nie miałeś co na stole postawić – to robiłeś to z ptysia. Ptyś był ogólnodostępnym słodkim napojem, lekko gazowanym, taką oranżadą. A jak tego nie było, podkradało się babci kompot z piwnicy (śmiech). Brałeś cokolwiek, co miało ten cukier. Marek: Pamiętam też metodę z winem owocowym, to się też przerabiało.

Reklama

Impreza stylizowana„rosyjską manierę" z bimbrem w tle. Archiwum prywatne.

Duża to była produkcja?
Andrzej: Na własny użytek, panowała wręcz taka maniera, że każdy przynosił coś swojego i się degustowało, wymieniało spostrzeżeniami, recepturą. Nadawało się temu swoje nazwy, naklejało się nalepki pomalowane flamastrem. No w końcu trzeba było z czymś do gości pójść.

Własne nazwy, na przykład?
Marek: Księżycówa — bo to się po nocach robiło (śmiech).

Władza goniła za bimber?
Andrzej: W naszym środowisku nikt nie robił tego w jakichś zatrważających ilościach. Ot dla siebie, gości lub gospodarzy. Zresztą ja myślę, że władza wiedziała o tym i przymykała oko — jak piją, niech piją, będą spokojniejsi.

Impreza stylizowana na „rosyjską manierę". Archiwum prywatne.

Wtedy jeszcze chyba funkcjonowały mety?
Marek: Funkcjonowały, ale tam to zwykły alkohol sprzedawali, zwykłą siwuchę.

Jak teraz wspominacie tamte czasy?
Andrzej: Człowiek ma tendencje do wspominania tylko tych dobrych rzeczy, ale wyglądałeś za okno i patrzyłeś na tych wojaków, stojących na ulicy. Czasy były okropne, szare, smutne. Wieczorami się nie wychodziło z domu, jak ktoś się zasiedział u znajomych, zostawał u nich na noc. No i wtedy padało pytanie: masz tam jeszcze jakąś butelkę (śmiech)?

Przeczytaj: Pierwszy sklep z heavy metalem we Wschodniej Europie był na warszawskiej Pradze

Chwilami robiło się trochę weselej. Jednak to wszystko było strasznym ciosem dla naszego kraju, w obawie przed aresztowaniami wyjechało mnóstwo mądrych ludzi. Ubyło nam wtedy IQ. Ja tylko raz dostałem pałką po łbie, w marcu pod uniwerkiem. Wyrwałem się wtedy milicjantom, w ich rękach został tylko mój kożuch.

Zbliża się kolejna rocznica wprowadzenia stanu wojennego i akurat przy tych okolicznościach jutro, 12 grudnia Polacy wyjdą na ulicę, by wziąć udział demonstracji organizowanej przez Komitet Obrony Demokracji…
Andrzej: I my tam będziemy, już się z panem Markiem razem umówiliśmy.

Jednak Marian Kowalski zapowiedział, że nie dopuści do Majdanu w Warszawie i razem z „aktywistami organizacji skupionych pod sztandarem Narodowcy RP i Narodowego Świtu staną w obronie suwerenności ojczyzny". Chodzą plotki, że może być gorąco.
Andrzej: Trudno, tam trzeba być. Nie ma innego wyjścia! Widzę co się teraz dzieje i to jest okropne, musimy się bronić. Jeżeli przejdą wszystkie reformy, cofniemy się o pokolenie wstecz. Myślę, że coś sobie przesraliśmy, my Polacy. Staliśmy się leniwi…
Marek: Mamy wolność, a połowa nie idzie na głosowanie.
Andrzej: Niestety, Polak musi coś spieprzyć. Tak już jest. Sami tego dokonaliśmy i teraz trzeba to jakoś odkręcić.

Nie boicie się o swoje bezpieczeństwo, jeżeli dojdzie do przepychanek?
Andrzej: Jak milicja biła, trzeba było wytrzymać, bo by cię zabili. Jak mnie narodowiec uderzy, nie pozostanie nic innego, jak mu oddać.