FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Z pamiętnika napiętego grafika - vol.03

Nasz dyrektor finansowy jest obleśnym typem śliniącym się na panienki. Zatrudnia młode laski, najchętniej jako stażystki, po czym robi wszystko, żeby panienki te wylądowały u niego w łóżku.

Kolega copyhejter, ten z permanentną depresją, przyszedł do pracy jak zwykle na kacu i mówi, że zastanawia się nad rzuceniem chlania. Podobno nic już go nie może zaskoczyć, a jednak dziś rano okazało się, że przeszedł samego siebie. Ostatni wieczór spędził w ulubionej przez reklamiarzy knajpie Regeneracja i brylował tam jak zwykle do rana. Piwo, wino, wódka, gin, a wszystko w towarzystwie jemu podobnych niebieskich ptaków ze świętej grupy po wezwaniem Dalejchlamy. Całonocne rozmowy zeszły w pewnym momencie na temat zaburzeń psychicznych i szeroko pojętej aberracji umysłowej. Kolega copyhejter wojowniczym tonem głosił w towarzystwie, że nie istnieje coś takiego jak rozdwojenie jaźni, a przynajmniej nie jest tak powszechne, jak się o tym mówi. Człowiek, owszem, jest sumą własnych decyzji i składową własnych postępków, jeśli jednak akceptuje się w pełni ciemne strony jaźni i traktuje się je na równi z jasnymi,  to można mówić o wypracowaniu pewnego autoporozumienia, zgody na własną osobę, nawet jeśli pozornie ma ona różne oblicza. No bardzo ładnie – mówimy koledze copyhejterowi – ale cóż cię w tym zadziwiło? Przecież filozoficzne dysputy do białego rana nad barem unurzanym  w alkoholu i kłębach dymu to dla ciebie żadna nowość. Film ci się często rwie i nie takie rzeczy przecież zdarzało ci się wyczyniać. No niby nie takie, mówi kolega copyhejter. Ale posłuchajcie.

Reklama

Obudził się w domu. Na szczęście we własnym, co u niego nie wcale takie naturalne. Jak to po pijaństwie – w pełnym umundurowaniu, i jak to z ulgą przyznał – na szczęście sam. Idąc się myć kątem oka zauważył przyklejoną do monitora swojego komputera jakąś kartkę. Kąpiąc zastanawiał się co to za kartka i co ona tam robi. Pewnie znowu jakaś złota myśl, którą zapisał po pijaku, żeby nie umknęła, a która ma sprawić, że nie straci pewności siebie. Jako literat, jako wolnomyśliciel, jako artysta i dobry rzemieślnik zapewne.

Wymył się, ogolił, ubrał i wiedziony ciekawością podszedł do kartki. Na kartce, bezsprzecznie wykaligrafowane jego charakterem pisma stało: „Sformatowałem ci dysk C, ty chuju”.

**********

Nasz dyrektor finansowy jest obleśnym typem śliniącym się na panienki. Zatrudnia młode laski, najchętniej jako stażystki, po czym robi wszystko, żeby panienki te wylądowały u niego w łóżku. Nie wiem jakim cudem, ale nadzwyczaj często mu się to udaje. Dochodzi do tego, że kiedy wchodzi do konfy na briefing czy PPM, dwie czy trzy z obecnych tam ekantek oblewają się rumieńcem i wzrok kierują we własne buty. Dla ludzi z zewnątrz jest to czytelne jak na dłoni, ale dla dobra agencji zachowujemy pozory kompletnej nieświadomości. W końcu jest drugim po prezesie.

Zostałem kiedyś wezwany do finansowego, żeby wyjaśnić jakieś szczegóły dotyczące swojego kontraktu. Takie tam, zwyczajne spotkanie w sprawie dni urlopowych, czy świadczeń zdrowotnych. Było już późno, więc za oknem czarna noc. Przyszedłem i co widzę? Biurko finansowego stoi tyłem do wielkiego okna, finansowy siedzi przy swoim jabłuszku i udaje strasznie zajętego. Tyle tylko, że zapomniał, że wielkie okno za nim z ciemnością za oknem działa jak wielkie lustro. Więc ja, chcąc nie chcąc, widzę w odbiciu w szybie, czym zajmuje się finansowy na swoim komputerku. A finansowy… zasuwa pornole, jeden za drugim, wszystkie jakie wam przyjdą do głowy – teensy, anale, grupenseksy, monster cocki, walenie na dworze, w piwnicy, maski, fetysze. Ja pierdolę, myślę sobie. Mam nadzieję, że to długo nie potrwa. Spróbujcie sobie wyobrazić jak to wygląda – gabinet, prezesowskie biurko, za biurkiem koleś, który wygląda jak z żurnala wyjęty, na biurku najnowszy MacBook Pro, a w odbiciu w szybie hardcorowe porno rodem z bułgarskich sex shopów. On stara się zachowywać powagę, ja staram się nie parsknąć śmiechem i tak sobie rozmawiamy- oglądamy, tyle że ja w lustrzanym odbiciu. Ot, zwykły wieczór w agencji reklamowej…

Reklama

**********

Rozmów rekrutacyjnych zaliczyłem chyba kilkadziesiąt. Mogę śmiało powiedzieć, że mam doktorat z rozmów kwalifikacyjnych. Jako dość niepokorny typ, nie zagrzewałem zbyt długo miejsca w jednej agenturze, prędzej czy później mówiłem szefostwu, że są cwelami, o ile faktycznie byli, i wychodziłem szukać nowej pracy. Piękne lata 90 były tak piękne, tak mało było na rynku grafików reklamowych, że szukanie nowej pracy sprowadzało się do kilku telefonów po znajomych. Najdłużej bezrobotny bywałem może tydzień?

Z szukaniem pracy wiąże się najciekawsza jego część, czyli pierwsze zapoznanie, obwąchiwanie ogonów, tzw. rozmowa kwalifikacyjna. Och, jakie ona formy może przybierać! Do wartych przypomnienia kwalifikują się przynajmniej dwie:

Mała agencyjka, gdzieś na Okęciu, egzaminować mnie będzie para właścicieli, młode małżeństwo. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale oboje byli w sekcie NLP, czyli programowanie neurolingwistyczne. Coś jak kościół katolicki albo scjentologiczny, tylko zamiast kapłanów są trenerzy rozwoju osobistego. Ale również chodzi o kasę. No więc siadamy, przyglądamy się na siebie, jak to mówili w „Misiu”, i szef zadaje mi pierwsze pytanie:

  • Czysto hipotetycznie wyobraźmy sobie następującą sytuację. Na brzegu rzeki stoi wilk, koza i leży kapusta. Trzeba przewieźć ich na drugą stronę rzeki łódką, która jednak może zabrać jednocześnie tylko dwoje z nich. Jakbyś to zrobił?

Reklama

Myślałem, że śnię. Szczęka mi opadła i zacząłem się śmiać. Normalnie bym wstał i wyszedł, ale tak ubawiło mnie to pytanie, że postanowiłem zostać i zobaczyć jak się rozwinie. Powstrzymując śmiech, mówię, że przepraszam bardzo, ale to nie jest nabór na szpiega Tomka do MSW, tylko podobno szukacie grafika. Tak naprawdę interesują was dwie rzeczy – moje portfolio oraz oczekiwania finansowe. Proszę bardzo, oto portfolio, za taką i taką kasę, i zacznijmy tę rozmowę od początku.

– Janusz, przestań… – żona prezesa trąca go łokciem. Temu mina zrzedła, i że oczywiście, oczywiście, ale chciał tylko sprawdzić, czy poradzę sobie ze stresową sytuacją. Ja mu na to, że każdy dobry grafik reklamowy poradzi sobie ze stresową sytuacją, wystarczy, że przeczyta poprawki klienta do projektu. Jeśli nie wyskoczy przez okno, to znaczy, że radzi sobie ze stresowymi sytuacjami. Ja mam ponad 10 lat doświadczenia, przez okno nie wyskoczyłem jak dotąd, więc dam radę. A co do kozy to trzeba tak, tak i tak. I że miałem to zadanie w pierwszej klasie ogólniaka i już wtedy było banalnie łatwe. I że jakby chciał, to przygotuję mu kilka bardziej ambitnych na poczet przyszłych rozmów kwalifikacyjnych. Koniec końców, przyjęli mnie na szefa kreacji, ale nie wytrzymałem tam dłużej niż kilka miesięcy. Za dużo NLP w powietrzu było.

A druga rozmowa powinna być opisana w podręcznikach do head-huntingu w rozdziale „Jak nie prowadzić rozmów kwalifikacyjnych”. Wita mnie jakaś młoda dupa, lat może ze 24, sadza za biurkiem i mówi, że jest specjalistą HR w tej agencji i ma kilka pytań. Ja że oczywiście i że proszę zaczynać. Laska wyjęła jakąś kartkę z wydrukowanymi pytaniami, co już mnie trochę przeraziło, i zaczyna:

Reklama

  • Dlaczego szuka pan pracy?

Prawdę mówiąc zamurowało mnie, ale myślę sobie, nie, to na pewno część jakiejś większej gry. Zachowujemy spokój.

  • Gdyż jej nie mam, droga pani. - odpowiadam śmiertelnie poważnie, a ta notuje (!) moją odpowiedź na kartce.
  • A dlaczego szuka pan pracy w charakterze art directora?
  • A dlatego, że to mój zawód. Jestem art directorem.
  • Aha – mówi laska i zapisuje moją odpowiedź – A dlaczego szuka pan pracy właśnie u nas?

No nie, pomyślałem, to nie żadna część większej gry, tylko ta laska jest bezdennie głupia. Jakaś cipa świeżo po studiach, która bardziej dba o to, jak ona wypadnie na tej rozmowie, czy podoła, niż interesuje ją moja osoba.

  • Droga pani, pracy szukam u was, bo to wy daliście ogłoszenie, że szukacie grafika. Połączyłem te dwa fakty i oto jestem.
  • Aha. – mówi ta laska i zapisuje moją odpowiedź. A ja jeżę się obawiając się kolejnego pytania.
  • A czego oczekuje pan po pracy w naszej agencji?

No nie, własnym uszom nie wierzę. Trzeba to kończyć i szybciutko stąd spierdalać.

  • Po pracy oczekuję pieniędzy. A czego jeszcze mógłbym oczekiwać?

To ostatnie pytanie zadałem patrząc jej głęboko w oczy. Ta, jak to głupia cipa, zarumieniła się. Jakimś babskim torem myślenia doszła do wniosku, że ją podrywam. Chyba! Bo tak to wyglądało. Pomyślałem, że czas to kończyć:

  • Wie pani, co? Zrobimy tak – na następne spotkanie, o ile do niego dojdzie, proszę zaprosić kogoś bardziej kompetentnego od pani. Kogoś z kim będę mógł porozmawiać np. o sytuacji polskiej reklamy, o tym jak ją zmienić, jak wygrywać przetargi i takie tam. Na przykład gdyby wpadł ktoś kreatywny? Albo chociaż prezes? To ja wtedy bardzo chętnie przyjdę raz jeszcze i zaczniemy od nowa. A póki co pozdrawiam, odezwę się.

Reklama

**********

Jest już początek listopada, więc najwyższy czas zacząć cieszyć się nadchodzącymi świętami Bożego Narodzenia. Fakt, że nadchodzą one za dwa miesiące jakoś naszych rodowitych marketerów nie niepokoi. Stąd choinka w warszawskim Centrum Handlowym Arkadia już od końca października. A co tam! Niech ludzie mają więcej radości! W mniemaniu naszych rodowitych Junior Brand Managerów, tych istnych Ogilvich polskiej reklamy, wydłużenie okresu przedświątecznego z tygodnia do dwóch miesięcy sprawi, że ludzie bardziej przemyślą temat zakupów bożonarodzeniowych, bardziej się do nich przygotują, zdążą pobrać wymagane do tego pożyczki w Providencie oraz – co najważniejsze – tych zakupów zrobią czterokrotnie więcej. No bo jak tu się nie skusić świątecznym promocjom sanitariatów czy kociego żarcia przybranym w czapkę Mikołaja? Ja na przykład bym się nie oparł.

Jak wszystko, za co my Polacy się bierzemy na wzór zachodni, potrafimy spieprzyć z iście polskim wypiardem. Weźmy temat reklam zewnętrznych, billboardów. Są wszędzie. Ale to naprawdę wszędzie. Zrobiłem kiedyś zdjęcie na jakiejś zajebanej wsi mazurskiej. Szczera łąka, las, gnojówka na polu, na środku którego stoi… billboard. Tak, prawdziwy billboard 6x3 metra. Z napisem „To miejsce czeka na twoją reklamę”. Dziwię się, że nikt nie skorzystał. Przecież zobaczyłyby go wszystkie zwierzęta z lasu i mieszkańcy obu okolicznych gospodarstw. Czysty interes!

W Paryżu mieszka ponad 4 mln ludzi. Nieoficjalnie (razem z białymi Francuzami, hehe) to może być nawet 6 mln. I wisi tam jedynie 2000 billboardów! W Warszawie mieszka jakieś 2,5 mln ludzi (z czego spokojnie z 500 tys. warszawiaków) i reklam zewnętrznych jest – uwaga – 90 tys.! Nie wiem jakim cudem doszło do takiej sytuacji, ale taka jest prawda. Doprawdy zastanawia mnie kolejny łebski Junior Brand Manager, który z rewolucyjną kampanią wizerunkową swojego wspaniałego produktu decyduje się wejść na billboardy. To, że będzie wisiał między reklamą wyższej szkoły zarządzania, tak elitarnej, że nikt tam nie chce studiować oraz olśniewającym blaskiem naturalnego jedwabistego piękna włosów mytych szamponem jakimś tam, kompletnie go nie wzrusza. To, że jego reklama zginie pośród milionów identycznych, krzykliwych, gównianych reklam tego samego typu – nikomu nie przeszkadza. A przecież można by wzorem Francuzów, czy Niemców zrobić billboardów mało, ale za to 20 razy droższych. Na to samo by wyszło, a reklama znowu zaczęła by przemawiać, pracować na siebie. No, ale to Polska właśnie… Miałeś chamie złoty sznur, miałeś chamie czapkę z piór, ostał ci się ino billboard kurwa na billboardzie. I tak do zajebania.

Więcej Junior Brand Managera:
Z pamiętnika napiętego grafika vol.02
Z pamiętnika napiętego grafika vol.01
Junior Brand Manager - blog