FYI.

This story is over 5 years old.

Film

Melvin van Peebles

Oprócz tego, że ma jedno z najbardziej zajebiście brzmiących imion, jakie kiedykolwiek słyszałem, Melvin Van Peebles odnosił sukcesy w każdym rodzaju działalności artystycznej, jaki przychodzi mi do głowy. Jest pisarzem, dziennikarzem, malarzem, reżyserem filmowym, scenarzystą, aktorem, muzykiem… i, jakby tego było mało, kiedyś był nawet jebanym maklerem na Wall Street. Pisanie o nim sprawia, że cały się denerwuję, bardziej nawet, niż rozmawiając z nim twarzą w twarz. Jakikolwiek by nie był cel twojego życia, Van Peebles najprawdopodobniej już dawno go osiągnął, robiąc to w lepszym stylu niż możesz sobie wyobrazić. Aż się wkurwić można.

Reklama

Jest ojcem czarnego kina, a tak po prawdzie, to i kina niezależnego w ogóle. Sweet Sweetback's Baadassss Song, jego film z 1971r. nie tylko otworzył świat na czarne kino, ale pobił również wszelkie rekordy finansowe, jakie do tego czasu ustanowiło sobie kino niezależne. Sweetback potrafił też nieźle człowieka nastraszyć, miał na okładce oznaczenie wiekowe "X". Przez swój ogólny wydźwięk, czyli "jebać białasa", prędko stał się lekturą obowiązkową wszystkich członków Black Panthers.

Spotkaliśmy się z Melvinem zeszłej soboty w jego mieszkaniu. Do budynku wpuścił nas wystrojony odźwierny i zaraz wskazał nam windę. Na 9-tym piętrze zapukaliśmy do drzwi po to, by usłyszeć zza nich niemiłe powitanie: "No English", wypowiedziane z perfekcyjnym hiszpańskim akcentem. Van Peebles otworzył drzwi pękając ze śmiechu i zaprosił nas do środka.
Mieszkanie przypominało muzeum dziwactwa. Wszystkie ważne dokumenty przechowywane były w gigantycznym hot dogu, starannie i własnoręcznie odlanym z włókna szklanego ze wszystkimi szczegółami, takimi jak musztarda, cebulka i tłuszcz. Wierzch bułki otwierał się, odkrywając niezliczone rzędy mniej lub bardziej istotnych dokumentów spakowanych w teczki z brązowego papieru. Akta wyglądałyby na zdecydowanie ważniejsze, gdyby nie były przechowywane w przerośniętej parówce dla Herkulesa. Środek pokoju zajmował stół wymodelowany na wzór typowego świetlika ze starych klatek schodowych. Oczywiście i tutaj nie zabrakło szczegółów – ptasiego gówna i popękanych szyb. Po drugiej stronie pokoju, naprzeciw wielkiego parówczaka, znajdowała się zatopiona w ścianie dupa starego Volkswagena Busa, która nie wyglądała w sumie na nic więcej niż kawałek silikonu pomalowanego na niebiesko. Ku naszemu zdziwieniu, Melvin nacisnął jakiś guzik pod zderzakiem i rura wydechowa buchnęła pokaźną chmurą dymu. Obrazy, grafiki i rzeźby autorstwa gospodarza wypełniały wszystkie ściany i całą przestrzeń mieszkania. Niektóre były zabezpieczone sznurkami, jak w normalnym muzeum, a wszystkie bez wyjątku zatytułowane były inteligentnie do bólu. Przykładowo, hot dog zatytułowany był: “Jezus (wersja 21-go wieku) przemianowuje swój ‘Cud z chlebem i rybami’ na ‘Mnogość’".
Nieważne. Jak już skończyliśmy się gapić na te wszystkie niewiarygodne ustrojstwa, które zawalały całe mieszkanie, usiedliśmy razem, żeby pogadać o jego życiu i początkach twórczości.

Reklama

Vice: Witam Panie Van Peebles, czy moglibyśmy zacząć od początku? Skąd Pan pochodzi?

MVP: Zaczynałem pracując dla ojca. Pochodzę z konkretnej parafii, wiesz o co chodzi, jestem z południa Chicago - lepiej nie pytaj o szczegóły. Mój ojciec miał mały zakład krawiecki, który prowadziłem, odkąd skończyłem 10 lat. Zajmowałem się finansami i wszystkim innym. Podkładałem sobie drewniane skrzynki po Coca-Coli, żeby dosięgnąć kasy na ladzie. W sumie byłem też jakby przełożonym wszystkich pracowników ojca. Po szkole zajmowałem się więc wyłącznie tym, szybko skumałem, o co chodzi w biznesie. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale w zasadzie ominęło mnie dzieciństwo, bo odkąd pamiętam prowadziłem zakład.

Przeszedłeś kompletną edukację, prawda?

Taa, chodziłem do porządnego, białego liceum w centrum miasta, a do podstawówki na przedmieściach – to praktycznie dwa różne życia. Codziennie po szkole łapałem pociąg do roboty. Pracowałem nawet w soboty i niedziele, gadałem językiem dwóch odrębnych światów. Rano rozmawiałem jak porządny, wyedukowany mądrala, żeby zaraz potem drzeć mordę: „Ej koleżko, płacisz kurwa czy nie?”. Nigdy nie byłem na szkolnej imprezie, w życiu nie widziałem meczu w kosza ani w baseball, pracowałem cały czas. Dobrze mi to zrobiło, w zamian nauczyłem się, jak sobie radzić na dzielni i zarobić przy tym jakiś hajs. Prawie ukończyłem podstawówkę, jak miałem 10 lat, ale kazali mi kiblować kolejne 2. Liceum zaliczyłem więc w wieku lat 16-tu, a college – 20-tu. Dostałem stypendium artystyczne, ale potrzebowałem do życia trochę więcej. Ktoś powiedział mi o jakichś zajęciach, za które zapłacą, jak tylko się na nich pojawisz – nazywały się ROTC. Nie miałem najmniejszego pojęcia, o co tam chodzi, ale… się kurwa dowiedziałem, haha!

Reklama

A więc to tak zetknąłeś się z wojskiem?

Taa, dwa tygodnie po zaliczeniu college’u myślałem sobie, że zaoszczędzę trochę i zwiedzę Europę – bzdura! Służyłem w siłach powietrznych. Przez 3 lata latałem jako nawigator w jakimś nowoczesnym, najbardziej niewidzialnym bombowcu, jaki mieliśmy. Latałem po świecie z bombą atomową na pokładzie! To były czasy, kiedy pierwsza afro-amerykańska fala rekrutów trafiła w szeregi armii. Pamiętam jak lecieliśmy nad Hawajami i pilot powiedział nam, że leci nas tylko trójka, bo inżynierowie nie rozwiązali jeszcze do końca problemu ciśnienia w kabinie. Nasza trójka robiła więc za ośmiu. Sam byłem nawigatorem, radiooperatorem i celowniczym (bombardierem), a drugi pilot – asystentem głównego pilota i moim. Nieważne, lecimy, a pilot mówi nagle: „Mamy kłopoty z silnikiem numer 1”, więc wyłączamy silnik numer 1 razem z silnikiem numer 2. Zaraz potem znowu słyszę pilota: „Silnik numer 3 chyba też nie daje rady, ale może uda nam się jakimś cudem” i naraz ten czarny ton głosu: „Boże, pozwól mi dożyć 23-ich urodzin.” Kto to kurwa powiedział? Okazało się, że ja. Mawiają, że w okopach nie znajdziesz ateistów, ale w płonących samolotach też ich na pewno nie ma. Jakoś nam się udało, a niedługo potem wróciłem do cywila.

I przeprowadziłeś się do San Francisco?

Zaraz jak odszedłem ze służby, od razu uciekłem za granicę. Tą, do której było najbliżej z mojej jednostki. Znalazłem się w Meksyku. Mario - mój najstarszy syn urodził się, kiedy tam mieszkałem. Sytuacja w Stanach powoli wracała do normy, więc postanowiłem wrócić, a San Francisco wydawało mi się najbardziej zajebistym miastem, jakie kiedykolwiek widziałem.
Dostałem robotę jako operator kolejki linowej. Większość pracowników była dwa razy większa ode mnie, a ja na dodatek, miałem takie małe, delikatne dłonie. Musiałem ubierać dwie pary rękawic ochronnych.

Reklama

Jak powstał The Big Heart?

Pewnego dnia pomyślałem, że mogę napisać artykuł o mojej pracy przy kolejce linowej. Potem pomyślałem, że artykuł może urosnąć do rozmiarów książki, więc mówię żonie: „Muszę napisać tą książkę”, a ona na to: „No dobra, pisz sobie”. Miła zachęta. Napisałem więc książkę i sprzedawałem ją razem z fotografiami.

Ta książka była wstępem do twojej kariery filmowej.

Taa, kiedyś do kolejki linowej wsiadł pewien człowiek i wypytywał o Melvina Van Peeblesa. Wskazano mu na mnie, a on mówi: „Nie, nie, szukam człowieka, który napisał tą książkę.” Kolega mu mówi: „Tak, to właśnie on.” Podszedł, więc do mnie i zaczął tryskać komplementami na temat książki, powiedział, że ona jest jak film. „Kurwa, biorę się za filmy”, pomyślałem. No i tak się zaczęło.

Tak po prostu?

Taa, zadzwoniłem do człowieka, który według moich informacji wiedział, co nieco o kinematografii, powiedziałem mu, że posiadam własną kamerę i zamierzam nakręcić film. Zapytał mnie: „Będziesz kręcił 16-tką czy 35-tką?”, a ja na to: “Ale o co chodzi?” „No… 16 czy 35 milimetrów?”, a mi to wciąż nic nie mówiło, nie miałem pojęcia o kręceniu filmów. Dałem sobie radę mimo to, a gdy skończyłem kręcić pierwszą część filmu, przyniosłem mu ją pokazać. Obejrzał i mówi: „Ale to nie jest jeszcze film, nie jest jeszcze odpowiednio zmontowany.” Ja znowu swoje: „A co to znaczy?” Pokazał mi więc, jak pociąć taśmę, a potem ją skleić w odpowiednim miejscu i to była cała moja filmowa edukacja. Reszty nauczyłem się sam.

Reklama

Samodzielnie zrobiłeś też mnóstwo muzyki do swoich filmów.

To było tak, że ten typ, który miał robić dla mnie muzykę, cały czas powtarzał: “Człowieku, nie schizuj, zajmę się twoją muzyką”, ale nigdy nie przygotował nic na czas. Pisałem więc muzykę sam. Nie miałem żadnego pojęcia o zapisie nutowym, ale umiałem liczyć, ponumerowałem więc klawisze na pianinie. Do dziś piszę muzykę w ten właśnie sposób. Po prostu spisuje po kolei numery odpowiadające właściwym klawiszom. To moja własna, prosta metoda. Ale działa, do cholery!

Rozumiem.

Nieważne, kręciłem więc te swoje szorty. Miałem nadzieję na coś pełnometrażowego, ale mój pierwszy pełny metraż miał całe 10 minut. W tym czasie wywalili mnie z roboty przy kolejce, bo uważali, że Murzyni powinni mieć ograniczony dostęp do prasy i literatury, a ja próbowałem pisać samemu, co przerastało ich już totalnie. Porządnie odwalałem całą przykazaną robotę, nie spóźniłem się ani razu, a mimo to mnie wywalili.
Zabrałem swoje filmy do Hollywood, ale z każdego studia wywalali mnie na zbity pysk. Postanowiłem więc wrócić do swojej drugiej największej miłości – matematyki. Dzięki armii dostałem już trochę edukacji, w zasadzie byłem bliski zrobienia doktoratu, dlatego zdecydowałem się napisać do Holendrów. Napisałem im, że muszę tylko podszlifować mój holenderski. Domyślasz się, że trzeba znać trochę języka mówiąc, że trzeba go tylko podszlifować. Ja nie znałem nawet jednego słowa.
Musiałem wsiąść na statek w Nowym Jorku, żeby dostać się do Holandii. W Nowym Jorku był w tym czasie taki człowiek, który pokazywał awangardowe filmy przy zamkniętej publiczności. Większość tych filmów to były jakieś latające kropki albo coś w tym guście, a ja chciałem opowiadać historie. Skończyło się jednak na tym, że ten koleś kupił jeden z moich filmów. Niczego się po tym nie spodziewałem, ale pewnego dnia, przebywając w Holandii, dostałem list z filmoteki we Francji. Mówili, że widzieli parę moich filmów i uważają, że są genialne. W końcu ktoś pojął, o co mi chodziło. Zaprosili mnie do siebie, więc pojechałem na stopa do Francji.

Reklama

Jakie reakcje towarzyszyły twoim wczesnym dziełom we Francji?

Francuzi mnie kochali. Byli niezwykle uprzejmi, pokazywali moje filmy i zachwycali się moim geniuszem. Po moim pierwszym pokazie, kiedy już zapaliły się światła, ludzie na Polach Elizejskich wraz z naczelnikiem muzeum powiedzieli, że film jest zachwycający i powinien trafić do kin. Po czym wszyscy powsiadali do samochodów i odjechali.

Zostawili cię?

Stoję pośrodku jebanych Pól Elizejskich, nie rozumiem słowa po francusku i jestem kompletnie spłukany. Jedyne co mam, to 3 rolki taśmy filmowej i policzki mokre od pocałunków. Co to kurwa było? Tak więc opuścili mnie, ale zostawiając mi przy tym najbardziej niebezpieczną broń, jaką mogli – nadzieję. Zostałem żebrakiem. Żebrałem na ulicach przez lata. Śpiewałem i żebrałem. Pamiętam, że moimi największymi szlagierami były Take This Hammer i La Bomba, to dzięki nim zbierał się tłum, który pozwalał mi nieco zarobić.

Poczekaj, to było po tym, jak pokazałeś swoje filmy, a wszyscy się zachwycali? I ty musiałeś żebrać po ulicach?

O tak, tam nie było tak samo, jak w Ameryce. Jak zapraszają do Ameryki, to przynajmniej nakarmią. A tam kurwa?! Mówią „Jesteś wielki” i spierdalają, zostawiając cię na pastwę losu.

Pojebani.

Taa, ale jakoś przetrwałem, w końcu dopisało mi szczęście. Zapamiętam ten moment do końca życia, jak błąkając się po południowym Paryżu wziąłem do ręki jakąś gazetę i naszło mnie wrażenie, że jedna, konkretna historia musi być stertą bzdur. Nauczyłem się francuskiego i nawet nie byłem tego świadomy! Błąkałem się po Paryżu wystarczająco długo, żeby być w stanie poczytać sobie tamtejsze gazety. Historia dotyczyła mordercy. Poszedłem do redakcji i powiedziałem im, że uważam ich tekst o mordercy za bzdurę. Redaktor odparł na to, że mogę się tym zająć, jeśli chcę, że zrobi ze mnie reportera na tę okazję. Po jakimś czasie pojąłem, że na moją korzyść działał czas, w jakim się u nich zjawiłem. Był sierpień i w tym okresie wszyscy Francuzi wyjeżdżają na wakacje. Gdyby zdarzyło się to w innym okresie, przydzieliłby do zadania jakiegoś stałego korespondenta. No więc dostałem robotę, podjąłem własne śledztwo i zdobyłem sensacyjny materiał. Odkryłem machloję, która odwróciła tok całego oficjalnego dochodzenia. Nagle stałem się znanym dziennikarskim spryciarzem, więc z chęcią przyjąłem posadę reportera kryminalnego.

Reklama

Jaki materiał zdobyłeś? Co to za machloja?

Dochodziłem prawdy o morderstwie, do którego doszło w miejscowości o nazwie Everette. Zabity człowiek był zamieszany w jakąś zbiorową aferę i wydało mi się śmieszne, że gazety napisały, że ten ktoś wyskoczył po prostu z jadącego pociągu – taa, na pewno. No więc zostałem francuskim dziennikarzem, a później nawet redaktorem pisma humorystycznego. Przez cały ten czas pisałem też powieści i w końcu zacząłem je sprzedawać. Pewnego dnia odkryłem, że francuskie prawo mówi, że każdemu francuskiemu pisarzowi przysługuje karta reżyserska. Ha!

Co to jest karta reżyserska?

Pozwala ci na kręcenie filmów, coś jak karta związkowca.

Francuski rząd jednak nie musi dokładać się do kosztów produkcji?

Może się dołożyć. Jeśli przysługuje ci karta, możesz przynajmniej zapytać. Poszedłem więc do nich i zapytałem.

Jak brzmiała ustawa? Co definiowało bycie pisarzem, trzeba było opublikować wystarczającą liczbę tytułów?

Nie było żadnej definicji. Poszedłem do nich, żeby się czegoś dowiedzieć. Obczaiłem, że ciężko u nich cokolwiek załatwić, zwłaszcza, jeśli jesteś z zewnątrz. Poczułem się jakbym uczestniczył w napadzie na bank. Stałem tam i obserwowałem ludzi. Zauważyłem, że po przerwie na kawę, wszystkim dopisywał humor. Dotarło do mnie też, że jeśli coś zapisane jest w ustawie prawnej, nawet tak dziwacznej jak ta dotycząca karty reżyserskiej, nikt nie powinien działać przeciwko niej. Podchodzę do nich w odpowiednim momencie i mówię: „Witam, ja w sprawie karty reżyserskiej” a chłop do mnie: „Karty reżyserskiej?”

Reklama

Nie wiedział, co to za karta?

Chyba nie, musiałem mu tłumaczyć, że prawo mówi, że każdemu francuskiemu pisarzowi przysługuje karta reżyserska. Pokazałem mu moje książki i powiedziałem, że piszę po francusku. Z początku się nie odzywał, co sprawiło, że przeczekałem najdłuższe 10 sekund w życiu. W końcu odparł: „A tak, jasne” i wręczył mi kartę.

Heh, i co było dalej? Kiedy już ją miałeś, rząd dofinansował twoje produkcje?

W sumie to musiałem napisać scenariusz, który pochlebiałby Francuzom, wtedy dopiero miałem szanse na dotacje. Potem wystarczyło tylko obrócić moje inne dzieła w złoto i mogłem realizować swój pierwszy film.
A potem znowu, czysty fart. Poszedłem na imprezę i zobaczyłem tam eleganckiego, wysokiego, majestatycznego wręcz Murzyna. Ktoś spytał, czy nie chciałbym się zapoznać. Porozmawialiśmy trochę, facet okazał się bardzo uprzejmy i elokwentny. W końcu zapytał, czym się zajmuję. Powiedziałem, że jestem pisarzem, a następny dzień spędzę na planie swojego pierwszego filmu.
A ten wygadał się, że jest kuratorem Festiwalu Filmowego w San Francisco. Powiedział, że poszukuje filmów, a ja na to: „YO!”. Zapytał, czy film będzie gotowy na czas festiwalu, na co bez zastanowienia odparłem: „Pewnie, że będzie.” Później wyszło na to, że obok mnie, zaproszeni zostali Jacques Demy oraz Agnes Varda.

Zaprosił cię zanim zobaczył twój film?

Nie widział go, o nie. Wszystkim opowiedział jednak, że znalazł naprawdę dobry film, musiał więc nakłamać. Wszyscy moi uliczni przyjaciele, znajome dziwki i cała reszta, zrzucili swoje marne grosze do kupy, żeby kupić mi bilet lotniczy. Tym sposobem wróciłem do Stanów. Nieważne, wziąłem udział w festiwalu i wygrałem go. Przyleciał po mnie samolot z Hollywood i każde studio chciało ze mną rozmawiać.

Reklama

Ten film to The Story of Three Day Pass, zgadza się?

Racja, The Story of a Three Day Pass. Każda wytwórnia chciała, żebym dla niej pracował. Hollywood nie mogło sobie do tej pory pozwolić na amerykańskiego, czarnego reżysera, który kręci francuskie filmy. Odmówiłem, bo poczułem, że jeśli bym się zgodził, inni czarni bracia nieprędko dostaliby szansę. Zostałem geniuszem do wynajęcia. Wykalkulowałem, że jeśli się nie zgodzę, Hollywood będzie wyczekiwało Wielkiej Czarnej Nadziei.
Wciąż nie miałem ani grosza. Mieszkałem na ławce w parku nieopodal Woodward Line Theater. Pamiętam, że pierwszej nocy napychałem sobie w ciuchy gazety, żeby zaizolować co nieco ciepła.

Three Day Pass wzbudzał zapewne liczne kontrowersje. To historia romansu między afro-amerykaninem a białą kobiętą. Jak odbierali to ludzie?

Gdzie?

No we Francji i w Stanach.

Francuzi kochali ten film, bo myśleli, że pokazywał, jacy są liberalni i otwarci, ale to była bzdura. Kiedy pojawiłem się tam pierwszy raz, gumiarze zatrzymywali mnie non stop, Francuzi przykładali mi broń do twarzy, czułem się jak w Missisipi, czy innym gównie. Pokazywałem im papiery, a oni dopiero wtedy: „O, jesteś Amerykaninem, witaj w kraju, bla, bla, bla.”

Kiedy zdecydowałeś się na powrót do Stanów na stałe?

The Story of a Three Day Pass nakręciłem u siebie, na miejscu. Hollywood mocno się mnie uczepiło, chcieli mnie zwerbować za wszelką cenę. Powiedziałem im, że mogę wrócić i nakręcić film u nich, w Hollywood, bo myślałem, że to byłby następny polityczny krok – kręcić w Hollywood, gdzie związki i znajomości są takie wszechmocne, to, tamto i siamto. Zgodzili się. Tak powstał Watermelon Man, który tak jak przewidywałem, znowu wszystko odmienił. Potem powiedziałem im, że dobra, gram swoją następną kartą – nakręcę film, który wy chcecie nakręcić, ale zrobię to po swojemu. Tym sposobem świat poznał Sweetbacka.

Reklama

Tak, Sweetback był nie tylko wielkim postępem dla afro-amerykańskich filmowców, ale także wiele zrobił dla kina niezależnego.

Taa, Sweetback pobił wszelkie rekordy finansowe, to była największa niezależna produkcja w dotychczasowej historii. Jestem więc dziadkiem The Blair Witch Project i tym podobnych.

Wiem.

Ale ma to swoją cenę. Od tamtej pory nie miałem żadnych sponsorów. Miałem wtedy kontrakt na trzy filmy w Columbia i dowiedziałem się, że go zrywają.

Z powodu Sweetbacka?

Taa.

Chujowo.

Taa.

Wciąż jesteś na czarnej liście?

Tak. Widzisz, obiecałem ludziom dwie duże zajawki za jednym zamachem. Pomagając czarnemu, mogli poczuć się bardziej otwarci i liberalni, a potem, jeśli bym jednak zawiódł, mogli utwierdzić się w przekonaniu, że biali są ciągle najlepsi. Nie zawiodłem i wszyscy się wkurwili. Zdecydowałem się więc spróbować czegoś innego. Bardzo trudno jest sprawować właściwą kontrolę nad wszystkimi elementami filmu, dlatego udałem się na Broadway. Tam wpadłem na pomysł zrealizowania Ain’t Supposed to Die, bo wiedziałem, że dam sobie radę. Był tam tylko jeden teatr, z którym chciałem współpracować. Działo się tam tysiąc różnych rzeczy. Stałem wtedy nocami na bramce, spoglądałem na typów w ten sposób (robi groźną minę) i mówiłem: „Nie podskakuj koleś”. Haha, ale to było zabawne! Mówię ci, lepiej nie podskakuj. Twojemu zdrowiu wyjdzie na dobre.

Wierzę ci, aż sam się teraz boję.

Reklama

Pamiętam jak kręciłem film w Kanadzie, razem z Mario i jego bratem, i oni mi cały czas powtarzali “Tato, tylko bez żadnej bitki.” Zgodziłem się pod jednym warunkiem. „Dobra, jakby któryś miał jakiś problem, odeślę go do was. Jeśli wy go niczego nie nauczycie, jest mój.” Taki już byłem.

Wyprodukowałeś Sweetback bez wsparcia ze strony studia. Jak zorganizowałeś dystrybucję?

W sumie to musiałem zatrudnić białasa i powiedzieć mu, że jest naszym szefem.

Wyobrażam sobie, że w owych czasach właściciele kin, zwłaszcza ci biali, niechętnie przyjmowali perspektywę wyświetlania obrazu takiego jak Sweetback. Gdzie grali ten film?

O tak, tylko dwa kina w całych Stanach zgodziły się go wyświetlać – dwa kina, rozumiesz? Poszło jednak tak dobrze, że zaraz wszyscy inni zaczęli wydzwaniać. Skończyło się na tym, że film puszczali absolutnie wszędzie.

Jared (asystent Melvina): Widziałem go w Dayton, w Ohio, w kinie samochodowym. W tamtych czasach kina samochodowe były naprawdę dobrym sposobem na weekendowy relaks, z dala od miejskich problemów i męczących znajomych. Pamiętam, jak przyjechaliśmy z dziewczynami na Sweetbacka, a one się wściekały: „Hej, my tu siedzimy za wami, na tylnym siedzeniu, heeloł, czekamy.” Uciszaliśmy je prędko: „Ej, ej, ej, obczajajcie ten film!”

MVP: Dzień premiery, człowieku – tłumy naokoło całego kina. Prawdziwa masówka. Premiera miała miejsce równocześnie w Detroit i Atlancie. Kiedy przyjechałem do kina w Atlancie, powiedziałem właścicielowi – „nie bój nic, ludzie się zjawią”, a on na to, że kino już pełne.
Wszedłem na salę i byłem w stanie usłyszeć szczura szczającego na sweter. Segregacja rasowa w Atlancie właśnie została zniesiona i kino było pełne czarnych, ale nie słychać było nawet najmniejszego szmeru. Znalazłem wolne miejsce i zaszło coś bardzo dla mnie ważnego – siedziała tam starsza Murzynka, poruszona sceną ze Sweetback’iem na pustyni, i mówiła po cichu do siebie: „Boże, pozwól mu umrzeć, niech go tylko nie dopadną tamci.” Bo widzisz, do tej pory filmowi bohaterowie, którym kibicowali kolorowi, zwykle ginęli przed końcem. Pierdolić to. Nikt nie dowierzał, że on może przeżyć, że uda mu się uciec.

Reklama

Racja. Myślę jednak, że mimo przesłania oraz faktu, że główny bohater był afro-amerykaninem strzelającym do białych gliniarzy, same względy finansowe powinny skłonić dystrybutorów do większego wsparcia dla tytułu skazanego na sukces.

Wydaje ci się. Don’t Play Us Cheap, mój drugi pokaz na Broadwayu, okazał się kompletnym i niezłym materiałem na film, a jednak nikt nie miał ochoty podjąć się jego dystrybucji.

The Story of Three Day Pass oczywiście dotykało spraw rasowych, ale w zdecydowanie subtelniejszy sposób. Sweetback zabijał gliniarzy i ogólnie był kawałem skurwysyna. Czy był jakiś powód, dla którego przesłanie tego filmu było mocniejsze od poprzedniego? Z biegiem czasu podkurwiałeś się coraz bardziej?

No The Story of Three Day Pass był grzeczniejszy, bo potrzebowałem ludzi, którzy by go sfinansowali.

Podlizywałeś się więc Francuzom?

Taa, Francuzi byli z niego zadowoleni, ale Amerykanie wcale nie musieli. Miałem tylko pokazać, jaka Francja jest super.

Racja.

Jeśli ktoś ma zamiar cię wyjebać, módl się, żeby użył wazeliny. Kumasz, o co chodzi? Kurwa, trzeba być realistą. Pierwszą scenę Sweetback’a nakręciłem tak, aby wyraźnie wyglądała na sprośną, żeby związki myślały, że kręcę pornola. Potem kręciłem na dzielni, żeby bali się podejść i sprawdzić, co tak naprawdę robię. Na koniec zorganizowałem plan na pustyni, żeby ni chuja nie mogli mnie znaleźć.

Haha, znakomicie. Chciałem właśnie spytać o otwierającą scenę. “Sprośna” to lekkie słowo na scenę, w którym dzieciak pieprzy dorosłą kobietę. W jakim wieku był ten chłopak?

Reklama

To był Mario, mój syn. Miał chyba wtedy 12 lat.

Jarało go to? Czy raczej przerażało?

Nie chciał, żeby dzieciaki ze szkoły wiedziały, co tam wyprawia. Znasz dzieci, powiedziałem mu, żeby nie pękał i robił, co każę. Teraz za każdym razem, jak wyrywa laski, pokazuje im: „Hej kotku, obczaj mnie tu, w tym filmie.”

Taa, ja bym się chwalił każdemu, to tak jakbym brał udział w pornolu, zanim wyrosły mi włosy na jajach.

Heeloł, no raczej. Ale znasz dzieci, same nie wiedzą, o co im chodzi. Teraz Mario sam kręci filmy, z czego jestem bardzo dumny.

A zaczynał od leżenia nago na dużo starszej babie w 1971r.

Dokładnie. Co mnie bardzo ciekawi, zwykle nikt nie dowierza, że mogłem wykorzystać własnego syna. Każdy jest przecież czyimś dzieckiem. Jeśli nie mógłbym wykorzystać swojego, dlaczego miałbym być w stanie posłużyć się kimś innym?

Jak na Sweetback’a reagowali ludzie? Gdzieś czytałem, że grozili ci nawet śmiercią.

O tak, grozili. Często i gęsto.

Możesz coś opowiedzieć?

Nie ma co opowiadać, ludzie nie wygrażają ci zostawiając numer telefonu, pod jakim można ich znaleźć. Najgorsze groźby dostawałem od różnych ugrupowań czarnoskórych, bo oni, to już całą rewolucję sobie zaplanowali, a tu nagle jakiś typ odwala całą robotę bez ich udziału. Ciągle wmawiali mi, że „musimy zawładnąć światem w ten sposób, musimy przejąć kontrolę tak, a nie inaczej…” To przejmujcie kurwa tą kontrolę, nieważne jak. Ale się wtedy ubawiłem.

Reklama

The Black Panthers uczyniły z twojego filmu obowiązkową lekturę dla wszystkich członków. Niezła, agresywna reklama.

Prawda. To było zajebiste, dzięki temu film z pewnością zyskał liczniejszą widownię.

Czy kiedykolwiek wprowadzali jakieś inne obowiązkowe lektury?

Nie, a niby jakie? Nie zrobili tego nigdy przedtem, ani nigdy potem.

Ale przedtem umieściłeś napis “Free Huey” na tylnej okładce twojego nagrania Br’er Soul.

Haha, oni myśleli, że to znaczy “Free? Huh, no way”, a to znaczyło, że Huey Newton ciągle siedział w pierdlu, a ja chciałem, by to się zmieniło. Oprócz mnie, nikt inny nie trzymał wtedy jego strony.

Więc nie mieli pojęcia, co znaczył napis?

Nie, najmniejszego.

Cieniasy.

Nawet pytali, czy nie potrzebuję ochrony, oferowali się, jako goryle, ale ja nigdy ich przecież nie prosiłem, żeby mój film stał się ich świętym obrazkiem.

Czułeś się wtedy nieśmiertelny, znaczy się: “No, to teraz już nikt mi nie podskoczy”?

O nie, wielu mogło podskoczyć, ale w takim wypadku postarałbym się sprowadzić ich jak najszybciej z powrotem do parteru. Czy zdajesz sobie sprawę, kiedy zwierz potrafi być najgroźniejszy? Jak jest przyparty do muru. Co ja niby miałem do stracenia? W życiu nie spóźniłem się do pracy przy kolejce, a wywalili mnie, jak tylko moja książka odniosła sukces. Widziałem to więc w ten sposób – tylko podskocz chuju, bo ja i tak nie mam nic do stracenia i naprawdę nie chcesz, żebym ci to udowodnił. Jebany kanarek przyparty do narożnika zrobi wszystko, żeby cię choć trochę podziobać.

Reklama

Oczywiście.

Czasami nie można wytrzymać. Pamiętam jak pokazywali Sweetback’a w Bostonie i nie za dobrze sobie radził. Jakiś koleś dzwoni do mnie, mówi, że widział film wcześniej w Detroit i pyta, dlaczego musiałem powycinać pewne sceny, żeby można go było pokazać w Bostonie. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi, więc z miejsca nabiłem spluwę i pojechałem do kina. Podbijam do szefa i mówię: „Ej skurwysynu, zaraz odpierdolę ci łeb. Składaj film z powrotem w taki, jaki był.” Coś się próbował tłumaczyć, że mu się scena nie podobała, ale czy ktoś go kurwa pytał o zdanie?

Co to była za scena?

Nie wiem.

Nie wiesz?

Było ich parę, chłop ciął, jak chciał.

Ciął, bo były za długie, czy zbyt ryzykowne?

Uważał, że są zbyt agresywne, bla, bla, bla, chuj go to obchodzi. Myślę, że mogły być nazbyt brutalne albo coś, ale jestem człowiekiem na krawędzi. Jak już wspominałem, nie mam nic do stracenia.

Po rozmowie z tobą widzę, że naprawdę masz wiele wspólnego z gangsterem Sweetback’iem, ale jesteś zdecydowanie od niego wylewniejszy. Czy był jakiś powód dla małomówności Sweetback’a, dlaczego w filmie miał tak niewiele gadania?

To bardzo interesująca kwestia. Pewnego razu przechodziłem obok narożnego spożywczaka i natknąłem się na grupę ludzi, która na mój widok krzyknęła coś w stylu “OOOOHRRHHGGFF.” Ja krzyknąłem „O KURWA”, bo nie wiedziałem, co zamierzają, ale okazało się, że byli to głuchoniemi. Uwielbiali mój film, bo byli w stanie go zrozumieć. Wiesz, ludzie za często za dużo gadają, jak np: „Ej, wiesz, że czuję się urażony? Jestem Amerykaninem, a ty podkopujesz moje prawa.” Nie skurwysynu, to właśnie ty mi się naprzykrzasz i ja cię zaraz nauczę. Odpierdolę ci łeb i tyle. Rozmowa niczego nie wskóra, to nie Biblia odmieni tok jego myślenia, tylko cegłówka. Ktoś podskakuje, a ty możesz zrobić tylko jedno. Drugą rzeczą, jaką chciałem osiągnąć uboższym dialogiem, to zmuszenie publiki do prób odczytania myśli bohaterów.

To prawda, łatwo można odczytać myśli Sweetback’a z samej jego mimiki i gestykulacji. Np. jak widzi gliniarzy maltretujących człowieka i od razu wpada w szał.

Nie musi gadać czegoś w stylu: “Jezu, widzicie jak białasy traktują nas, czarnych?” O nie.

Racja.

Siedziałem raz w barze i gapiła się na mnie kobieta. Chodź, chodź, nie musimy nic gadać, haha, przecież wiesz, co sobie myślę. A ty myślisz o tym samym. Dawaj, zróbmy to.

U mnie to nigdy w ten sposób nie działa.

Wystarczy mocno chcieć. Najlepiej jest za granicą, jak nie ma najmniejszej szansy na żadne gadki-szmatki. Nie ma sensu, żebym gadał coś do ciebie, tym bardziej ty do mnie, i tak się nie zrozumiemy, więc chodź, zaopiekuję się tobą.

Haha, rozumiem.

Pewnego razu byłem na imprezie w Danii. Jak wychodziłem, natknąłem się na pewną kobietę – ona nie zna angielskiego, ja nie znam duńskiego, więc o czym do cholery będziemy rozmawiać, wiesz o co chodzi? A tak musisz coś biadolić przez 20 minut: „O, a na jakie zajęcia chodzisz, co studiowałaś?”. Tego i tak nikt nie słucha. Zabrała mnie więc do siebie, no i widzę tam jej zdjęcie z mężem. Mówi, że wraca zwykle koło piątej. Ok, jest 3:30, a ona mi podaje piżamę męża. Wkładam ją na siebie i “O KURWA, PIERDOLĘ!” Była olbrzymia! Powiedziałem jej: “Ożeniłaś się z jebanym King Kongiem, wypierdalam stąd!”

Z rozmiaru piżamy można wiele wywnioskować.

Taa, dokładnie.

Rozmawiał: JONATHAN SMITH
Foto: BRAYDEN OLSON
Tłumaczenie: M.Suhy