FYI.

This story is over 5 years old.

Ku pamięci

Minneapolis żegna Prince’a. "Uosobienie zajebistości"

"Lojalność. I doskonałość" - porozmawialiśmy z ludźmi i uczestniczyliśmy w tej wyjątkowej uroczystości.

Fans na First Avenue / Zdjęcia Zoe Prinds-Flash

Minneapolis pożegnało swojego ulubieńca.

Podobnie jak przed kilkoma miesiącami, gdy odszedł David Bowie, wiadomość o śmierci Prince’a nie była aż tak wielkim zaskoczeniem - plotki na temat stanu zdrowia artysty krążyły już od kilku tygodni. Informację tę wszędzie jednak przyjęto z wielkim smutkiem, zwłaszcza w jego rodzinnych "Bliźniaczych Miastach".

Poczwórnie utalentowany Prince - uzdolniony wokalista, kompozytor, multiinstrumentalista oraz tancerz - był też znacznie większą postacią, niż sugeruje ten opis. Na różnych etapach życia z dumą przekraczał granice płci, deklarował się jako republikanin, walczył z Parents Music Resource Center, był też Świadkiem Jehowy oraz bezimiennym człowiekiem, który napisał sobie na twarzy "Niewolnik".

Reklama

Był również synem Minnesoty. Gdy w 1996 roku Oprah Winfrey zapytała go, dlaczego zdecydował się mieszkać w Minneapolis, Prince odpowiedział, że "mróz utrzymuje złych ludzi z dala od miasta". Po jego śmierci centrum Minneapolis zablokowano dla ruchu samochodowego i błyskawicznie zorganizowano koncert dla mieszkańców miasta, którzy całymi tysiącami wypełnili ulice przylegające do osławionego klubu First Avenue. Na postawionej z wielkim trudem scenie, którą trzeba było montować wśród gromadzących się tłumów, hołd zmarłemu artyście aż do rana składali miejscowi muzycy, tacy jak Lizzo.

Trudno sobie wyobrazić, by w innych okolicznościach w ciągu paru godzin zorganizowano koncert i zablokowano ścisłe centrum miasta. Ale władze Minneapolis najwyraźniej miały świadomość, że śmierć Prince’a to wydarzenie, które należy upamiętnić, zawieszając na ten czas obowiązujące prawa.

First Avenue to oczywiście legendarny klub, w którym kręcono wszystkie sceny koncertowe pokazane w "Purple Rain", nic więc dziwnego, że to właśnie tam zgromadzili się żałobnicy. Ściany lokalu ozdabiają srebrne gwiazdy z nazwiskami słynnych wykonawców, którzy w nim kiedyś występowali. Przy gwieździe Prince’a w ciągu nocy powstał prawdziwy ołtarz, stworzony przez tysiące fanów. Wielu z nich ubrało się w fiolety lub przyniosło fioletowe kwiaty. Ludzie zostawiali zdjęcia, karteczki z wspomnieniami, a nawet gitary; płonęły kadzidełka, słychać było modlitwy.

Reklama

Wśród tysięcy fioletowych pielgrzymów była też Michele, która spędziła kilka godzin pod gwiazdą Prince’a, rozmawiając z innymi fanami artysty. Owinięta fioletową chustą, tłumaczyła mi ze łzami w oczach, że "z powodu niedosłuchu jest fanką przede wszystkim instrumentalnych kawałków, ale Prince’a zawsze potrafiła usłyszeć".

"Z trzy lub cztery razy widziałam go z bliska, ale tylko raz udało mi się z nim pogadać", dodaje od niechcenia. Michele ma jeszcze wiele opowieści o Fioletowym Księciu i jego koncertach w Paisley Park. Choć dla kogoś z zewnątrz może się to wydawać dziwne, to prawie każdy mieszkaniec ma jedną lub dwie podobne historie. Wbrew popularnym przekonaniom, Prince wcale nie był wyniosły i niedostępny, a Michele pamięta go jako człowieka, który poważnie traktował krytykę ze strony fanów. "Kilka lat temu byłam strasznie wściekła, gdy dowiedziałam się, że bilety na jego koncert w tutejszym Myth kosztują 200 dolarów. Napisałam do niego na fejsie, że kompletnie się pogubił, kasując od fanów w rodzinnym mieście tyle samo, co w każdym innym miejscu. Odpisał mi, że mam przyjść i że mnie wpuszczą". Michele nie mogła skorzystać z jego oferty, ale na zawsze zapamiętała taką szczodrość.

Dene, mężczyzna w średnim wieku, który spędził końcówkę lat 60 mieszkając z hippisami na Haight-Ashbury, pamięta Prince’a z zupełnie innych powodów. Na stypę przyszedł ubrany w gustowny kapelusz z szerokim rondem i fioletowym obszyciem, miał również fioletowy kwiat w butonierce. Jako fan psychodelicznego grania i głośnych gitar, uważa Prince’a za jednego z największych i porównuje go z Carlosem Santaną. "Pierwsze występy Santany wywołały w Ameryce prawdziwą eksplozję nowych pomysłów, innego podejścia do muzyki i rytmu.

Reklama

Prince dokonał tego samego, wstrząsnął całą Ameryką", wyjaśnia. Wspomina też solówkę w "While My Guitar Gently Weeps", zagraną przez Prince’a w 2004 roku, gdy zaproszono go do Rock and Roll Hall of Fame. Towarzyszyli mu wtedy Tom Petty, Jeff Lyne i inni doskonali muzycy. "Prince najpierw pokornie stał z tyłu, a kiedy w końcu zagrał… to było prawdziwe uosobienie zajebistości. Nikt mu nie mógł podskoczyć".

Całą noc wysłuchiwałem historii o tym jaki Prince był dobry, jak bardzo uwielbiał swoich fanów oraz rodzinne miasto. Wielu mieszkańców wspominało, że w odróżnieniu od Boba Dylana, który również pochodzi z Minneapolis, Prince nigdy stamtąd nie wyjechał. Inni bez wstydu przyznawali, że płodzili dzieci przy jego piosenkach. Liczni zawdzięczali mu swoje seksualne przebudzenie. Poznałem też sporą grupę ludzi, którzy znali go osobiście albo uważali za "bliskiego przyjaciela". Gdy zacząłem dopytywać zgromadzonych o ulubioną piosenkę, najczęstszą odpowiedzią było "I Would Die 4 U". Zaskakujące, ale można to pewnie uzasadnić kontekstem.

Nawet ci, którzy przybyli do centrum Minneapolis w innym celu, niż pożegnanie ze zmarłym artystą z chęcią rozmawiali o jego dokonaniach i dziedzictwie. Pewna para, która przyszła na koncert wokalisty Slipknot, Corey’a Taylora, odbywający się akurat tego dnia w First Avenue, opowiadała, że występ zaczął się od coveru "Purple Rain". Najwyraźniej nawet punki i metale potrafili zrozumieć, że to olbrzymia strata.

Reklama

Zarówno płyta, jak i film "Purple Rain" na zawsze odcisnęły się w pamięci Minneapolitańczyków. Ludzie wciąż pamiętają zachwyt jaki towarzyszył oglądaniu ich własnego miasta na ekranie, gdy film trafił do kin.

"Oglądałam go dziesiątki razy, pamiętam każde słowo. Wszystkie moje dzieci też go pokochały", przyznaje Tanya, matka trójki córek, które przyszły wraz z nią. Wielokrotnie uczestniczyła w koncertach Prince’a w Paisley Park i bardzo dobrze go wspomina.

"Za pierwszym razem wszyscy się ze mnie śmiali, bo zabrałam szklankę, z której popijał, taką z plastikowym koszyczkiem. Skosztowałam, co tam miał, okazało się, że colę, bo nie przepadał za alkoholem. Wciąż ją mam, razem ze słomką". Jedna z jej córek wspomina, że w wieku dziesięciu lat, została poproszona przez Prince’a o zatańczenie podczas koncertu w Paisley Park, ale zbyt mocno się wstydziła. Żałuje tego do dziś.

"A jej pięcioletni braciszek marzył wtedy, żeby poznać Prince’a", dodaje Tanya. "Zabraliśmy go na jeden z tych prywatnych koncertów. Prince pojawił się dopiero koło drugiej w nocy, kiedy mój syn już zasnął. Siedzieliśmy na kanapie stojącej na scenie, a nasze dziecko spało na podłodze. Prince przyszedł razem z żoną, która nakryła mojego syna swoim płaszczem. Dzieciak w ogóle się nie obudził, a Prince przetańczył nad nim cały występ".

Są również tacy, którzy pamiętają Prince’a jeszcze z czasów, gdy nie był sławny. W liceum znano go pod ksywką "Roger", był wtedy nieśmiałym chłopakiem w wojskowej kurtce, który podczas długich przerw lubił sobie pograć na gitarze pod drzewem. Każdy w Minneapolis zna kogoś, kto chodził do jednej szkoły z Princem.

Reklama

Udało mi się porozmawiać z Robertem, pięćdziesięciokilkuletnim kucharzem, który ma wiele wspomnień związanych z Princem i sceną muzyczną Minneapolis w latach 70. "W młodości chodziliśmy do Roller Gardens - Jimmy Jam, Terry Lewis, Prince - wszyscy tam byli. I wyglądało to tak jak w "Purple Rain", jak w tej scenie na schodach, gdzie kręci się wokół Apollonii, to było prawdziwe serce miasta. Stamtąd przyszła moda na plastikowe sandały i wszystko inne. Wtedy życie kręciło się w okolicach Hennepin Avenue".

Mój rozmówca wspomina również koncert w Rupert’s American Cafe, zorganizowany przez Prince’a w hołdzie zmarłemu ochroniarzowi, Chickiemu. Robert pracował w kuchni, przygotowując jedzenie dla Prince’a. "Moja rodzina z miejsca zaczęła się dopytywać, czy załatwię im bilety, a ja musiałem odpowiadać, że tylko tam gotuję, nie mam żadnych wejściówek".

Pomimo smutnej okazji i łez w oczach wielu przybyłych, ludzie na koncercie nie pogrążyli się w smutku. Muzyka Prince’a jest zbyt radosna i taneczna, żeby przy niej stać i płakać. Mieszkańcy Minneapolis nie chcieli opłakiwać jego śmierci, tylko wspominać jego życie.

Przed świtem zapytałem kolejną wielką fankę Prince’a, Nadine, dlaczego jego śmierć ma tak wielkie znaczenie. Sama przyszła go pożegnać, bo czuła, że musi tu być, choć rano powinna pójść do pracy. "Umarł w tym samym mieście, w którym się urodził" wyjaśnia. "Napełnia mnie to wielką dumą. Jestem strasznie dumna z tego, że też pochodzę z Minnesoty".

Poprosiłem ją, by opisała Prince’a w dwóch słowach. "Lojalność. I doskonałość", odpowiedziała.