FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Mikołaj Trzaska - Delta Tree

Ta płyta żyje swoim własnym życiem. Tak jak i Trzaska w poszczególnych utworach żyje własnym muzycznym życiem.

Dwadzieścia pięć lat na scenie i w końcu album w pełni samodzielny. Mikołaj Trzaska, postać legendarna w świecie jazzu i muzyki improwizowanej, lata zbierał się, by nagrać płytę solową. A że artysta to wyjątkowy, poświadczy każdy jazzman, nie tylko rodzimy, ale też światowy. Bo Trzaska współpracował z wielkimi wykonawcami, czy to w rozwiniętych konfiguracjach, czy w duetach. Współtworzył znane i legendarne formacje, jak chociażby Miłość, Shofar, Inner Ear (z Per-Åke Holmlanderem), Łoskot, Ircha (Paweł Szamburski czy Wacław Zimpel), był też członkiem Peter Brötzmann Quartet, dogrywał partie klarnetu i saksofonu na płytę Kena Vandermarka (Resonanse), a w ubiegłym roku - z Jacaszkiem i Budzyńskim - uruchomił projekt RIMBAUD (album wydany nakładem Gusstaff Records). To tylko kilka przykładów z blisko dwudziestopięcioletniej kariery. Bo o karierze w przypadku Mikołaja Trzaski trzeba mówić. Nie o przygodzie z muzyką, ale właśnie o karierze.

Reklama

I teraz tę karierę, już na nowym poziomie, Trzaska kontynuuje w najlepsze i końca tych muzycznych przygód, mam nadzieję, nie widać. Pięćdziesiąt lat skończył na początku kwietnia gdański artysta i, patrząc chociażby na przykład Brötzmanna, który w marcu w Pardon, To Tu świętował - przez pięć dni - swoje siedemdziesiąte piąte urodziny, nie wyobrażam sobie, by muzyka Trzaski nie towarzyszyła nam jeszcze przez długi, długi czas. "Delta Tree", pierwsze wydawnictwo, w którym Mikołaj jest zdany tylko na siebie samego, bez dodatkowych muzyków, bez wsparcia innych niż klarnet i saksofon instrumentów, to i być może rozpoczęcie nowego studyjnego okresu w życiu muzyka, ale też ukoronowanie tak bogatej kariery.

Trzaska zawsze znakomicie odnajdywał się w kolektywach, nie bał się muzycznych poszukiwań, bawił się fakturami i strukturami. Na "Delta Tree" artysta nie zdecydował się na dźwiękową ekwilibrystykę. Otrzymujemy melodie proste, często z głównymi motywami i toczoną improwizacją wokół nich; w końcu minimalizm. Oszczędność w środkach, która z jednej strony zmusza słuchacza do należytego skupienia, niemal chłonięcia tych dźwięków, pojedynczych, rwanych fraz, jednocześnie z drugiej sprawia, że o płycie nie powie się, że jest miła. Co to, to nie.


Wybieramy najciekawsze płyty i z pasją je dla was opisujemy. Polub fanpage Noisey Polska i bądź z nami na bieżąco


Ale to jednocześnie, a może i przede wszystkim płyta z duszą, po prostu ludzka. Z wszystkimi, wydawać by się mogło, wadami, które na "Delta Tree" stają się zaletami. Bo jak inaczej mówić o utworach wyrzuconych bez żadnego ugładzenia? Łapany oddech podczas gry? Przełykanie śliny między partiami? Odgłosy klapek w saksofonie? Wszystko to sprawia, że ta płyta żyje swoim własnym życiem. Tak jak i Trzaska w poszczególnych utworach żyje własnym muzycznym życiem. Czasem przyspiesza obroty, jak już w otwierającym album "Oradea", gdzie saksofon świdruje głowy słuchaczy jednym nerwowym motywem, lub w orientalnie brzmiącym "tzaddik dreams"; czasem muzyk zwalnia, spuszczając z tonu, przygotowując kompozycje niemal oniryczne ("Leak cloud" , "Ballad of torf", "Ballad of following spark"), by następnie zejść w ponure rejony, w których najcelniejszym określeniem na brzmienie saksofonu altowego jest szuranie melodią po podłożu (ciężkie "Mruchan").

Urzekają natomiast przede wszystkim cztery sztandarowe kompozycje Trzaski. Zaczyna się od "a long time ago in Oil", trwa przez najdłuższe, skupione na ludzkim pierwiastku i najbardziej też improwizowane "Sheepskin night coat", "Dogs campfire", by w "Jewish Night" znowu pójść w chwytliwe motywy i rwane, agresywnie ostre melodie. Mikołajowi Trzasce długo się zbierało do nagrania tego albumu, ale ten materiał musiał w nim dojrzeć.

Lepszego momentu niż na pięćdziesiąte urodziny gdańszczanin wybrać chyba nie mógł. Jest pięknie, ale nikt w to nie mógł - raczej - wątpić.

Mikołaj Trzaska - Delta Tree, 2016, Kilogram Records