FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Treha Sektori & RM74 & Barst - Tri Muerti

Problemem jest to, że skoro forma to w miarę jasno określona, a cel ekspresji też jakby wiadomy, nieskończenie łatwo popaść w primo: odtwórczość, secundo: banał, infantylizm i dźwiękową biedę.

Ileż to razy słyszeliśmy samozwańczych proroków ogłaszających śmierć muzyki rockowej? A wszak rock dysponuje wcale nie taką małą paletą środków. Na pewno większą, niż taki… dark ambient. Więc na łonie owego pewnie o wiele trudniej stworzyć coś jakkolwiek nowatorskiego. Z tym, że jak w rocku ważna jest tak naprawdę pierwotna energia czerpana z lędźwi, nawet jeśli będzie ubrana w niemal stuprocentowo odtwórcze fatałaszki, tak w dark ambiencie idzie o to, żeby albo włosy na łopatkach zjeżyć, albo dać słuchaczowi posmak dwutygodniowych wakacji spędzonych w ciemnej studni.

Reklama

I nawet jeśli możliwości formy zostały wyczerpane już gdzieś na poziomie Raison d'être, czy mniej ekstremalnych pozycji Mz.412, istnieje całkiem niemałe grono pasjonatów, którzy z różnych masochistycznych przyczyn dźwięki takie lubią. Stąd i podaż. Podaży tej jednak problemem jest to, że skoro forma to w miarę jasno określona, a cel ekspresji też jakby wiadomy, nieskończenie łatwo popaść w primo: odtwórczość, secundo: banał, infantylizm i dźwiękową biedę. Zarzut pierwszy "Tri Muerti" można postawić spokojnie. Nie znajduję tu ani jednego jakkolwiek zaskakującego dźwięku. Wszystko, co tu usłyszycie to ten sam stary (ale jary) arsenał: drone'y, parapety, elektronicze przeszkadzajki, mroczno-podniosłe melodeklamacje. Z zarzutem drugim trudniej, bo wszystko tu działa dokładnie tak, jak w ramach gatunku powinno.

Kooperacja Treha Sektori, RM74 i Barst zaczęła się przy okazji ich spotkania w ramach pierwszej edycji organizowanego w belgijskim Halle festiwalu Garden of Drones. Jak to zwykle bywa w ramach sceny, państwo korespondencyjnie znali się już od dłuzszego czasu, a spotkanie face to face było ostatecznym katalizatorem współpracy. A efekty znakomite. "Tu Nel" to 25 minut repetytywizmu, z dużą dawką przestrzeni, wspomnianą melodeklamacją, nieprzesadzoną dawką patosu i przestrzeni, która gdzieś od środka zręcznie przechodzi w klimaty rytualne, by na końcu, popaść w eteryczny ambient gdzieś z okolic wczesnego Black Tape for a Blue Girl. Czternastominutowe "A Sweet Masquerade" startuje hinduskim kosmosem, by płynnie przenieść nas w krainę bardziej lokalnych obrzędowych perkusjonaliów i "białej" równie rytualnej wokalistyki. "With Sermons" jest już bardziej maszynowe, industrialne, rozwiązane na zasadzie crescendo i mnie osobiście kojarzy się z obrazowością niemieckiego ekspresjonistycznego kina. Z pewnością więc "Tri Muerti" nie jest płytą jednowymiarową.

Co z kolei jest tu wartością dodaną, to niebywała wręcz jak na gatunek easy-listeningowość. Nie trzeba być post-industrialnym albo ambientowym wymiataczem, żeby znaleźć tu coś dla siebie. O ile szuka się mroków, oczywiście. Zręczne na tyle, że przy okazji będę sprawdzał, co to nam ta trójka frankofonów jeszcze zaoferuje. Co i wam polecam.