FYI.

This story is over 5 years old.

Obiektywnie zajebiste rankingi

11 okładek, które są lepsze niż same płyty

Gdyby tylko kawałki na tych albumach były tak zajebiste, jak ich okładki...

Choć muzyka w wersji cyfrowej z wolna rozmywa związek między muzą na płycie i jej wizualnym odbiciem, to okładki albumów nie przestają być niezwykle ważnymi dziełami sztuki. Jasne, nie trzymacie ich już w rękach, o ile nie jesteście kolekcjonerami płyt czy CD albo też, Boże broń, kaset, lecz okładki płyt wciąż są ilustracją mieszczących się na nich utworów.

Czasem okładka potrafi poważnie umniejszyć świetność płyty, wciskając nam beznadziejne nonsensy jako ilustrację porządnej skądinąd pozycji. Kiedy indziej dzieje się coś odwrotnego - widzicie znakomitą okładkę, która robi na was tak oszałamiające wrażenie, że nie macie innego wyjścia, jak opróżnić swój portfel i kupić album, który w rzeczywistości okazuje się niewypałem. Przypomina to sytuację, jak jako dzieci szliście do wypożyczalni filmów i wybieraliście coś, co, sądząc po okładce, wyglądało na horror, a okazywało się jakimś pseudoartystycznym filmem zagranicznym.

Reklama

Oto kilka albumów, które skusiły nas magią swoich okładek, a przesłuchanie ich jeno złamało nam serca.

The White Stripes Elephant

Wprawdzie Jack White twierdzi, że okładka płyty "Elephant" została zrobiona z łajna słoni, lecz jest, jak zresztą wszystkie okładki White Stripes, naprawdę fajna. Znów mamy na niej dużo bieli i czerwieni. Jest tu wzmacniacz gitarowy, ludzka czaszka i orzeszki ziemne. Meg popłakuje i ma kostkę obwiązaną wstążką, a Jack trzyma w ręce odjechany kij do krykieta! Tymczasem od 2013 brzmienie White Stripes zaczęło przypominać kupę słonia. Cóż z tego, że "Seven Nation Army" stało się obowiązkową pozycją na stadionach, jeśli ta płyta nie umywa się do ich wspaniałego debiutu w V2, który stanowił o ich wyrazistości, jakby unurzali w tej swojej bieli i czerwieni.

Pojawili się na scenie muzycznej jako dwoje białych dzieciaków, które przywłaszczyły sobie bluesa nadając mu punkowe brzmienie, lecz od czasu, gdy nagrali "Elephanta", ich kurs stał się już dość mętny. Co z tego, że supportowali Rolling Stonesów, nawet świetne okładki nie zmienią faktu, że stracili coś z szalonych, naturalnych emocji, które były w "De Stijl" i "White Blood Cells". Tim Scott

Burzum – Fallen

Maskotką drugiego z ich niekończącej się serii powrotów do dawnych projektów była bezimienna, eteryczna kobieta z wiosennymi różami w cichym lesie. Trawiona smutkiem, za to z jakąż gracją. Jej krągłe kształty przyciągają spojrzenie, a zbolała mina sugeruje głęboką melancholię. To spokojny obraz i również bardzo tradycyjne przedstawienie urody europejskiej, co z pewnością przemówiło do człowieka, który wykorzystał go dla własnych celów: Varga Vikernesa, osławionego rasisty, ksenofobicznego szaleńca (i założyciela Burzuma). Tymczasem to nie najbardziej nikczemny z LARP-erów metalowego świata zamówił ten obraz - buchnął go po prostu francuskiemu artyście, William-Adolphe’owi Bouguereau.

Reklama

Obraz bezwolnej nimfy (zatytułowany "Elegia") pojawił się po raz pierwszy w 1899 i był na nim również łkający cherubin (aby podkreślić nastrój elegijny). Na użytek tej bezgranicznie nudnej płyty Vikernes przerobił obraz na tyle, że uniemożliwił spadkobiercom Bougureau zaspokojenie ewentualnych roszczeń. Tak, ta okładka jest z całą pewnością najlepszą rzeczą w całym albumie, tymczasem Varg nawet jej nie zlecił, nie mówiąc już o samodzielnym zaprojektowaniu. Kim Kelly

Lil Wayne – I Am Not a Human Being II

Mówiąc szczerze, powinniśmy byli się domyślić. Okładka "I Am Not a Human Being II", zaprojektowana przez DONDĘ, dizajnerską firmę Kanyego, wygląda obłędnie i jest zupełnie inna niż wszystkie pozostałe okładki albumów Lil Wayne’a. Przyprawiający o gęsią skórkę wizerunek ćmy kojarzy się z czymś mrocznym i dopieszczonym. Pasowałby do albumu Pusha T (cóż za ironia), podczas gdy Wayne jest niechlujnym raperem a "IANAHB2" - jednym z jego najbardziej niechlujnych albumów. Choć jest tam dużo lepszy wybór pojedynczych utworów niż zapewne pamiętacie: "No Worries", "Rich As Fuck" i "Love Me" to mistrzowski hat-trick dzisiejszego Wayne’a - poza tym większość z jego gości pokazała się z bardzo dobrej strony (jak #TeamGuddaGudda w "Gunwalk" z ich własnym tekstem), to jest to również album niemal całkowicie odpowiedzialny za powstanie mema "rapować jak Lil Wayne". Ludzie są skłonni nie doceniać tekstów późniejszego Wayne’a, co może być błędem, bo nawet jeśli są prostackie, są również zaskakująco pomysłowe. Ma to jednak swoje uzasadnienie - po każdym błyskotliwym wyrażeniu następuje beznadziejne. Koniec końców, "IANAHB2" to nierówny i często głupi album, który sprawiłby nam dużo więcej przyjemności, gdyby jego okładka nie kazała nam się spodziewać czegoś zupełnie innego.

Reklama

Kyle Kramer

Bring Me the Horizon – Count Your Blessings

Gdzie byliście w 2007, gdy po raz pierwszy zobaczyliście to na MySpace waszego kolegi? Pamiętacie moment, gdy spojrzeliście na granatową okładkę "Count Your Blessings Bring Me The Horizon" myśląc, że przyjdzie wam posłuchać introspektywnej albo głębokiej płyty? Nic z tego, w zamian powitały was głupie, deathcorowe riffy i wrzaski nastolatków w stylu: "Pieprz się, głupia pierdolona dziwko!". Aż po dziś dzień trudno jest zgadnąć, jak to się u diabła stało, że ten zespół wybrał sobie taką spokojną, refleksyjną okładkę, która wciąż pozostaje jedyną dobrą rzeczą, jakiej się dorobili. John Hill

Death Grips – The Powers That B

Pod koniec lat 90., gdy bomby w nowojorskim metrze stały się niemiłym i chwilowym powodem, dla którego kierownictwo komunikacji miejskiej wreszcie wpadło na pomysł, w jaki sposób efektywnie sprzątać wagony, pomysłowi smarkacze uciekli się do skuteczniejszej, bardziej destrukcyjnej metody: zaczęli umieszczać na pleksiglasowych szybach swoje tagi, wykonywane przy użyciu kwasu, kluczy, bądź dłuta. Okładka "The Powers That B", podwójnego albumu Death Grips, przypomina mi ten okres i zaradną młodzież, która wkurzała świat, roszcząc sobie pretensje do własnego w nim miejsca - za wszelką cenę. Z muzyką tego albumu jest, niestety, inaczej. Nie jest ścieżką wiodącą ku przyszłości, nie udało jej się nawet wyrazić teraźniejszości. Na pierwszej płycie mieli jeszcze jakieś ciekawe pomysły (głównie dlatego, że wszystkie sample wokalne na "Niggas on the Moon" były autorstwa ideowego, pomocnego anioła - Björk), lecz gdy przejdziemy do drugiej części, "Jenny Death", mamy do czynienia z nędznymi wypocinami. To muzyka dla ludzi, którzy lubią się czuć bystrzy i bezczelni bez włożenia w to minimum wysiłku. Niemniej jednak, brawa za okładkę. Craig Jenkins

The Yeah Yeah Yeahs – It’s Blitz

Mój problem z "It’s Blitz", płytą Yeah Yeah Yeahs z 2009, dotyczył nie tyle tego, że uroda okładki przyćmiła samą muzykę, lecz że dałam się wprowadzić w błąd. Pamiętam, że nie mogłam się doczekać jej wydania. Minęły już trzy lata od czasu, gdy bojowa furia Karen O na "Fever to Tell" i "Show Your Bones" dała nam poznać ostrzejszą stronę rocka alternatywnego. Ten jej krzyk, mój Boże. Miał niszczycielską moc.

Reklama

Nim album został wydany, dużo się mówiło o powstawaniu "It’s Blitz". Opowiadano, że Karen O, Nick Zinner i Brian Chase spędzili mnóstwo czasu w legendarnym studiu Sonic Ranch w Tornillo w Teksasie, pisząc teksty, nagrywając i szukając inspiracji do tej płyty. Kiedy to usłyszałam, spodziewałam się, że album będzie czymś w rodzaju narkotycznej, psychodelicznej eksplozji. Na okładce było zdjęcie rozbijanego jajka z żółtkiem wylatującym w powietrze. Przykro mi, ale wbrew tytułom utworów ("Heads Will Roll", "Hysteric", "Dragonqueen"), tak naprawdę nie znalazłam tam oczekiwanego poziomu agresji i radykalizmu.

To dużo łagodniejsza, bardziej introspektywna płyta Yeah Yeah Yeahs, której dużo chyba bliżej do Karen O grającej na ukulele niż do zwierzęcej Karen O, która w 2004 śpiewała "Art Star". Nie twierdzę, że to zły album, bo tak wcale nie jest. Stanowił pewien etap w rozwoju YYY, który udowodnił klasę Karen O jako autorki tekstów. Lecz czy kiedykolwiek będę w stanie zapomnieć o tym jak, jako dziewiętnastolatka, czekałam na wyciek tej płyty, bym mogła ją zedrzeć, jak poprzednie? Nie, bo tak się nie stało. Szału starczyło zaledwie na tyle, by rozbić jajko.

Bryn Lovitt

Lupe Fiasco – Lasers

Najlepsze w muzyce Lupe Fiasco przed nagraniem płyty "LASERS" było to, że choć zawsze dało się powiedzieć, że ten raper jest bystrzejszy od nas, to nigdy nie traktował nas protekcjonalnie. Mrugał porozumiewawczo okiem lub zadowalaliśmy się słuchaniem muzyki. Wraz z "LASERS" wszystko się zmieniło: na pierwszy plan wysunęło się przesłanie polityczne, tymczasem muzyka straciła na jakości. Było to tym bardziej przykre, że okładka "LASERS", z anarchistycznym "A" nasprejowanym na czerwono pod neonową instalacją przypominającą prace Kelly Mark czy też Tracey Emin, była jedną z najlepszych spośród projektów Fiasco. Była łatwo przyswajalna jako niezależne dzieło sztuki mówiące o zamęcie i proteście a jednocześnie przyjemna od strony estetycznej. Niestety, zawartość tej płyty jest jedną z najgorszych w dorobku Fiasco, tkwi w dziwacznym świecie, gdzieś między nieugiętym protestem a komercyjnym ustępstwem. Ballady polityczne i wokal Treya Songza. W dodatku ten moralizatorski ton we wszystkich 12 utworach. "LASERS" stanowi linię podziału w karierze Fiasco, lecz jej okładka jest najlepsza w jego dorobku. Nim sam namalował obraz, by umieścić go na okładce "Tetsuo & Youth", nieumyślnie trafił w dziesiątkę z prostym dizajnem "LASERS". Slava Pastuk

Reklama

Die Antwoord – Donker Mag

Bądźmy szczerzy: Die Antwoord nie zaszłoby tak daleko, gdyby wszystko, co robią, nie wyglądało tak zajebiście, a jednocześnie ich wyrazista estetyka brzmiałaby fałszywie, gdyby nie nieziemsko lekceważący charakter ich muzyki:

Nie sposób docenić w pełni wideo "I Fink U Freeky" nie zauważając wielkiego napięcia obecnego w tekstach Ninji i Yolandi, ani też stosownie dostroić się do szaleństwa "Baby's On Fire", jeśli nie widzi się, jak ten koleś okrąża Yolandę zarzynając silnik swojej Beemki.

Utrwalili swój złowieszczo uroczy wizerunek w "Ten$ion" z 2012, a okładka ich kolejnego albumu, "Donker Mag", była obietnicą, że posuną się jeszcze dalej: czarno-białe zdjęcie nagiej, pokrytej rysunkami Yolandi unoszącej się nad kompasem. Skąpa, surowa estetyka i apokaliptyczny nastrój sugerowały, że będzie tu jeszcze więcej humoru i brutalności, z którymi mieliśmy do czynienia w "Ten$ion", jak również z kolejnymi zwariowanymi tekstami, które zaczęła nam dostarczać Yolandi.

Tymczasem "Donker Mag" okazało się nijakie pod niemal każdym względem. Piosenki są przejaskrawione i przyjemne, ich przesada jest performatywna. Jestem całkiem pewna, że w odniesieniu do Die Antwoord nikt do tej pory nie używał określenia "przystępne", jednak w porównaniu z ich poprzednimi albumami ten brzmi jak Taylor Swift. To nudne i niezrozumiałe - ich fani nie mogą dłużej występować w obronie tej karykatury.

Reklama

Andrea Domanick

Sleigh Bells – Reign of Terror

Okładka "Reign of Terror" zespołu Sleigh Bells musi zostać uznana za jedną z najlepszych w tej dekadzie. Widzimy na niej parę zniszczonych, białych kedsów poplamionych krwią wokalistki Alexis Krauss - obrazek łatwy do wykonania i prosty w przekazie. Można zaryzykować przypuszczenie, że DONDA, firma dizajnerska Kanye Westa, połasiła się na jego minimalistyczną estetykę - na dowód przyjrzyjcie się wspomnianej wcześniej okładce "IANAHB2" czy też innym zaprojektowanym przez DONDĘ - "The Pinkprint" albo "B.O.A.T.S. II: Me Time". Cóż, to nie wróży dobrze, jeśli chce nam się gadać o okładce, a nie o samej muzyce. Nie chcę przez to powiedzieć, że "RoT" to kiepska płyta, ma swoje świetne momenty, lecz zbyt często staje się taka sobie. "True Shred Guitar" to jeden z moich ulubionych utworów otwierających płytę a "End of The Line" i "Demons" to noisepopowe cudeńka, jednak wszystko inne wydaje się wypełniaczem. Co gorsze, poszli dalej i nagrali kolejny album, będący sam w sobie wypełniaczem - "Bitter Rivals". Ich nowy singiel, "Champion of Beauty", też brzmi fatalnie, więc po ich kolejnym projekcie nie można się spodziewać niczego lepszego. Jabbari Weekes

Kevin Rowland – My Beauty

Wszystko tu jest wspaniałe. Zdjęcie przypomina jeden z magazynów pornograficznych waszego taty z początku lat 80., choć album ukazał się w 1999. Ten skromny naszyjnik z pereł. Martwy wzrok i towarzyszące mu bokobrody. Trzeba mieć jaja, żeby powiedzieć: "Tak, tak właśnie wyglądam na albumie, który wydaję po jedenastu latach". I fakt, praktycznie możecie obejrzeć te jaja (à propos, czy tylko mi się wydaje, że jego sutki oddziela zaskakująco duża przestrzeń?) Niestety, frontman Dexy's Midnight Runner powinien był zrezygnować z kariery solowej i zostawić nas z wspomnieniem ciepłego, radosnego brzmienia "Come on Eileen". Jego album rozpoczyna się coverem "The Greatest Love of All" Whitney, który przez pierwsze 30 sekund wydaje się zabawny, lecz z każdą następną staje się coraz bardziej nieznośny. To łabędzi śpiew. Niemniej, propsy za stylówę.

Kim Taylor Bennett

Van Halen – Van Halen III

Ani David Lee Roth ani Eddie nie byli na tej płycie głównymi wokalistami = był to album, który zebrał najgorsze recenzje. Ale należy się uznanie za naprawdę zajebistą okładkę z facetem z kulą armatnią w bebechach i wciąż dymiącą armatą. Szkoda, że kojarzy się to ze słuchaniem tego albumu. Dan Ozzi

Tłumaczenie: Ewa Szymczyk