FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Lana del Rey - Honeymoon

Od początku jasne było, że Lana to produkt: nadęte wary, sztuczne wiadomo co, teksty o byciu królową balu maturalnego z żyletką za podwiązką…

Raz już narzekałem na ten szwindel. Przy okazji recenzji "Ultraviolence". Tym razem Lana del Rey nie dosyć, że się nie broni przed ostrzałem, to przytargała całe wiadro amunicji do mojej broni.

Z tą bronią to nieprzypadkowo - sama się prosiła o tę metaforę tak, a nie inaczej kończąc teledysk do singlowego "High by the Beach". Który w kontekście pozostałej części płyty (sic!) jest bardzo fajnym numerem. Co z pozostałymi? Nie jest dobrze. Pisane na jedno kopyto, a zaaranżowane, jakby była to jakaś parabondowska ścieżka łamana na klimaty z kina noir. W teorii brzmi, jak zachęta, ale jakość samych songów nie dźwiga kompletnie takiego ciężaru gatunkowego. Bo słuchać przez ponad godzinę, jak Lana śpiewa tę samą piosenkę w klimacie gęstym, że idzie kroić jak bochen, to przyjemność umiarkowana. Szczególnie, że dosłownie każda nutka brzmi tu jak wyjątkowo mocno wysilona.

Jeśli coś się na Honeymoon Lanie udało, to dowieść, że jest w stu procentach produktem stworzonym pod tezę, brzmiącą, że jak weźmiemy "Virgin Suicides" Coppoli, pomieszamy z Lynchem i doprawimy pieprzem zajumanym z historii o twardych facetach w kapeluszach i zepsutych kobietach w boa, to taki misz-masz po prostu musi załapać. A jak załapało, to będziemy grać na tym patencie, dłużej niż Keith Richards na gitarze i swojej wątrobie. Z tym, że na "Honeymoon" wszystko to: emfaza, szepty, jęki, studzienne pogłosy, niby niesłyszalne smyki, pociągnięte jest do takiego ekstremum, że idzie słuchając dorobić się właśnie takiej wątroby, jak u Richardsa. Bourboński przepych megalomańskiego umysłu. A właściwie trojga umysłów, bo produkowała Lana to cudeńko z duetem Kieron Menzies i Rick Nowels (ten drugi odpowiada za brzmienia płyt m. in. Tiesto, 2Paka, czy Fleetwood Mac - niezły ma chłopak rozstrzał).

Chwilami lepiej robi się, kiedy pojawiają się hiphopowe bity, odrobinę choć tnące te ciągnące się muśliny nudy. Z tym, że tak naprawdę wszystko, co znalazło się na "Honeymoon" balansuje na niebezpiecznej granicy autoplagiatu. Wróć: giba się na tej granicy jak naćpana surykatka. Miał być soczysty miąższ, a jest wytargana zdrowo pomarańcza, z której nie sok już cieknie, ale olejki z albedo. Sorry Lana, taka prawda.

Od początku jasne było, że Lana to produkt: nadęte wary, sztuczne wiadomo co, teksty o byciu królową balu maturalnego z żyletką za podwiązką. Ona przymykając oko serwowała produkt, my przymykając oko udawaliśmy, że nie wiemy o co chodzi. Taka gra w dwie strony. Z tym, że "Honeymoon" to taki trochę chamski faul przed polem karnym. Schabowy z głebokiego tłuszczu. Powodujący biegunkę, tak jak biegunkę twórczą ma sama Lana - 4 płyty w pięć lat, serio?

Trochę oczywiście się wyzłośliwiam, bo nie jest to album pozbawiony zalet, natomiast jeśli chodzi o ściganie się na klimat z Lynchem i okolicami, jak również lejące się balladziarstwo, Lana przegrywa choćby z takim diamencikiem, jak dziewczyna, która w drugim sezonie (nie bronię serialu, bronię muzyki) "True Detective" ogrywała knajpę, gdzie spotykali się Farrell z Vaugnem. Nazywa się Lera Lynn i do zjedzenia Lany nie potrzebuje barokowych brzmień. Starcza jej gitara elektryczna i głos. Numer nazywa się "My Least Favourite Lie". Idźcie i sprawdzajcie!