FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Jak wyglądało dorastanie w Toruniu, tym „bardzo niemieckim” mieście na północy Polski

W Toruniu, naprawdę można zakochać się w drugiej osobie, jadąc tramwajem lub autobusem –​ bo widzisz ją dzień za dniem, na tej samej trasie małego miasta. Randkowe aplikacje przestają mieć wtedy jakiekolwiek znaczenie
Wszystkie zdjęcia są własnością autorki tekstu

Będąc niejednokrotnie w sytuacji, w której musiałam opowiedzieć o swoim rodzinnym mieście, zazwyczaj kierował mną wyssany z mlekiem (toruńskiej) matki – zmysł lokalnego patrioty. Jednak każda, nawet najbardziej błyskotliwa prezentacja, zawsze kończy się puentującym pytaniem słuchacza: „to dlaczego wyjechałaś?". Snując opowieści o rodzinnym domu, niesamowicie łatwo zapomina się o tych wszystkich, nie do końca fajnych rzeczach, dotyczących miejsca, gdzie się dorastało.

Reklama

Urodziłam się na początku lat 90., więc najwyraźniej jestem jednym z millennialsów – tak przynajmniej moje pokolenie szufladkują inni. Jak już wspomniałam, nie mieszkam w Toruniu, chociaż to naprawdę piękne miasto (dla autochtonów zapewne równie piękne, co Kraków). O jego wyjątkowości, mogłam przekonać się już jako dziecko, odwiedzając jeden z najstarszych parków miejskich – Park Miejski na Bydgoskim Przedmieściu, który w ciepłe dni oblegają matki z wózkami. Nic w tym dziwnego, pełno w nim fontann, stawów i alejek. To właśnie tam w piaskownicy poznałam swoich pierwszych znajomych. Jak się potem okazało, wśród nich znalazłam też prawdziwych przyjaciół, spotykając ich raz po raz w różnych momentach mojego życia.

Musicie wiedzieć, że to pierwsza zasada tego malutkiego miasta – geografia naprawdę determinuje twoje życie. Zrozumiałam to, gdy moja mama posłała mnie do najgorszej osiedlowej szkoły podstawowej (właściwie to był zespół szkół), z wręcz przytłaczającą ilością uczniów, że samo wejście do budynku zajmowało co najmniej 10 minut.

Pamiętam, że kończąc ją czułam smutek – co wtedy było chyba kwestią przyzwyczajenia do miejsca. Zapomniałam o nim, widząc szkoły w innej części miasta; wyglądały znacznie przyjaźniej. Przynajmniej, nie musiałam już nurkować w tłumie ludzi, żeby móc kupić sobie drugie śniadanie, a nauczyciele w czasie przerw nie kazali mi chodzić w kółko z podniesionymi rękoma, żeby zmniejszyć chaos na korytarzach (naprawdę to robili).

Reklama

Etap gimnazjum i liceum oczywiście był czasem pierwszych miłości. Z jednej strony było w tym coś fajnego, że w małym mieście tak łatwo spotykać swoją sympatię. W Toruniu, naprawdę można zakochać się w drugiej osobie, jadąc tramwajem lub autobusem – bo widzisz ją dzień za dniem, na tej samej trasie małego miasta. Randkowe aplikacje przestają mieć wtedy jakiekolwiek znaczenie.

Problem zaczynał się, gdy kochani chłopcy zmieniali się ex-partnerów, których także spotykałam na prawie na każdym kroku. To powodowało, że rozstania stawały się mniej dramatyczne; obie strony wiedziały, że niedługo znów się zobaczą i tak już zostanie, więc trzeba będzie się do tego przyzwyczaić. W grodzie Kopernika, anonimowość jak błogosławieństwo z nieba spadała dopiero latem, kiedy można było się zgubić w tłumie niemieckich turystów, przyjeżdżających do Torunia obejrzeć „to bardzo niemieckie" miasto na północy Polski.

Całkiem nieźle znałam historię miasta, pomyślałam, że mogę też wykorzystać znajomość obcego języka i zaangażować się w rolę przewodnika „freelancera". Zawsze starałam się też, żeby pierwszą informacją, była anegdotka geograficzna: Bydgoszcz, to miasto leżące pod Toruniem, a nie odwrotnie.

Bo właściwie każdy w Toruniu jest zatwardziałym przeciwnikiem Bydgoszczy – a ja zwyczajnie, może nie do końca świadomie wpisywałam się w ten nurt myślenia. Między mieszkańcami istnieje pewna nić porozumienia, która przekłada się na silne poczucie wspólnoty, co z kolei wzmacnia tylko ten cały „lokalny patriotyzm". Poza tym był to dobry wstęp do historii o pięknym, czarującym miejscu, będącym też jednym z najbardziej zadłużonych miast w Polsce. Przed powstaniem Centrum Sztuki Współczesnej, czy nowo otwartego Centrum Kulturalno-Kongresowego Jordanki – z nudą i nagromadzoną energią trzeba było radzić sobie trochę inaczej.

Standardową mapę starego miasta, zastąpiłam nową – z klubami. To były czasy bez Facebooka, kiedy wyrobienie takiego kompasu było absolutnie konieczne, jeśli chciało się trafić na określoną grupkę znajomych (większość klubów w Toruniu mieści się w piwnicach, co idzie w parze z brakiem zasięgu). Do moich faworytów należały: nieistniejąca już „Piwnica pod Aniołem", „NRD", czy o dziwo pizzeria „Browarna". Gdy kończyło się kieszonkowe (bo prędzej czy później musiało), wykonywałam naprawdę bezsensowne dorywcze prace, jak np. sprzedawanie toruńskich suwenirów w postaci paczek zapałek. Serio.

Imprezowanie w Toruniu, po dziś dzień jest dosyć tanie, chociaż już nie tak imponujące, jak kiedyś.

Końcówka etapu dojrzewania przypadła chyba na moment, kiedy każdy z nas spakował swoją torbę i wyjechał z miasta, poznać coś zupełnie innego, chcąc zadomowić się w nowej przestrzeni. To jak fajny był to czas, przypomina mi się, dopiero kiedy spotykamy się w znacznie już pomniejszonym gronie znajomych, których poznałam w piaskownicy, dawno temu w Parku Miejskim na Bydgoskim Przedmieściu.