FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Jak się miały ikony muzycznej alternatywy w 2015?

W dzisiejszych mass mediach mamy taki informacyjny biedaszyb, że skołowani dziennikarze z punk rockiem i alternatywą kojarzą Miley Cyrus. Sprawdźmy więc, co słychać u tuzów i kocurów alternatywy

Na zdjęciu Guy Picciotto, Fugazi. Fot. Jim Saah, pochodzi z artykułu: Jim Saah nauczył się, jak korzystać z aparatu podczas boomu na Hardcore w D.C.

Zbliżają się święta, a za nimi czyha już Nowy Rok, więc nastał czas przemyśleń i podsumowań – w głowie kłębią się pytania. Czy Anno Domini 2015 ma muzycznie to, co miały lata 90.? Czy w czasach kiedy MTV nie jest już nawet stacją muzyczną, pojawiły się jakieś wybitnie nieszablonowe składy?

Reklama

Głowy za to nie dam, ale moim skromnym zdaniem Death Grips jest czymś na kształt Nirvany XXI wieku. To bezkompromisowy, pochodzący z szeroko pojętej podziemnej sceny skład, który flirtuje z mainstreamem i wkurwia gatunkowe gestapo swoim muzycznym eklektyzmem. W dzisiejszych mass mediach mamy taki informacyjny biedaszyb, że skołowani dziennikarze z punk rockiem i alternatywą kojarzą Miley Cyrus. Zostawmy jednak dzisiejsze, generyczne czasy.

Hej, co słychać u tuzów i kocurów alternatywy? Co tam u starych punków, którzy spuszczali z siebie vitae, by dać podwaliny pod ten neoprymitywny, muzyczny monolit? Czy ząb czasu nadgryzł ich nonkonformizm, etos i racjonalną ocenę dzisiejszych realiów? Sprawdźmy!

Danzig, Jerry Only i reszta Misfits

Glenn Danzig

Borze Iglasty. Nowa płyta Danziga jest tak beznadziejna, że nawet jego psychofani łapią się za głowy. Oczywistym jest, że Danzig zawsze balansował na granicy cockrockowego kiczu i przesadnego afiszowania się ze swoim maskulinizmem. Właściwie to nachalnie wtryniał to już w Misfits. Wszystkim jednak to siedziało, bo horrory i sadomasochistyczna otoczka fajnie się wtedy kleiły z punk rockiem. Ostatnimi czasy Danzig nagrał kiepski album, ale co z resztą kapeli?

Przeczytaj: NYC Hardcore, a sprawa polska: być jak H2O

Jerry Only nie umie śpiewać. To nie tak, że zdarza mu się zafałszować, jak Morriseyowi. Nie, on cały czas fałszuje. Nikt mu nie zabierze mikrofonu, bo to do niego prawnie należy trademark, jakim jest Misfits. Ostatnim wokalistą, który umiał śpiewać, był Michale Graves. Famous Monsters to naprawdę przyjemna płyta. Co więcej można napisać o Gravesie, abstrahując od jego niekwestionowanego talentu wokalnego? Jest dumny z tego, że głosował na Busha. Na tym właściwie można skończyć temat Gravesa.

Black Flag

Mój ojciec alkoholik rozwiódł się z matką, kiedy byłem w trzeciej klasie podstawówki. Któregoś razu w weekend, kiedy odwiedzaliśmy go ze starszym bratem, puścił nam na VHS koncert Rollins Band. Wskazał na umięśnionego, obdziabanego typa w samych szortach i powiedział: ten gość nie pije, nie pali, nie bierze narkotyków. Ćwiczy i wydziera japę.

Na kilka lat przed śmiercią opowiadał mi też, że Krishna kumplował się z Jezusem (prawdopodobnie gdzieś o tym przeczytał). Tata chyba wiedział, że raczej nie będzie przy nas, kiedy będziemy go najbardziej potrzebować, więc starał się zostawić jakieś archetypy czy wektory światopoglądowe, które miały nam pomóc nie pójść w jego ślady.

Reklama

Naturalnie obsrałem zbroję, kiedy kilka lat później mój starszy brat przyniósł do domu płytę Damaged Black Flag. Na okładce Rollins, który dopiero co przed chwilą przyjebał pięścią w lustro. Ta płyta to było mocne case study frustracji.

Przeczytaj nasz wywiad z Henrym Rollinsem: W czasach kryzysu ludzie skłaniają się w stronę nacjonalizmu

Do tej pory Rollins jest dla mnie najrozsądniejszym typem z Black Flag. Macie świadomość ilu członków tego bandu założyło jego coverbandy? Greg Ginn został oskarżony o wykorzystywanie dzieci i nadużywanie narkotyków przez swojego band mate'a Rona Reyesa. Prawie wszyscy członkowie się wzajemnie pozywają i procesują. Zrobili z bardzo istotnej części historii punk rocka mydlaną operę w sądzie czy inne kino moralnego niepokoju.

Henry Rollins. Źródło: Noisey US.

Prawie wszyscy powariowali, tylko Rollins cały czas ma klasę i zachowuję zdrowy dystans, nie angażując się w sądowe potyczki. Jest jedynym z liderów Black Flag, który nie stetryczał i nie zamienił w parodię tego, co robił kiedyś w życiu. A w bonusie: prank apropo Henry'ego zakładającego kolejny cover band Black Flag, o wdzięcznej nazwie Flack Blag.

Jello Biafra i Dead Kennedys

Jako kapela swoje życie poświęciliście walce z nierównościami. Piętnowaliście konsumpcjonizm klasy średniej i obojętność na krzywdę najmniej uprzywilejowanych na szczeblach hierarchii społecznej. Wasze teksty to wzorcowy archetyp anty-establishmentowego whistleblowera. Staliście po tej samej stronie barykady konfliktu klasowego co klasa robotnicza. Po czym, zamiast zwyczajnie znaleźć pracę procesujecie się o hajs z innymi członkami zespołu. Żenująca pożywka dla brukowych mediów, a te za jedyną istotną kwestię w całym sporze mają cyferki wyznaczone przez sąd.

Jello Biafra. Zdjęcie: Flicker/Badjonni

Reklama

Kolejna wydmuszka, która zamieniła się w zwyczajną historię rockowego zespołu u schyłku kariery. Typy z Neurosis po powrocie z trasy wracają do zwyczajnej pracy i swoich rodzin. To jest dla mnie godna podziwu postawa punka czy tam alternatywnego grajka. Czujecie zapach Dead Kennedys? Następny punk umarł, a do tego pachnie śmiesznie.

Mike Patton

Patton znalazł się tutaj dokładnie z tego samego powodu, dla którego nie ma tu Iana Mckaye czy Buzza Osborne'a albo Dylana Carlsona – ponieważ ci nie zadzierają nosa i z biegiem lat nie zamienili się w pretensjonalne dziwadła.

Ok, niektórzy artyści pozostają spoko, przyjmując postawę lekko pretensjonalnego dziwadła – Genesis P-Orridge, a nawet kowboj Gira. Niestety mantyk Mike'a Pattona jest po prostu kurewsko ciężki do zniesienia. To ego trip i brak konsekwencji do potęgi entej. Kiedyś toczył bekę z Wolfmother za to, że zżynają z Led Zeppelin i dłubią w retro brzmieniu, po czym sam odpierdolił mega chałturę kawerując jakieś zważone, starodawne, włoskie piosenki folkowe.

Zobacz na zdjęciach: Hardcore w D.C.

Jaki mamy, kurwa, rok? Ano tak, dziś granie folku jest turbo koniunkturalne. To kawałki grane w kawiarni dla popijających flatwhite korposzczurów.

Iggy Pop

Last but not least, można by powiedzieć. Jeżeli spojrzeć na muzykę w ujęciu holistycznym – jak antropolog badający pochodzenie danej instytucji społecznej od razu rzucą się w oczy pewne prawidłowości. Związki między wszystkimi gatunkami tworzące wielkie muzyczne drzewo genealogiczne. Połączone na bazie syntezy jak mariaż punk rocka z reggae i rockabilly w wykonaniu The Clash. Zdarzały się też spoiwa antytezy. Industrial w pierwotnym założeniu Throbbing Gristle miał być antytezą rockowej psychodelii lat sześćdziesiątych.

Kiedy więc cofnąć się do początków dzisiejszej muzyki elektronicznej znaleźć można oczywiście związki z muzyką gitarową. Nie mam na myśli prapoczątków muzyki elektronicznej w krautrocku (opieranie niektórych kompozycji na danych dźwiękach i brzmieniu, a nie tylko na rytmice i motoryce). Mówię o szeroko pojętym post punku, który w założeniu odżegnywał się od rock'n'rollowatości pierwszej fali.

Reklama

Przy okazji mojej relacji z Industrial Festival kilku purystów gatunkowych pozieleniało, gdy nazwałem retro parkietowe potupaje protoravem. Scena rave, tak jak i industrialowa wywodzi się ze sceny punkowej. Nie trzeba tu Keitha Flinta w koszulce The Varukers, żeby na to wpaść. Co więcej, scena techno była swego czasu (i w podziemiu nadal jest) zdominowana przez punkowców z klimatów alterglobalistycznych i squaterskich. Miałem kilku znajomych crustowców, którzy przepączkowali z fanów Disorder na fanów drum'n'bass, rave i techno. Wspomnieć należy też o Wojtasie z łódzkiej Homomilitii, który został w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych DJ-em techno.

Zresztą w samym Londynie wiele squatów to po prostu ćpuńskie meliny techno-punków, a nie centra kultury niezależnej jak w Niemczech czy w Polsce. Jednak ojciec protopunka, Iggy Pop stwierdził ostatnio, że muzyka techno jest nieautentyczna.

Nie mam zamiaru zostawać adwokatem techno ani roztrząsać się nad jej autentycznością. Prawdopodobnie na tej scenie jest tylu douchebagów ilu jest w innych scenach. Nie sądzę jednak, żeby glam rock, z którym Iggy Pop tak namiętnie kiedyś flirtował był w jakikolwiek sposób bardziej autentyczny niż techno (jeżeli nie mniej). Glam to była czysta kabotyńska rozrywka. Techno, bardziej ambitne jest rozrywką z lekkimi pretensjami i aspiracjami do sztuki wysokiej. Jeżeliby dłużej pomyśleć nad tym, jak niekonsekwentne jest krytykowanie muzyki opartej na syntezatorach przez frontmana The Stooges od razu przychodzi do głowy David Bowie.

Reklama

Iggy przebywając w Berlinie wraz z Bowiem udali się na wycieczkę do Rosji. Po drodze zahaczyli o Warszawę. Ponure wrażenia estetyczne i refleksja na temat chleba powszedniego proletariatu stolicy zaowocowały powstaniem utworu Warszawa – chłodny, depresyjny, nieco ambientowy numer. Czysta pneuma świadomości. W moim osobistym odczuciu całkiem autentyczny kawałek nagrany poprzez stukanie palcem w klawisz.

Demencja w sprawie instrumentarium, jakim posiłkował się Bowie współpracując z Iggym to jedno, ale nagrywanie przez nich w 2015 roku kolabo z dyskotekowym New Order i ikoną blagi i braku autentyczności, jaką jest Kanye West to zupełnie inna sprawa.

Jeżeli jednak część z was uważa, że nie można czerpać radości ze słuchania zarówno muzyki elektronicznej, jak i gitarowej to trzymajcie się tego zdania do grobowej deski. Nie będę nikogo powstrzymywał. Tak samo, jeżeli sądzicie, że trzeba deprecjonować muzykę elektroniczną kosztem gitarowej albo odwrotnie – macie do tego prawo, tak jak ja do stwierdzenia, że trzymacie głowę w dupie. Prawda jest taka, że rock and roll i techno to elementy tej samej układanki, jaką jest szeroko pojęta branża rozrywkowa.


Konkluzja? Werdykt? Jako ludzie, wszyscy mamy skłonność stawania się ofiarami własnego ego, więc nie należy popadać w zbytnią czołobitność w stosunku do tuzów undergroundu. Nie widzę nic złego w tym, by muzyka była dodatkowym źródłem dochodu – niemniej, kiedy zaczyna być jedynym, łatwo stracić perspektywę samokrytycznego, niezależnego grajka. Bo punk rock zawsze będzie bliżej squatów z zaszczanymi, połowicznie działającymi kiblami, niż stadionów i wielkich festiwali z muzyką.