FYI.

This story is over 5 years old.

Kultura

Tak przechodzi się raka w wieku 20 lat

Czekałem, aż usłyszę jedną informację: umrę czy nie umrę?

Zdjęcie powyżej: autor artykułu goli sobie głowę po rundzie chemioterapii

Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE UK

– To, co masz, w znacznej mierze da się leczyć. Chociaż w zasadzie nie używamy określenia „wyleczyć" – powiedział hematolog i westchnął. – Remisja to odpowiedniejszy termin.

Siedziałem przed doktorem udzielającym mi konsultacji medycznej, który rozprawiał sobie o semantyce. Czekałem, aż usłyszę jedną informację: umrę czy nie umrę? Zostałem kolejnym 20-latkiem, który wygrał na nowotworowej loterii. Nadszedł mój dzień. To, co kiedyś było tylko zestawieniem statystyk wiszącym na ścianie w poczekalni u lekarza, stało się moją rzeczywistością. Moją, ujmę to całkowicie szczerze: bardzo rozczarowującą rzeczywistością.

Reklama

Nie licząc tej choroby, która zagraża życiu, wszystko układało mi się dosyć pomyślnie. Od trzech i pół miesiąca byłem w moim pierwszym poważnym związku i z powodzeniem wdrożyłem się w brytyjskie życie studenta z wymiany, bo na Wyspy przyjechałem z rodzinnej Francji.

Z perspektywy czasu muszę przyznać, że właśnie przez to jeszcze ciężej było mi przetrawić tę wiadomość. Po raz pierwszy w życiu miałem osobę, której szeroko pojęte szczęście uznawałem za ważniejsze od mojego. Przez to niepokój, który już odczuwałem w związku z diagnozą, rozrósł się do ogromnych rozmiarów. Nękało mnie też pewne przeczucie, że nieuniknione leczenie będzie miało znaczący wpływ na mój dotychczasowy tryb życia. Składający się z chodzenia na domówki i generalnie bawienia się jak najlepiej, bez zastanawiania, co czeka mnie następnego ranka – czy igła w ramieniu, czy skalpel, czy może spotkanie z wielką machiną wydającą z siebie różnorodne kliknięcia, podczas gdy leżę w niej dotkliwie świadomy własnej śmiertelności.

I pomyśleć, że ciąg wydarzeń, który doprowadził mnie w to miejsce, zaczął się tak niepozornie: od powiększenia węzłów chłonnych, które zauważyłem pierwszego dnia lata. A potem miejscowy internista nie przyjął do wiadomości, że coś jest nie tak. Dwukrotnie.

Postąpiłem więc najrozsądniej, jak się w takiej sytuacji da. Próbowałem sam postawić sobie diagnozę za pomocą internetu. I przynajmniej raz to, co przeczytałem, zdawało się podbudowujące na duchu. W dziewięciu przypadkach na dziesięć – oznajmili mi bezosobowi nieznajomi na forum – obrzęk jest tylko symptomem niegroźnej infekcji. Jednak, tak tylko dla świętego spokoju, postanowiłem udać się na jeszcze jedną wizytę do mojego lekarza. Chciałem sprawdzić, czy dr Google nie leci ze mną w kulki – upewnić się, że ten ohydny przerost, który rozpoczynał właśnie aneksję mojej szyi, naprawdę nie jest niczym niebezpiecznym.

Reklama

W efekcie skierowano mnie na ostry dyżur, gdzie przeszedłem szereg badań związanych z domniemaną infekcją. Dwa tygodnie później zadzwonili do mnie z pilnym wezwaniem do szpitala. Wszystkie testy dały negatywne rezultaty. Trzeba było wziąć pod uwagę poważniejsze przyczyny obrzęku. Żeby lekarze mogli poświęcić odpowiednią uwagę tym poważniejszym przyczynom, musiałem – ubrany w odsłaniający tyłek szpitalny fartuch – spędzić znaczny okres czasu pod narkozą i pozwolić wycinać sobie fragmenty tkanek.

Autor artykułu po biopsji przeprowadzonej na jego powiększonych węzłach chłonnych

Parę tygodni później po przekazaniu mojego przypadku specjaliście we Francji usłyszałem to, czego samodzielnie nie przyjąłbym do wiadomości – chociaż myśl, że może mam właśnie TO, kołatała mi w głowie od pewnego czasu.

– Wygląda na to, że podczas biopsji znaleźliśmy komórki dotknięte anomaliami. Nazywają się one komórkami chłoniaka nieziarniczego. Istnieją różne typy chłoniaka. Twój to chłoniak rozlany z dużych komórek B.

Potem padło słowo na „R", choć wypowiedzenie go nie przyszło lekarce łatwo.

Moje serce zaczynało bić coraz mocniej. Nie miałem pojęcia, co w ogóle powinienem myśleć w tym momencie. Co powiedzieć. Co zrobić. Bo co się robi, gdy doktor podsuwa ci diagnozę, na którą czekasz od tygodni, ale tak naprawdę wcale nie chcesz jej usłyszeć? Dziękuje się? To byłoby dziwne. Zamiast tego po prostu siedziałem w bezruchu, czując, jak uchodzi ze mnie życie.

Po kilku skinieniach głową, gdy lekarka wyjaśniała mi, że chłoniak to taki rodzaj raka, który zazwyczaj leczy się najskuteczniej, nie mogłem nie poczuć się ukarany za jakąś przewinę wymykającą się mojemu pojmowaniu. Nagle nie potrafiłem sobie wyobrazić żadnej przyszłości. Rozmywała ją perspektywa śmierci. Nie miałem pojęcia, jak powiedzieć o diagnozie rodzinie i przyjaciołom. Pomysł, żeby podzielić się tym brzemieniem z kimś innym – zwłaszcza z moją dziewczyną – wydał mi się samolubny. W głowie wykiełkowała mi nawet myśl, żeby rozstać się z nią. Po to, żeby oszczędzić jej miesięcy niepotrzebnego bólu.

Reklama

Następne tygodnie kręciły się wokół kolejnych wykańczających nerwowo badań. Miały one powiedzieć więcej, na jakim etapie raka jestem. Przeszedłem m.in. rezonans magnetyczny, kilka badań tomografem, testy na płodność i operację chirurgiczną. Przed najbliższymi udawałem odwagę, ale noce spędzałem pogrążony w absolutnym przerażeniu. Obsesyjnie myślałem o tym, że odejdę z tego świata teraz, tak po prostu, tak szybko.

Autor artykułu po pierwszej rundzie chemioterapii

Potem zacząłem chemioterapię. Nie mogłem znieść tego, że wypadną mi włosy. No. sami powiedzcie, kto jest łysy w wieku 20 lat?! Obawiałem się najgorszego – że będę wyglądał jak John Travolta w wersji na rok 2015. Brzydziło mnie, że jestem taki płytki, że przejmuję się czymś tak powierzchownym. Ale bałem się, że nie będę już atrakcyjny dla mojej dziewczyny. Martwiłem się, że utrata włosów równa się utracie własnej tożsamości.

Pewnego ranka obudziłem się cały we włosach, które powypadały mi w ciągu nocy. Pożyczyłem więc maszynkę do golenia i pozbyłem się tych kilku kępek, jakie mi się ostały. Dosyć szybko przyzwyczaiłem się do nowego wizerunku i przestałem nosić czapkę. Z początku nie rozstawałem się z nią w obawie, że łysa głowa będzie wzbudzała litość u moich rówieśników. Jednak udało mi się podejść do tego od innej, zdroworozsądkowej strony: czym jest strata włosów w porównaniu do możliwości utraty życia? Dla garstki osób, z którymi podzieliłem się diagnozą, byłem ofiarą okrutnego zrządzenia losu. Dla innych tylko łysym gościem. Może fanem muzyki gabber albo skinheadem, choć bez podbitych metalem glanów. Taki wniosek z ich strony nie wydawał się wcale złą opcją. Zaakceptowałem obie te definicje z pełnym pogardy zrezygnowaniem.

Reklama

Najgorszą rzeczą związaną z moim rakiem było to, że nie mogłem zrobić niczego konkretnego, żeby z nim walczyć. Krążą te wszystkie teorie o tym, jak to żurawina czy sok z mango na pewno ocalą ci życie. Próbowałem usilnie, ale musiałem odsunąć mrzonki na bok, biorąc je za przykład desperackiego optymizmu. Fizycznie zmagania z rakiem nie przebiegały zbyt burzliwie. Doświadczyłem mdłości, przed którymi mnie ostrzegano. Na szczęście bez wymiotów.


Najlepsze z VICE w twojej skrzynce. Zapisz się do naszego newslettera


Niesamowicie stresującą sprawą było samo czekanie. Po pierwsze na to, aż wreszcie powiedzą mi: „nie masz już raka". Po drugie na to, kiedy w końcu będę mógł zobaczyć bliskie mi osoby, które zostawiłem w Wielkiej Brytanii. Utknąłem we Francji, rak stworzył więc rzeczywisty dystans między mną a nowymi przyjaciółmi. Oni wydawali sobie pieniądze na rozrywkę, a ja marnowałem resztę oszczędności na czynsz za dom, w którym nawet już nie mieszkałem. Jak również na dwudniowe wycieczki do Anglii – mój sposób na walkę z chorobą i zapewnienie sobie, że nie zniszczy mi doszczętnie życia.

Czułem się też oddzielony od reszty świata. Gdybym chciał rozmawiać o moich przejściach z rodziną, nie potrafiłbym znaleźć słów. Próbowałem zwrócić się do szpitalnych terapeutów, także psychologa. Jednak obcując z nimi, nabierałem dziwnego uczucia, że cokolwiek bym powiedział, zawsze tylko mi przytakują. W żaden sposób nie byłem w stanie odsłonić się z moimi uczuciami przed lekarzami. Jak oczekiwać zrozumienia od ludzi, którzy zbywają najistotniejsze dla mnie pytania jako banalne, sprawiając, że przez samą próbę zadawania ich czułem się jak idiota?

Reklama

Specjaliści wiedzą sporo o leczeniu, rokowaniach i chemioterapii. Nie wiedzą jednak, jak bardzo jesteś samotny – albo nie dają tego po sobie poznać. Jak bardzo uwięziony czujesz się w tym swoim bezwłosym ciele, gdy ludzie patrzą na ciebie z ledwo ukrywaną litością. Jak w ostatecznym rozrachunku zostajesz ze swoim przerażeniem sam na sam.

Większość ludzi cierpiących na raka, z którymi miałem okazję rozmawiać, podchodzi podobnie do tej sytuacji. Chcą być traktowani jak normalne istoty ludzkie, a nie biedne duszyczki na skraju odejścia z tego świata. Jak się o tym pomyśli, ma to sens. Bo takie właśnie traktowanie chorych pokazuje, jak nieprawidłowo cały świat spogląda na raka. Gdy mówiłem komuś o mojej chorobie, zawsze najpierw pytano mnie: „czy czujesz się OK?". To taki zaszyfrowany przekaz, jego prawdziwe znaczenie brzmi: „czy umierasz?". Zupełnie jakbym był skazany, jakby wytatuowano mi na powiekach słowa „nieuleczalnie chory".

Autor artykułu ze swoją dziewczyną

Koniec końców po czterech rundach chemioterapii rozłożonych na okres trzech i pół miesiąca ogłoszono, że nastąpiła remisja. Przetrwałem zarówno raka, jak i typowe dla szpitali okropne żarcie. Minęło półtora roku. Wróciłem do normalnego życia i, co ważniejsze, do mojej dziewczyny. Zostawiłem za sobą igły, szpitalne łóżka i ekshibicjonistyczne fartuszki. Chociaż – zanim lekarze orzekną, że zostałem „wyleczony" – przez następne trzy i pół roku muszę co trzy miesiące poddawać się badaniom kontrolnym.

Reklama

Dziś ludzie mówią mi, że walcząc z rakiem i pokonując go w wieku 20 lat, byłem silny i dzielny. Pewnie należy się tego po nich spodziewać, ale nadal nie zgadza się to z moim oglądem sytuacji. Nie byłem dzielny, co najwyżej miałem szczęście, że gdy przechodziłem przez raka, otaczali mnie bliscy mi ludzie i dobrzy specjaliści. Miałem szczęście, że mimo choroby mogłem podróżować. Że perspektywa powrotu do ukochanej dziewczyny dostarczała mi odpowiedniej motywacji. I że ta chemioterapia zadziałała.

Nie wiem, co takiego zrobiłem, żeby zasłużyć na epitet „dzielny". Czuję się przez niego niezręcznie. Nigdy nie byłem odważny – i pewnie nigdy nie będę. Byłem przerażony do szaleństwa. Kompletnie, kurwa, pochłonięty strachem. Robiłem po prostu to, co według mnie zrobiłby każdy na moim miejscu: trzymałem się nadziei.

Najistotniejszym pytaniem, które chodzi mi teraz po głowie, jest: „Jak mam żyć normalnym życiem?". Jak mam snuć wizje przyszłości, skoro zawsze może nastąpić nawrót choroby? Jak poradzić sobie z tematem zakładania rodziny, skoro chemioterapia nie zostawiła mi praktycznie żadnej szansy na posiadanie dzieci?


Bądź z nami na bieżąco. Polub fanpage VICE Polska


Myślę, że dla mnie najlepszą metodą na radzenie sobie z tym wszystkim – na to, żeby te pytania nie dręczyły mnie nieustannie – jest pisanie o moich doświadczeniach. Łatwiej wyrazić własne uczucia na kartce papieru, niż mówić o nich na głos. Przepracowując swoje emocje poprzez pisanie artykułów takich jak ten – będących właściwie listem do samego siebie – jestem w stanie spojrzeć na moje przejścia z odpowiedniej perspektywy.

Ale wciąż się boję. Bo w sumie co innego można zrobić, oprócz czekania i przekonania się na własnej skórze, jak to się dalej potoczy? Wiem tyle: jestem wdzięczny losowi za to, że żyję.