FYI.

This story is over 5 years old.

The Holding Court Issue

Zgon albo złom

Nieustraszeni złomowcy rozbierają Cleveland na części

Shorty Rock na ulicach dzielnicy Central, która stanowi centrum handlu złomem. 

Było parne lipcowe popołudnie, kiedy włamywałem się do opuszczonego magazynu we wschodniej części Cleveland. Włam stanowił część przyspieszonego kursu kradzieży złomu, który odbywałem pod czujnym okiem kolesia znanego jako Jay Jackson. W ciuchach przywodzących na myśl hydraulika i ze zmiętą niebieską bejsbolówką na głowie, Jay prężył imponujące muskuły i w niczym nie przypominał uzależnionego od cracku ćpuna, którym niegdyś był. Nadal kombinuje, jak skręcić towar, ale tym razem nie ma to nic wspólnego z paleniem, wciąganiem czy waleniem w kable. Obecnie Jay zarabia na życie, ogołacając opustoszałe budynki z miedzi i stali, a następnie sprzedając swój łup za niezłą sumkę miejscowym złomowiskom.

Reklama

– Złomowiec jest jak przedsiębiorca – oznajmił, prowadząc mnie w kierunku wielkiej dziury w jednej ze ścian magazynu, przez którą chyłkiem przedostaliśmy się do wnętrza budynku. – To biznes, jak każdy inny. Wyciągasz z niego tyle, ile sam w niego wkładasz.

Tego samego dnia skorzystałem z Google Street View, żeby przyjrzeć się bliżej terenowi naszych poszukiwań, w tym ośrodkowi handlu złomem, czyli dzielnicy Central (paradoksalnie, leżącej we wschodniej części miasta). Ale rudera, do której włamałem się z Jayem, w niczym nie przypominała budynku na ekranie mojego kompa. Zdjęcia Google zrobiono w 2009 roku, kiedy w oknach opustoszałego, ale zadbanego biurowca nie brakowało jeszcze szyb, a wejścia na teren posesji broniły masywne, drewniane płyty. Teraz nieruchomość wyglądała jak Afganistan po bombardowaniu przez drony. Nie było ani jednego całego okna, sforsowano każde drzwi. Na podłodze leżało cuchnące truchło jakiegoś gryzonia. Nad naszymi głowami zwisały szczątki podwieszanego sufitu. Jego wybebeszone wnętrzności ukazywały puste korytarze, w których jeszcze niedawno kłębiły się przewody wentylacyjne i elektryczne. Ciężko było uwierzyć, że znajdujemy się ledwie 10 minut drogi od nowoczesnych stadionów, pnących się w niebo wysokościowców i eleganckich restauracji w śródmieściu Cleveland.

To, co ja uznałem za wysypisko śmieci, dla Jaya było istną kopalnią złota.

– Gdybym miał ze sobą moje latarki, mógłbym wyciąć tę stalową skrzynkę – oświadczył. Drepcząc w miejscu, obrzucał inwektywami partaczy, którzy byli tu przed nim i tak koncertowo dali ciała. Trajkotał bez ustanku, popisując się wiedzą na temat różnych metod fachowej rozbiórki.

Reklama

Jay i jego ekipa nie odwalają podobnej fuszerki. Pracują w zespołach, na czas roboty zamieszkując takie pustostany jak ten. Całymi tygodniami skrupulatnie rozbierają budynek na części, co do kawałka. Złomowiec kalibru Jaya może zarobić nawet parę tysięcy dolców przy grubszej robocie. Tacy złodzieje metalu to prawdziwi spece od gruntownej demolki. O ich kunszcie niech świadczy fakt, że władze Cleveland muszą czasem wymieniać dźwigary w budynkach, które obrabiali złomowcy, bo w przeciwnym razie osłabiona konstrukcja groziłaby zawaleniem. Jay mówi o sobie, że robi w „rozbiórkach”, bodaj najprężniej rozwijającej się obecnie branży w Cleveland.

Jak to zwykle bywa w warunkach gwałtownie przekształcającej się gospodarki, dobra passa jednej grupy społecznej oznacza niefart drugiej. W tym wypadku miejscowi złomowcy bogacą się kosztem właścicieli nieruchomości i przedsiębiorców. W latach 2000-2008 w hrabstwie Cuyahoga, do którego należy Cleveland, odnotowano najwięcej przypadków przejęć obciążonych nieruchomości na głowę w całym kraju. Aż 80 tysięcy mieszkań przeszło na własność banków, co stanowi 12,5 procent wszystkich domów w hrabstwie. Z dnia na dzień pustoszały całe dzielnice. Część z porzuconych nieruchomości przechodziła w posiadanie instytucji finansowych, które z kolei pozwalały niszczeć niezamieszkanym budynkom.

Wschodnia część miasta, która dziś stanowi bijące serce branży złomowej, najdotkliwiej odczuła skutki recesji. Ze swoimi przeżartymi zgnilizną ruderami i wyrwami po domach oraz biurach, do złudzenia przypomina rozdziawione usta ćpuna, w których czernieją pieńki nielicznych zębów. Obecnie w mieście znajduje się ponad 16 tysięcy pustostanów, a w każdym z nich kryją się nieprzebrane bogactwa szyn aluminiowych, sprzętów w metalowej obudowie, miedzianych przewodów i elementów kanalizacji, które tylko czekają, żeby je powyrywać ze ścian. Prosperity na amerykańskim rynku złomowym to wypadkowa kryzysu hipotecznego z 2007 roku i niemalże równoczesnego wzrostu cen metalu na świecie. Cleveland, do którego należy niechlubny rekord USA w liczbie zgłoszonych kradzieży metalu na mieszkańca, to wręcz modelowy przykład boomu na złom. Oto miasto, w którym co noc ginie od 10 do 20 pokryw do włazów kanalizacyjnych, co nieodmiennie kończy się kąpielą w studzience dla jakiegoś pechowego malucha. Lokalesi żartują, że zwykła przechadzka może skończyć się porażeniem prądem, bo z ziemi powyrywano przewody uziemiające słupy telefoniczne. A odlane z miedzi posągi przedstawiające bohaterów narodowych ustąpiły miejsca pomalowanym na kolor miedzi kompozytowym zamiennikom, które nie mogą stanowić żadnej atrakcji dla łowców złomu. Miasto zostało opanowane przez pazerne plemię złomowców, którzy zuchwale uprawiają swój proceder w biały dzień. Są jak sępy krążące nad stadem lemingów zbitych w kupkę nad brzegiem przepaści. Cleveland jest miastem, w którym co noc ginie od 10 do 20 pokryw do studzienek kanalizacyjnych, przez co regularnie jakiś berbeć kończy w odmętach ścieków.

Reklama

Powęszywszy trochę po magazynie, natknęliśmy się na parterze na innego złomowca, co nie dziwi w tych warunkach. Niechlujny i spocony osobnik przedstawił się jako Sean. Właśnie taksował fachowym wzrokiem kilka z potężnych dźwigarów, które według Jaya mogły być warte na złomowisku około 300 dolców za tonę. Oczywiście Sean zabronił robić sobie zdjęcia i w ogóle nie wydawał się uszczęśliwiony naszą obecnością; chciał ten kawałek posesji zagarnąć tylko dla siebie. W nadziei, że nas wystraszy, opowiedział bajeczkę o tym, jak kiedyś pracował dla właściciela tej nieruchomości. Facet ponoć podejmuje obecnie ostatnią próbę ocalenia posesji, na której docelowo ma powstać staw rybny.

– Pewnie będzie tu za godzinę – rzucił Sean. Jay nie dał się na to nabrać. Sean nawet nie udawał, że chce ze mną gadać, ale kiedy spytałem, ile średnio zarabia na jednej robocie, nie mógł sobie odmówić okazji do przechwałek:

– Mieszkam w wypasionej chacie. Nigdy byś nie pomyślał, że ktoś, kto tak mieszka, zarabia na życie zbieraniem złomu. Ale do tego trzeba mieć łeb na karku. Zarabiam konkretny hajs – około 200 dolców dziennie. Umiem kombinować.

Razem z Jayem pozwoliliśmy Seanowi wrócić do pracy. Kiedy wyszliśmy ze zdewastowanej rudery prosto na słońce, zapytałem Jaya, dlaczego zbiera złom, zamiast znaleźć sobie jakąś porządną robotę. Spojrzał na mnie, jakbym był zdrowo walnięty i machnął mi przed nosem rachunkiem na kwotę 511 dolarów.

Reklama

– Tu masz odpowiedź – odparł. – Niektórym w tydzień nie udaje się tyle zarobić. Pracując za minimalną płacę, nigdy nie zobaczyłbym takiej kasy. Może zarobiłbym góra 300 dolców. Przecież to grosze. Jak utrzymać rodzinę i zapewnić sobie dach nad głową za 300 dolców?

Nie znałem odpowiedzi.

Wprawdzie urodziłem się i wychowałem w Cleveland, ale królicza nora, w którą dałem nura śladem Jaya, nie przypominała niczego, co miałem okazję widzieć w tym mieście przez pierwsze 20 lat życia. Cleveland mojego dzieciństwa to miasto opiewane w ckliwych artykułach z regionalnych pisemek. Ich autorzy z emfazą rozwodzą się nad rewitalizacją miasta, rosnącym wpływem zamożnych elit i rewaloryzacją zabudowy miejskiej. Fakt, w zachodniej części miasta widać pewne ożywienie. Sam byłem tego świadkiem, spotykając się tam z moimi starymi ziomami z czasów liceum, którzy w przeciwieństwie do mnie nie zwiali po maturze do innego miasta. Teraz mieszkają w przestronnych loftach na zachód od rzeki Cuyahoga. W dzielnicy panuje artystyczna atmosfera dzięki cyganerii, która przejęła we władanie dawne magazyny, obecnie przekształcone w nowoczesne mieszkania. Nietrudno znaleźć tu targ ze świeżymi produktami prosto od rolnika czy wychylić kufel lokalnie warzonego piwa słodowego India Pale Ale. Ot, kawałeczek odpicowanego Brooklynu dla bogatych, wciśnięty między centrum miasta a jego peryferie.

Wschodnia część miasta to całkiem inny świat. Tutejszych rozpadających się lub porzuconych magazynów nie czeka w najbliższym czasie żadna renowacja. Skazane są na powolny rozkład, który może potrwać kilka lat, a może nawet dekad. Tu właśnie narodziła się szara strefa handlu złomem, stanowiąca symbol opłakanej kondycji Cleveland.

Reklama

Będąc w mieście, dostałem zaproszenie od rodziców mojej dziewczyny na uroczystą kolację. Jej rodzina też od dziesięcioleci mieszka w Cleveland. Każdy ze stołowników miał w zanadrzu jakąś mrożącą krew w żyłach opowieść z kradzieżą złomu w tle. Mnożyły się anegdoty o włamach do okolicznych świątyń czy salonów kosmetycznych, z których znikały szafy klimatyzacyjne, albo domach ograbionych z aluminiowych okładzin czy okablowania.

– Doszło do tego, że ludzie malują na drzwiach domów napis „Brak miedzi” – rzucił ojciec mojej dziewczyny. – Trudno wyobrazić sobie lepsze zaproszenie dla złodzieja.

Pokręciwszy się trochę po mieście z Jayem, dowiedziałem się, jak złomowcy obrabiają domy i czego w nich szukają. Teraz pragnąłem poznać drugą stronę biznesu, polegającą na skutecznym upłynnianiu zdobyczy. Wałęsając się pewnego ranka po wschodniej części miasta, niedaleko miejsc, w które zabrał mnie Jay, spotkałem na swej drodze pewnego gościa. Wołają na niego „Shorty Rock”. Przemierzał ulicę East 55th w dzielnicy Central, pchając wypełniony złomem wózek sklepowy. Przystał na moje towarzystwo. Przyglądałem się, jak wyszukiwał kawałki złomu, a potem sprzedawał kradzione fanty na złomowisku. Wszystko to miał w zasięgu ręki. W okolicy było przecież mnóstwo opuszczonych budynków i składów złomu.

Jay to profesjonalny złomowiec, spec od grubej roboty. Shorty jest natomiast przykładem przeciętnego cwaniaczka, który żeby przetrwać, sprzedaje to, co uda mu się znaleźć na ulicy.

Reklama

Shorty zgodnie z ksywką był kurduplem. Mówił szybko i z południowym zaśpiewem. Tocząc kolebiący się wózek, przedstawił mi pokrótce swoje życiowe credo. Na chybił trafił wynosił z domów, co się dało, upychał zdobycz w wózku i spylał z miejsca przestępstwa. Najlepszy dzienny utarg, jaki przyniosła mu sprzedaż przypadkowych skrawków metalu, wyniósł 111 dolarów. To jednak rzadki wynik.

W dniu naszego spotkania dzielny złomowiec przetrząsał wymarłe domostwa już od 5.30 rano. Kiedy na niego wpadłem, właśnie szedł spieniężyć swój łup w przetwórni odpadów New Western Reserve Recycling Center, znajdującej się na końcu ulicy.

Po drodze Shorty opowiedział mi swoją historię, pod którą mogłaby się podpisać większość zbieraczy złomu. Miał 51 lat, z czego osiem spędził w zakładzie karnym. Od kiedy wyszedł na wolność w 2002 roku, nie był w stanie zagrzać miejsca w żadnej pracy.

– Jestem dłużej na wolności, niż siedziałem w pudle – oznajmił. – Tymczasem nawet w Walmarcie pokazują mi drzwi.

Za młodu Shorty’emu nawet przez myśl nie przeszło, że skończy jako zarośnięty brudem i cuchnący potem lump, który za parę dolców popyla w tę i nazad ulicami Cleveland z wózkiem kradzionego złomu. Wyjawił mi, że pochodzi z Arkansas i przez parę lat studiował w Georgii, ale wydalono go z uczelni po tym, jak wziął udział w rozboju z bronią w ręku. Z tego samego powodu po raz pierwszy trafił do pudła.

Słuchając wspomnień Shorty’ego z jego pobytu w pierdlu, pomyślałem o Jayu. Wprawdzie Jay to grubsza ryba w branży złomowej, ale jego historia była podobna. Jay trafił do pudła sześć razy, głównie za narkotyki. Zgodził się mi pomóc na wyraźne żądanie miejscowych stróżów porządku. Tylko tak mógł uniknąć kolejnej odsiadki, tym razem za bójkę z innym złomowcem, w której poszło o podział łupów. Jak większość handlarzy złomem Jay kiedyś ostro brał. Zresztą tak właśnie trafił do branży złomowej – potrzebował hajsu na dragi. Teraz był już względnie czysty i jego myśli zaprzątały głównie przekręty związane ze złomem. Przez całą noc Jay skupuje od ćpunów kradziony metal po groszowych stawkach, żeby następnego dnia sprzedać towar z zyskiem na legalnym złomowisku.

Reklama

Shorty’emu gęba się nie zamykała. Pchając wózek, niestrudzenie snuł opowieść z życia złomowca. Jeden z najciekawszych wątków, choć mogła to być totalna ściema, dotyczył pewnego milionera, który dorobił się fortuny, gromadząc złom z posesji należących do uniwersytetu Case Western Reserve i szpitala uniwersyteckiego. Gigantyczna część gruntów i urządzeń w Cleveland znajduje się w posiadaniu obu tych instytucji.

– Gość otworzył swój składzik – ciągnął Shorty – i ze środka wysypały się tony złomu. Mógł lekko zarobić dwa patyki w godzinę na sprzedaży tego szajsu.

Od złomowca do milionera. Wzbogacić może się każdy, wystarczy się mocno przyłożyć.

Ciężko uwierzyć, że na kradzionym złomie można zrobić miliony, skoro średni roczny dochód mieszkańca Cleveland to ledwo 27 470 dolarów, a około 30 procent populacji żyje poniżej poziomu ubóstwa. Kradzież metalu pozostaje jednak jedną z najbardziej dochodowych fuch w mieście. Podaż jest praktycznie nieograniczona, ryzyko przyłapania na gorącym uczynku znikome, a dystrybucja towaru sprowadza się do przechadzki po ulicy East 55th. Dla wielu to wymarzona wprost ścieżka kariery.

– Szkoda, że nie wkręciłem się w ten biznes, kiedy miałem 20 lat – rzuca z żalem Shorty, gdy docieramy wreszcie do Przetwórni Odpadów New Western Reserve Recycling, złomowiska upchniętego na obskurnym podwórku za rogiem. – Teraz miałbym już własną i całkiem legalną firmę, zero zmartwień, żonę i 25 dzieciaków.

Reklama

Następnie Shorty wziął udział w rytuale, którego świadkiem byłem jeszcze kilkadziesiąt razy podczas mojej wyprawy po złomowiskach. Oto pojawia się koleś z ewidentnie trefnym towarem, ale nie padają żadne niewygodne pytania. Pracownik złomowiska wysypał zawartość koszyka Shorty’ego na dużą wagę podłogową, następnie zważył i obfotografował ładunek. Facet w jednym z okienek wydrukował pokwitowanie, po okazaniu którego Shorty dostał należną mu dolę w drugim okienku. Kiedy Shorty pobierał należność, natychmiast połączono informację o sprzedanym przez niego towarze ze zdjęciem jego facjaty, figurującym w bazie danych złomowiska. To najnowszy wymóg prawny, który w założeniu ma pomóc organom ścigania skutecznie wytropić każdego handlarza kradzionym złomem. Tymczasem według funkcjonariuszy policji z komisariatu w dzielnicy Central, a konkretnie młodszej sierżant Heather Misch z Trzeciego Posterunku, guzik z tego wynika.

Jay Jackson podąża ukrytą ścieżką w kierunku jednego z największych złomowisk w Cleveland: Wilkoff and Sons. Większość towaru właściciele skupują od mniejszych składowisk złomu. Po rozdrobnieniu towar rozprowadzany jest po Stanach, a część idzie na eksport. Jay przyznał mi się, że często podprowadza stąd metal, żeby sprzedać go potem na innych złomowiskach.

Sięgające nieba sterty złomu w składowisku Wilkoff and Sons. Po prawej widać drabinę, po której złomowcy wdrapują się na górę, żeby zwinąć trochę towaru. 

Reklama

Problem po części polega na tym, że odróżnienie niekradzionego złomu – na przykład starych zlewów czy kabli, które oddają na złomowisko praworządni obywatele – od złomu wykradzionego z pustostanów lub zamieszkałych budynków, praktycznie graniczy z cudem. Poza tym policja rzadko otrzymuje zgłoszenia o kradzieży metalu. Jeśli dom stoi pusty, musi upłynąć sporo czasu, zanim ktokolwiek się zorientuje, że z budynku coś zniknęło. Mało tego, złomowcy przestępcy często pozbywają się towaru w różnych częściach miasta lub wywożą go poza granice stanu. Topią i wyklepują kradziony złom dla niepoznaki albo mieszają go z innymi skrawkami metalu, żeby zmylić trop.

Na szczęście Shorty nie musiał uciekać się do takich sztuczek. Udało mu się bez większego zachodu opylić drobnicę, którą zebrał po drodze na złomowisko. Kiedy już zainkasował pieniądze, pokazał mi pokwitowanie, które ściskał w brudnej dłoni. Jego twarz rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Ile zarobił przez te pięć godzin wycierania chodników w poszukiwaniu złomu? Pięć dolarów i 54 centy.

Wysypisko na jednym z wielu złomowisk w Cleveland. Złomowcy mogą ze sterty zepsutych sprzętów AGD itp. wybrać co smaczniejsze kąski i na miejscu powyrywać z nich metalowe elementy.

Radny Anthony Brancatelli z 12. dzielnicy przechodzi koło opuszczonego domu w Slavic Village; z elewacji znikły aluminiowe elementy, ocalał jedynie ganek.

W ciągu ostatnich dziesięciu lat kradzież złomu stała się jednym z najgwałtowniej nabierających na sile zjawisk w Stanach Zjednoczonych. Szara strefa ma to do siebie, że trudno opisać ją za pomocą dokładnych statystyk, ale eksperci od kradzieży metalu, jak Gary Bush z Institute of Scra Recycling Industries (ISRI) w Waszyngtonie, są zdania, że w ostatnich latach aktywność złomowców znacznie wzrosła. W 2008 roku ISRI stworzyła system alarmowania o kradzieżach metalu „Scrap Alert”, który ułatwia komunikację między posterunkami policji a złomowiskami. Oddziały obyczajówki, zwykle badające przestępstwa narkotykowe i seksualne, zostały częściowo oddelegowane do śledztw związanych z kradzieżą metalu. Według danych ISRI, w latach 2009-2012 liczba zgłoszeń roszczeń ubezpieczeniowych z tytułu kradzieży metalu wzrosła o ponad 500 procent.

Reklama

Tymczasem postać niechlujnego handlarza złomem przeniknęła do kulturowej świadomości. Przykładem niech będzie nowy serial kryminalny pt. „Low Winter Sun”, emitowany na kanale AMC. Akcja toczy się w Detroit, na styku świata złomowców i dilerów narkotykowych. Z kolei raper z Detroit Danny Brown opisuje zasady gry w świecie złodziei metalu w jednym ze swoich kawałków pt. „Scrap or Die”, co jest nawiązaniem do „Trap or Die” – hymnu dilerów autorstwa Young Jeezy’ego. Dla Browna złomowcy to przedstawiciele uciśnionej warstwy społecznej, walczącej o swoje z klasą posiadającą, dlatego cedzi przez zęby: „Drzwi rozwalimy łomem i weźmiemy wszystko. Jak ci się nie podoba, wypierdalaj, dziwko”.

Detroit, ten symbol zmierzchu epoki postindustrialnej i ucieleśnienie upadku miast przemysłowych, stanowi idealną scenerię dla rodzącego się mitu złomowca. Nie sposób wyobrazić sobie antybohatera, który równie dobrze wtapiałby się w ten postapokaliptyczny krajobraz. Spod gruzów amerykańskiej gospodarki stara się wygrzebać cokolwiek, co miałoby jakąś wartość. Wśród złomowców jest wielu bezrobotnych, którzy wskutek załamania gospodarczego utracili pracę. Ich obecność oraz 14 milionów opustoszałych domów w całej Ameryce przypominają o wciąż niezażegnanym kryzysie finansowym i jego dotkliwych reperkusjach. Czy coś trafniej oddaje sprzeczności zrodzone przez recesję niż niestrudzona aktywność tych termitów ery poprzemysłowej?

Reklama

Stanowią jednocześnie jeden z najbardziej niebezpiecznych tworów recesji – złodziei bez skrupułów plądrujących własne miasta, jak i przykład typowo amerykańskiej przedsiębiorczości. Starają się stawić czoła trudnej sytuacji i z niemałą odwagą budować nową gospodarkę na zgliszczach starej.

Wprawdzie na łamach prasy jako miasto najboleśniej odczuwające skutki zapaści gospodarczej najczęściej pojawia się Detroit, ale to właśnie Cleveland zmaga się z prawdziwą plagą złomowców. W tej konkurencji Motown został daleko w tyle.

Fakt, Detroit jest na drugim miejscu po Cleveland, jeśli chodzi o liczbę roszczeń z tytułu kradzieży metalu ogółem w skali kraju. Ale jeśli wziąć pod uwagę liczbę roszczeń na głowę, Motor City nie wchodzi nawet do pierwszej dziesiątki. Według badania przeprowadzonego przez Uniwersytet w Indianapolis, na 100 tysięcy mieszkańców Cleveland przypadają 73 roszczenia.

Na drugim miejscu znalazło się miasto Flint z 66 roszczeniami na głowę. Miejsca w czołówce przypadły również dwóm innym miastom ze stanu Ohio: Cincinnati i Dayton. Cleveland pozostaje niezaprzeczalnym liderem w złomowaniu. Działalność przestępcza złomowców w tym mieście wzbudziła zainteresowanie samego FBI. Federalni niedawno wszczęli w tej sprawie śledztwo i dokonali serii aresztowań. Na celowniku FBI znaleźli się członkowie gangów zajmujący się przewozem kradzionego towaru poza granice stanu i łupieniem stacji elektroenergetycznych.

Reklama

Zdaniem większości ekspertów, ogólnokrajowa hossa na rynku złomowniczym, która zaczęła się w 2008 roku, jest wynikiem gwałtownego wzrostu cen stali i miedzi, wywołanego wzmożonym światowym popytem na te metale.  Według Joe Pickarda, głównego ekonomisty w ISRI, od tego momentu ceny złomu zaczęły stopniowo rosnąć, osiągając szczyt w 2011 roku, kiedy za funt miedzi płacono całe cztery dolary. Gros właścicieli złomowisk, przedstawicieli prawa i dobrze zorientowanych złomowców uważa, że zwiększony popyt bezpośrednio wiązał się z boomem w chińskiej branży budowlanej. Joe sądzi, że kolejny czynnik stanowiło mniejsze od prognoz wydobycie w amerykańskich kopalniach. Jeden fakt pozostaje bezsporny: około 30 procent złomu ukradzionego z domów i magazynów na terenie USA najprawdopodobniej przekracza granicę Stanów. Część „eksportu” wraca następnie do amerykańskich konsumentów w postaci tanich wyrobów przemysłowych lub dóbr konsumpcyjnych. I chociaż w ciągu ostatnich dwóch lat wydobycie w amerykańskich kopalniach znacznie wzrosło, a na chińskim rynku budowlanym nastąpiło zdecydowane spowolnienie, złomowcy, którzy fachu uczyli się w latach 2008-2011, nie zamierzają się przekwalifikować. Szybko przystosowali się do nowych warunków, przerzucając się na plądrowanie opuszczonych domów przejętych przez banki.

Domy niczyje to jeden z powodów, dla których Cleveland jest ziemią obiecaną złomowca. Radny Anthony Brancatelli, który wypowiedział wojnę złodziejom metalu, ma swoją teorię na ten temat. Według niego nieprzebrane bogactwo złomu, które pozostawiła po sobie zapaść na rynku mieszkaniowym, podsyca boom w branży złomowej. Anthony wie, co mówi. W jego gminie znajduje się zamieszkana przez Polaków, czarnych i Latynosów dzielnica Slavic Village, która notuje największy w kraju odsetek przejęć nieruchomości. Jakby tego było mało, dzielnicę systematycznie plądrują złomowcy.

Reklama

Któregoś ranka umówiłem się z Anthonym w staroświeckiej polskiej restauracji w samym sercu Slavic Village. Przez bez mała kwadrans torował sobie drogę od drzwi wejściowych do mojego stolika, rozdając wokół uściski dłoni i witając się z każdym gościem, tu i ówdzie rzucając sympatyczny żarcik – w sam raz błyskotliwy i nieco letni, żeby – broń Boże! – kogoś nie obrazić. Wyglądał na rasowego homo politicus. Mimo że z nieba lał się żar, miał na sobie żelazny zestaw polityka, czyli niedopasowaną marynarkę i znaczek w klapie.

W trakcie posiłku złożonego z pszennych tostów i jajecznicy Anthony wyjaśnił mi, że geneza obecnych kłopotów mieszkaniowych miasta sięga schyłku lat 90. Wtedy to mieszkańcy Cleveland masowo inwestowali w rynek mieszkaniowy: kupowali nieruchomości, wkładali w nie trochę kasy i odsprzedawali po mocno zawyżonych cenach. Parszywe nory po lekkim remoncie szły jak woda za astronomiczną w tych warunkach cenę 100 tysięcy dolców. Zbyt wysoko wycenione nieruchomości były pierwszym zwiastunem nadchodzącej fali przejęć.

Nowe milenium przyniosło ze sobą tanie kredyty mieszkaniowe, które rozdawano ludziom jak cukierki. Niejeden zaciągnął kredyt hipoteczny na mieszkanie, na które tak naprawdę nie było go stać. Ludzie ugrzęźli w długach.

Właśnie wtedy, w okolicach 2008 roku, ceny złomu zaczęły szybować w górę. Chęć szybkiego wzbogacenia się na handlu złomem popchnęła wielu na ścieżkę przestępstwa. Kolesie tacy jak Jay zaczęli pracować w grupach i wynajmować urządzenia budowlane do grubszych robót. Potem złomowcy rozszerzyli swoją działalność na dzielnice, które nie były jeszcze całkiem wyludnione. Stąd już tylko krok do kradzieży pokryw od studzienek i rozbiórek stacji elektroenergetycznych.

Reklama

– Doszło do tego – ciągnął Anthony – że wykonawcom bardziej opłacało się porzucić swoją poobijaną furgonetkę na złomowisku, niż pracować.  Koleś pokroju Shorty’ego Rocka inkasuje za złom 100 dolców, tymczasem naprawa szkód, które spowodował, kosztuje dziesiątki tysięcy dolarów.

Podczas gdy reszta kraju mozolnie wygrzebuje się z kryzysu na rynku mieszkaniowym, odsetek osób zalegających ze spłatą kredytu i przejęć zadłużonych nieruchomości nadal utrzymuje się w Cleveland na poziomie 9,5 procent. Jako zagorzały orędownik planowej demolki Anthony głęboko wierzy, że jedynym ratunkiem dla miasta jest eliminacja pustostanów. Jest członkiem zarządu banku ziemskiego Cuyahoga County Land Bank, który skupuje wymarłe budynki, żeby je wyburzyć lub, sporadycznie, odnowić i sprzedać. W ciągu ostatnich kilku lat Anthony i spółka zmietli z powierzchni ziemi 500 nieruchomości.

Po śniadaniu Anthony zaprowadził mnie do jednej z opuszczonych ruder kilka minut drogi od East 55th. Po raz pierwszy na własne oczy zobaczyłem tak zdewastowany pustostan. To miejsce wyglądało jak po najeździe Hunów. Frontowe drzwi były szeroko otwarte, a aluminiowa okładzina zdarta. Wyrwano praktycznie każdy, nawet najmniejszy skrawek metalu. Weszliśmy do środka. W gipsowych ścianach widać było postrzępione dziury – ślady po wyszarpanych przewodach i rurach. Anthony proponuje proste rozwiązania, na przykład nakłonienie władz miasta do odcinania mediów w opuszczonych budynkach. Efektem rozbiórki instalacji kanalizacyjnej przez złomowców jest często powódź w domu, a wyrywanie przypadkowych przewodów elektrycznych grozi pożarem.

Reklama

– Nie ma lepszego rozwiązania niż wyburzanie – oznajmił Anthony, kiedy z ulgą wyszliśmy z plugawej nory z powrotem na słońce. – Trzeba przeciąć ten wrzód i oczyścić rynek z opuszczonych nieruchomości.

Zdaniem Anthony’ego, puste parcele są o niebo lepsze niż obskurne rudery, które zachłanni złomowcy dewastują do tego stopnia, że nikt ich nie chce kupić. Koleś pokroju Shorty’ego Rocka inkasuje 100 dolców za złom, tymczasem naprawa szkód, które spowodował, kosztuje dziesiątki tysięcy dolarów.

Po wizycie w zdemolowanej ruderze zrobiliśmy sobie przejażdżkę po Slavic Village. Do wszystkich kamienic przylegały ogródki komunalne, a na każdej ulicy widać było dwa, trzy puste miejsca po domach. Przy jednej z kamienic znajdował się sporych rozmiarów welodrom do wyścigów rowerowych, który powstał na parceli przejętej przez bank. Mając za sobą 20 lat dorastania w Cleveland, ciężko było mi uwierzyć, że ktokolwiek w Slavic Village, kto już skończył 13 lat, ma rower, albo wie, czym – do cholery! – jest welodrom. Nie ulegało wątpliwości, że mieszkańcy i władze dzielnicy, którzy wskutek przejęć nagle obrośli w grunty, nie do końca wiedzą, jak je sensownie zagospodarować.

Anthony i lokalsi jednomyślnie głosują za systematycznym wyburzaniem. Po drugiej stronie barykady stoją tacy ludzie jak Shorty i Jay. Dla bezrobotnych i bez perspektyw planowa demolka jest synonimem zmarnowanych szans biznesowych. Gdy opuszczałem Slavic Village, przypomniały mi się słowa Shorty’ego: „W Cleveland są tysiące domów przeznaczonych do wyburzenia. Co się dzieje z całym tym szajsem w środku? Trafia na wysypisko śmieci. Dlaczego nie pozwolić bezrobotnym wejść do takiego budynku i zabrać stamtąd, co chcą? Przecież i tak dom pójdzie pod rozbiórkę”.

Reklama

W dzielnicy Central masowo giną pokrywy studzienek kanalizacyjnych. Zwykle padają łupem złodziei, którzy sprzedają je złomowiskom. Miedź jest w cenie.

Może w tym tkwi paradoks: te same czynniki ekonomiczne, które wywołały krach finansowy, stworzyły złomowca, który – żeby przeżyć – żeruje na wyniszczonej gospodarce. Przedstawiciele władz miejskich, jak Anthony, widzą w złomowcach swoich wrogów – pasożyty wysysające z miasta ostatnią krew. Tymczasem i jedni, i drudzy padli ofiarą zawirowań gospodarczych. Nie przestaną się nawzajem nękać, póki miasto nie znajdzie skutecznego lekarstwa na toczącą je chorobę. Póki to nie nastąpi, będą razem tkwić w tym bagnie.

Planowe wyburzanie ma jeden niewątpliwy plus: daje możliwość zagospodarowania nowo powstałej przestrzeni w twórczy i pomysłowy sposób. Niestety, Slavic Village ze swoimi ogródkami komunalnymi i welodromem jest swego rodzaju anomalią. W przeciwieństwie do zachodniej części miasta, pełnej nieczynnych fabryk przekształconych w hipsterskie pracownie dla artystów, wschód Cleveland zaczyna coraz bardziej przypominać wymarłe miasteczko, jak żywcem wyjęte ze starego westernu. Jeszcze chwila – i ulicami dzielnicy Central będą koziołkować gnane wiatrem biegacze stepowe, wpadając jeden po drugim w czeluście studzienek kanalizacyjnych.

Wprawdzie obrotny złomowiec może nieźle zarobić, ale naprawdę gruby hajs kosi się na prowadzeniu złomowiska. Właściciele złomowisk są jak lichwiarze, którzy nigdy nie brudzą sobie rąk i rzadko kiedy wpadają. Zaintrygował mnie aspekt etyczny przyjmowania trefnego towaru. Zapytałem złomowców, gdzie najlepiej upłynniać złom. Wszyscy polecali tę samą osobę: Henriettę Kolger, również znaną jako „Cookie”.

Reklama

Zarówno Jay, jak i Anthony zapewniali mnie, że na złomowisku Tyroler Scrap prowadzonym przez Henriettę sprzedać można każdy podejrzany rodzaj metalu, nieważne jak pogiętego, poszarpanego czy wgniecionego. Młodsza sierżant Misch umieściła Tyroler Scrap na swojej liście szemranych złomowisk, które należy poddać dalszej obserwacji. Nawet ofierze złomowców, z którą rozmawiałem, udało się odzyskać na tym złomowisku skradzioną własność.

Całymi tygodniami wydzwaniałem do „Cookie”, próbując umówić się na wywiad, ale za każdym razem jej personel zbywał mnie na różne sposoby:

„Musi pan dzwonić przed 15.00, nigdy nie ma jej w biurze późnym popołudniem”, „Ciężko ją zastać przed 14.30. Proszę zadzwonić jutro”, „Kurczę, dopiero co wyszła. Poszła do banku wpłacić pieniądze”.

„Cookie” i jej personel słusznie zachowują ostrożność. Wokół miejscowych złomowisk robi się gorąco. Lokalni dziennikarze i gliny zaczynają węszyć. „Cookie” wolałaby uciąć sobie rękę, niż dać się wrobić w jakiś syf.

Dwa dni z rzędu nachodziłem ją na złomowisku. Skoro i tak wszyscy o niej gadali, równie dobrze mogła przedstawić własną wersję wydarzeń, tłumaczyłem. W końcu uległa moim namowom.

Zakład „Cookie” nie przypomina złomowisk, które w ostatnich latach wyrastały jak grzyby po deszczu na East 55th w reakcji na zwyżkę cen złomu. Tyroler Scrap to mała firma rodzinna założona jeszcze w 1935 roku. Nieżyjący już pierwszy mąż „Cookie” Robert Becker wszedł w posiadanie złomowiska w marcu 1988 roku. Będąc z zawodu i powołania spawaczem, Robert wydał wszystkie oszczędności, by kupić Tyroler Scrap. Po zaledwie dwóch miesiącach szczęśliwy posiadacz wymarzonego złomowiska miał rozległy zawał. Robert zmarł w wieku 45 lat. Przed śmiercią męża „Cookie” pracowała jako kierowniczka hotelu, ale pragnąc uczcić pamięć Roberta, postanowiła przejąć po nim biznes złomowniczy. W tej chwili w firmie zatrudniona jest jej najstarsza córka Chris, najmłodszy syn i drugi mąż, Richard.

Reklama

Tyroler Scrap z wyglądu nie różni się od większości niedużych złomowisk. Na zewnątrz stoi waga do ważenia ciężarówek, przeznaczona do sporych ładunków. Obok znajduje się ogromny, pomalowany na jasny błękit garaż, w którym umieszczono kabinę z okienkiem wypłat i niewielką wagę do ważenia drobizny, zwożonej tu wózkami przez złodziejaszków mniejszego formatu. Większość dni „Cookie” spędza w okienku wypłat, otwierając z trzaskiem kasę i przesuwając dołem zielone banknoty dla złomowców.

Muszę przyznać, że widok „matki chrzestnej” branży złomowej w Cleveland do szczętu mnie rozbroił. Spodziewałem się obcesowej, wygadanej i szczwanej handlary. Ale kiedy przekroczyłem próg obitej drewnem kabiny, w której bzyczała klimatyzacja i pachniało meksykańskim żarciem na wynos, zobaczyłem kogoś zupełnie odmiennego od moich wyobrażeń. „Cookie” to krucha, przygaszona kobiecina o drżącym głosie i żylakach prześwitujących przez niemal przezroczystą skórę. Nosiła wygodne buty, a mimo to człapała z wyraźnym trudem. No i miała lekko podtapirowane krótkie włosy – tak charakterystyczne dla białych kobiet ze środkowego Zachodu, które są już w wieku upoważniającym do prenumeraty „Reader’s Digest”.

Od razu stało się jasne, że „Cookie” miała własny pogląd na swoją rolę w lokalnej społeczności. Uważała się za przyzwoitą osobę.

– Naprawdę dobrze traktuję tych ludzi – odparła, gdy zapytałem, jaką ma reputację wśród swoich interesantów. – Nie mam uprzedzeń. Nigdy nie patrzę na ludzi z góry… Od tak dawna siedzę w tym biznesie, że niektórzy z moich klientów mówią do mnie „mamuś”. Od wejścia krzyczą: „Cześć, mamuś! Jak leci?! Zdrówko dopisuje?!”.

Reklama

Tęskni za czasami, kiedy biedne czarne dzieciaki z sąsiedztwa, bosonogie i umorusane, mogły za pieniądze uzbierane ze sprzedaży puszek kupić sobie latem lody. Niedawne zaostrzenie przepisów sprawiło, że jedynie osoby pełnoletnie mogą sprzedawać złom, nawet jeśli są to tylko puszki po oranżadzie.

Kiedy opowiadałem „Cookie”, czego się dowiedziałem o handlu złomem w Cleveland, wyraźnie poruszyła ją wzmianka o złomiarzach wybebeszających wnętrzności domów niczym padlinożercy i o złomowiskach sprzedających metal do takich krajów jak Chiny. Zdradziła mi, że starała się przekonać miejscowych polityków z ratusza do utworzenia licencji na zbieranie złomu. Niestety, był to daremny apel.

Jak wszystkie inne złomowiska Tyroler Scrap również sprawdza zgodność sprzedanego towaru ze stanową bazą danych. Jak na razie procedura ta w żadnym stopniu nie pomaga ukrócić plagi złodziejstwa. Zapytałem „Cookie”, dlaczego niektórzy jej klienci twierdzą, że na jej złomowisku zawsze udaje im się opylić trefny towar. Wyglądała na głęboko urażoną.

– Kiedy ludziom powinie się noga, gadają, co im ślina na język przyniesie, żeby tylko uratować tyłek – odrzekła. – Ale wiesz co, zapytaj Richarda, on zarządza placem. Richard, czy widziałeś, żebym kiedyś przyjmowała pokrywy od studzienek?.

Richard, drugi mąż „Cookie”, zawtórował z ustami pełnymi jakiejś ohydnej papki:

– Bierzemy je tylko po okazaniu upoważnienia.

Powiedziałem „Cookie”, że jedno z moich źródeł oskarżyło ją o skup kradzionych pokryw do studzienek.

– Słyszałam, że zawsze znajdą się tacy, co to kupią – rzuciła. – Dają mniej niż na złomowisku. Tylko ja i Chris zajmujemy się tu ważeniem.

Następnie zachęciła córkę do wzięcia udziału w rozmowie, pokrzykując w jej kierunku:

– Chris, co byś powiedziała, jakbym ci przyprowadziła do ważenia ciężarówkę pełną pokryw od studzienek?.

Chris wsunęła głowę do kabiny i starannie wygłosiła wyuczony tekst:

– Nie kupilibyśmy tego. Nikt by tu tego nie wziął. Nie wolno nam skupować takich rzeczy.

Wróciłem jeszcze raz na złomowisko Tyroler Scrap, tym razem z nazwiskiem wspomnianego złodzieja studzienek, którego gliny zwinęły parę miesięcy wcześniej. Kiedy poprosiłem „Cookie” o sprawdzenie rejestru, ręce zaczęły jej się trząść, a głos zadrżał. W przeciwieństwie do nowszych złomowisk, w których rejestr sprzedających i towarów jest w pełni skomputeryzowany, w Tyroler Scrap wciąż używa się segregatora i papierowych fiszek.

– Powiedz mi, jak to się pisze, to poszukam – poprosiła „Cookie”.

– J-E-F-F-E-R-Y S-H-U-G-A-R-T – przeliterowałem.

Przerzucała strony, aż w końcu dotarła do litery „S”. Dokładnie przejrzeliśmy każdy rządek fotografii, które przez pomyłkę można by wziąć za zdjęcia do kartoteki policyjnej. Nigdzie ani śladu Shugarta. Wyglądało na to, że faktycznie jest czysta. Oprócz pożegnania niewiele mieliśmy sobie do powiedzenia. Wychodząc, natknąłem się na złomowca, który pracowicie zdrapywał kozikiem miedź ze zwojów kabla. Spytałem, czy zechciałby ze mną porozmawiać albo dać sobie zrobić zdjęcie, ale aż się wzdrygnął:

– Nie powiem ani słowa – oświadczył.

Ze względu na przestępczy charakter działalności złomowców niektóre imiona i nazwiska osób występujących w tekście zmieniono, by ochronić ich tożsamości.

Henrietta „Cookie” Kolger, właścicielka złomowiska Tyroler Scrap, wręcza złomowcowi jego dolę. 

TAK ZACZYNAŁA NIRVANA

URYNĄ MALOWANE

NASTOLATKI KOCHAJĄ AL-KAIDĘ