FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Primavera Sound Festival 2013 x VICE x Relacja

Poszliśmy nawet na jakieś koncerty. Serio. Przy dwustu wykonawcach nie dało się tego uniknąć.

Znowu nam się udało. YOLO. Samolot się nie opóźnił, mieliśmy na pokładzie Omenę Mensah, co niestety nie przyniosło poprawy warunków atmosferycznych. Kąpiel w Morzu Śródziemnym i wieczorne oczekiwania pod sceną sprawiły, że wróciliśmy z grypami-hiszpankami. Poszliśmy nawet na jakieś koncerty. Serio. Przy dwustu wykonawcach nie dało się tego uniknąć. Tym razem postawiliśmy jednak na jakość, nie ilość.

Reklama

DZIEŃ 1

Tame Impala [Heineken Stage]

Niebezpodstawnie mogę zaliczyć się do bojówki Tame Impala, która „znała to wcześniej”. Dwa lata temu, czekając przy najmniejszej scenie na Prince Ramę, nagłośnieniowcy raczyli nas kawałkami z „Innerspeaker”, a my marzyliśmy, jak pięknie byłoby ich zobaczyć w barcelońskiej aurze. Cały czas zazdroszczę tym szczylom, że zarabiają na swoje życie jeżdżąc po świecie, dmuchając krokodyla i przyciągając przed główną scenę tłum ludzi. Niespełna godzinny, narkotyczny i obfitujący w kilkunastominutowe pętle set, sprawił, że po raz pierwszy poczuliśmy, że jesteśmy na wakacjach, gdzieś tam obok rosną palmy a przed nami wciąż najpiękniejsze trzy dni w roku.

Dinosaur Jr [Primavera Stage] / Jessie Ware [Pitchfork]

Całe życie wiatr w oczy, trzeba biegać, nic nie pamiętamy.

Deerhunter [Ray-Ban Stage]

To nie plotki, Bradford jest zbyt chudy nawet jak na leżącą na nim sukienkę z epoki Flintstonów o rozmiarze -2. Brzmi jednak na tyle potężnie, jakby energię czerpał z niepoznanych dotąd źródeł. Tym bardziej, że wykonywana prawie w całości nowa płyta na żywo jest jeszcze bardziej garażowa i brudna. Super, że zaczęli od Microcastle, jeszcze lepiej, że wpletli w set kawałki z Halcyon Digest, ale to co chłopaki robią z Monomanią jest jak burza po bezchmurnym dniu. Jest głośno, są błyski, kapitan marzeń zabiera na swój statek, a my słyszeliśmy najlepszego rokędrola na całym festynie.

Reklama

Grizzly Bear [Primavera Stage]

Pierwszy dzień zapowiadał się jako najtrudniejszy, na ślepo musieliśmy wybierać gdzie pójść, jednocześnie omijając tysiąc pięćset zespołów, które chcielibyśmy zobaczyć. Tym samym tuż po zmroku wysiadły nasze narządy ruchu, zmuszając nas do pikniku na trawce. Kilometr od sceny bardzo wyraźnie można było usłyszeć każde drgnięcie w wokalu Edwarda Droste, nie było czasu, trzeba było biec dalej. Hej typy, mam gdzieś jeszcze wasz bilet na odwołany koncert w Katowicach, wypadałoby wreszcie wywiązać się z zobowiązań wobec fanów ze wschodniej tundry.

Menomena [VICE]

Nie było opcji żeby nie pójść, choćby na chwilę na scenę VICE, by usłyszeć Menomenę. Czasu mało, w biegu z Grizzly Misia na Phoenix przystanęliśmy w niezbyt porażającym tłumie, lecz równie dobrze moglibyśmy sobie odpuścić. W nowych piosenkach brakuje chyba wszystkiego, a przede wszystkim Brenta Knopfa. Melodie, które ciężko podczepić pod bazę rytmiczną, niedobór intymności, gra trochę na aferę to nie to czego oczekiwaliśmy i bez większego żalu uderzyliśmy w Death Grips.

Phoenix [Heineken Stage]

„Bankrupt!” to najlepsza tegoroczna płyta (jeśli w rankingu nie uwzględnimy Justina Timberlake’a i jeszcze nieosłuchanej do znudzenia Boards Of Canada). To także jedyny zespół, któremu tego lata mogliśmy przekleić etykietkę „nie zobaczysz w 2013 w Polsce”. Francuzi swój set oparli wyłącznie na hiciorach, choć wydaje nam się, że oni po prostu nie mają w swoim repertuarze gorszych momentów. Było konfetti, „1901” i „Lisztomania”. Było wszystko. Sofia Coppola nie mogła sobie na męża wybrać nikogo lepszego niż Thomas Mars.

Reklama

Animal Collective [Primavera Stage]

Wiemy co i jak grywają ostatnio Animale, jednak napięcie jakie towarzyszyło naszej wycieczce było większe niż zwykle. Zagadka, czy zagrają „Purple Bottle” przesłaniała nam wszystkie poprzednie koncerty. Zgadywanki "po jednej nutce" przed każdym kawałkiem przyniosły dużo radości (hura, Sky!). Pomimo, że występ trwał ledwie godzinę, był najlepszym od dawna pod względem doboru, wykonania i nagłośnienia. Selekcja czterech najlepszych hitów z najnowszej płyty i pozostałe w zupełności spełniły nasze fanowskie oczekiwania. Pod sceną nie brakowało onomatopeicznych zaśpiewów i przy każdym "whoop whoop", "alelelele" czy "łooo" zespół tradycyjnie bywał wspierany przez publikę. Wyskakane dzieciaki darły mordę jeszcze głośniej niż Avey, tańczyły z większą gracją niż Deakin, machały czerepem prawie jak Geolog, tylko Bolero śpiewały gorzej od Pandy.

DZIEŃ 2

Pierwszy raz od czterech lat udało mi się zobaczyć więcej niż 2 kawałki Shellaca. Uważam to za spory sukces. Okazało się również, że Barcelona może być w maju najzimniejszym miastem na ziemi i zamiast sukieneczek dla Damona trzeba było założyć na siebie wszystko, co zdołało się zmieścić w bagażu. Absolutnie wszystko, łącznie z szalikami zrobionymi z koszulek.

The Jesus and Mary Chain [Heineken Stage]

Ustawienie JAMC na głównej scenie przed samym Blur to świetny pomysł, zwłaszcza, że późniejsze dobicie do pierwszych rzędów by pomacać Damona graniczyło z cudem. Dodatkowo, na sam koncert Szkotów nie trzeba było nas specjalnie namawiać, taka okazja może się już nie powtórzyć. Nie oczekiwaliśmy fajerwerków od zdziadziałego już zespołu. Pod względem muzycznym, na fenomenalnie nagłośnionej scenie głównej, wszystko było super, z tym, że dość długawy set pod sam koniec nużył, jakby zapętlono jedną piosenkę w kółko. Małą odskocznią było wsparcie Bilindy z My Bloody Valentine przy refrenie do „Just Like Honey", największego hitu The Jesus and Mary Chain. Zastanawia jednak definiowanie ich muzyki jako ascendentów MBV czy całego szugejzu. Porównanie live ich obu wypada opacznie.

Reklama

Blur [Heineken Stage]

Zostało nam w życiu już naprawdę niewiele zespołów, przez które jesteśmy w stanie rzucić nasze pseudokorpożycie, spakować się na biedaka w podręczną walizkę i ruszyć w świat. Przy okazji czterech poprzednich edycji udało się zobaczyć w rejonie pierwszych rzędów niemal całą śmietankę starych, choć wciąż jarych dziadów – wzruszaliśmy się przy reaktywacji Pavement, piszczeliśmy z paralitycznym Jarvisem Cockerem, tańczyliśmy w parach do piosenek The Cure. Co roku trafia nam się zespół, przez który decydujemy się ominąć prawie cały festiwalowy dzień i jak najmłodsze (i najgorsze) psychofanki siedzieć pod barierkami średnio cztery godziny. Wszystko po to, żeby tylko przypadkiem nie przegapić najmniejszego uśmieszku, załapać się na oblewanie publiczności wodą i nie musieć co chwile nadwyrężać szyi, przebijając wzrokiem przez rzędy rozhisteryzowanych panien. I tym razem nie obyło się bez problemów logistycznych – jak tu wytrzymać prawie trzy godziny, kiedy Hiszpanki obok otłukują twoje żebra, powoli zaczyna Ci się chcieć siku i nie dzieje się po prostu nic. Do tej pory zastanawiam się jak udało nam się zabić oczekiwanie, nie ma to jednak najmniejszego znaczenia i wszyscy przybijamy sobie wysoką piątkę, że nam się udało. Jeśli zupełnie przypadkiem nie przebywałeś w Londynie w trakcie zeszłorocznej Olimpiady, nie ogarnąłeś się też dziesięć lat temu, że fajnie byłoby pojechać na ich koncert do Berlina, to (w przeciwieństwie do twoich współtowarzyszy) dopiero w Barcelonie miałeś okazję na to, żeby wiedzieć, jak to jest zobaczyć Damona Albarna po raz pierwszy.

Reklama

Już sam wstęp w statystykach podliczamy jako My 0 : 1 Blur. Na straty poszły buty, paznokieć (ugh, cały) u ręki sztuk jeden oraz wygrzane przez nas miejscówki. Po krótkiej zapowiedzi w postaci „Theme From Retro” bez znaczenia już było kto gdzie stał, bo niewyobrażalna ludzka masa przelewała się od lewa do prawa wykrzykując „Girls & Boys” głośniej niż zespół na scenie.

Udało się opanować sytuację, najgorsze dopiero miało naciągnąć. W trakcie dziesięciu minut Damon zrobił kilka salt na scenie, Graham natomiast postanowił teatralnie wypierdolić się z gitarą podczas „Popscene”. Najważniejszy dla mnie kawałek - „Beetlebum” – przypadł na sam początek setlisty, i można było tylko żałować, że w tle nikt nie załączył teledysku z tymi zielonymi, smutnymi ślipiami Albarna. Wysunięcie zza kotary pianinka oznaczało, że Blur mimo panującego szału, delikatnie chcieli wpędzić w nas w nostalgiczny nastrój, grając swój bezdyskusyjnie najlepszy utwór – „Caramel”.

A potem to właściwie już nie wiemy co się działo. Był chórek na „Coffee & TV”, anielskie (i zdecydowanie najgłośniejsze) śpiewy na „Tender” - utworze, który najczęściej wizualizowałam sobie podczas jazdy metrem. No wiecie, wszyscy łapią się za rączki i z ekipą gospel śpiewają „Oh my baby, oh whyyyy, oh myyyyy”. Kulminacyjna fala histerii przypadła na „Country House”, Damon postanowił wyjść w tłum i na rękach swoich fanów, myląc kilka zwrotek, bawić się jeszcze lepiej niż my. Odbiór koncertów Blur w znacznym stopniu zależy od tego, jakie towarzystwo masz dookoła siebie. Barcelona nie stała pewnie nawet obok tego co działo się w Hyde Parku, zdajemy sobie jednak sprawę, że podczas ich koncertu w Polsce tak głośno nie będzie. Oprócz „woo-hoo”, fragmentu, który zna cały świat, nawet jeśli dla nich to wciąż „ten kawałek z Fify”.

Reklama

To było piękne siedemnaście utworów, skończyło się na zapaleniu krtani i tygodniowym L4 po powrocie. Nigdy więcej nie zobaczę już Damona Albarna po raz pierwszy.

The Knife [Primavera Stage] 

Wiedzieliśmy, że będzie playback, performens i cała nowa płyta. Nie spodziewaliśmy się, że będzie tak zimno. Cały jednak ten teatrzyk, światła i dzikie tańce nie odwodziły od chłodnego kontemplowania na chłodnym betonie, a przy i tak okrojonym występie, dotrwaliśmy do monumentalnego "Full of Fire". Cóż z tego, jeśli nawet kawałek ten jest genialny, to brakowało autentycznego odzwierciedlenia w żywej wersji. Ważne, że poczuliśmy się jak na dyskotece.

Najsmutniej, że nie widzieliśmy Solange i Local Natives. Nikt nie obiecywał, że będzie lekko.

Dzień 3

Band of Horses [Heineken Stage]

Brad Cox tym razem już w nieformalnym stroju, powitał tych niespodziewających się zmiany w line-upie, na najlepszym festiwalu na świecie (skoro grał w tym roku trzy razy, to nie dziwota). Koncert, jeszcze lepszy od czwartkowego, tym razem rozpoczęty od Cryptograms, dalej to już prawie cała nowa płyta. Chłopaki zagrali głośno, ciężko, a zarazem z dużą łatwością. Najlepsza zabawa festiwalu z palmami, przy zachodzącym słońcu, z jakąś techno-przebitką. Szkoda tylko, że nie zanucił „No One’s Gonna Love You”.

Nick Cave and The Bad Seeds [Heineken] / Dan Deacon [Pitchfork]

Okazało się, wbrew naszym oczekiwaniom, że to Nick woli grać pośród tłumu, Dan zaś zgarnął na scenę pełnowymiarowy zespół, rozkręcając noise party. Nick Cave jest posiadaczem najbardziej donośnego, przeszywającego i czystego wokalu, więc spokojnie można było rozpoznać kawałki z Push The Sky Away stojąc przy innej scenie. Czekamy na lepszą, tym razem pełnowymiarową wersję koncertu w Gdyni. Mając w głowie zapaloną żaróweczkę, że jeszcze sobie z tym dziadem poobcujemy tego lata, trochę lżej było nam ruszyć z kopyta na scenę na drugim końcu festiwalowego terenu. Nie jesteśmy w stanie zliczyć ile kilometrów wyrobiliśmy biegając między scenami, następnym razem włączę sobie Endomondo. Udało nam się także zaliczyć przejażdżkę Diabelskim Młynem, sto obrotów za cztery euro.

Liars [Pitchfork]

Na tegorocznej trasie Liars grają wyłącznie nową płytę i kilka kawałków, których pewnie oni do końca sami nie znają. Być może w Katowicach nie podobał im się staw z delfinami i brzydcy, crowdsurfujący ludzie, w Barcelonie jednak Andrzej i reszta ekipy byli zdecydowanie najbardziej żywiołowym i zaangażowanym zespołem. Czego niestety nie można powiedzieć o sobie.

My Bloody Valentine [Heineken Stage]

Ostatnio polski internet żyje doniesieniami o stawkach, jakie trzeba uiścić za występy zagranicznych artystów. 150 tys. Euro – dokładnie tyle zainkasowali MBV za koncert, na którym nie słychać absolutnie nic. I to nie do końca w ten sposób, w jaki wszyscy sobie to wyobrażaliśmy. Nie jesteśmy gołosłowni, udało nam się ich widzieć w lutym w zamkniętej sali (bogu dzięki). Kiedy opadnie cała „ta” zajawa na „ten” zespół, „tę” reaktywację i „to” Loveless każdy z nas poczuje się delikatnie oszukany. Bo oczekiwania, które sobie postawiliśmy, stukrotnie przewyższają to, co będzie dane nam zobaczyć. Cały ich jazgot, wymieszany z dziesięciominutowym, legendarnym już fragmentem, brzmiącym jak przejeżdżający ci po plecach walec, to nie jest najgłośniejsza rzecz, jaką usłyszysz w swoim życiu. I też jesteśmy psychofanami, sprawdzaliśmy dźwięk w różnych lokalizacjach. Cała frajda polega na tym, że gdyby nie fakt, że dokładnie wiesz jak brzmi „You Made Me Realise” mógłbyś strzelać wyłącznie z ruchu warg co Kevin podśpiewuje pod nosem. A może to najzwyczajniej są hologramy?