FYI.

This story is over 5 years old.

Varials

Telewizja przyszłości

I tak proszę Państwa znaleźliśmy się w wieku dwudziestym pierwszym, gdzie na naszych plazmowych, płaskich jak klata Ireny Szewińskiej telewizorach oglądać możemy niczym praktycznie nieprzerwany festiwal reklamowy non-kurwa-stop.

Dziś rzecz będzie o tej cząstce naszej codzienności i o tej części kultury masowej, która jak żadna inna wypełnia nasze dni powszednie, samotne wieczory oraz puste głowy. To ona jest fundamentem szatańskiego planu przejęcia naszych dusz, naszych ciał, a przynajmniej naszych pieniędzy. To ona sprawia, że nie potrzebujemy niczego innego, nawet żyć życia swojego, bo co to za życie, jeśli tam, na ekranie takie cuda się dzieją. Proszę Państwa, witamy w przebogatym duchowo świecie współczesnej telewizji!

Reklama

Telewizja Polska w zamierzchłych czasach była medium, która masom szerokim zastępować miała codzienny niedosyt bodźców kulturalnych, na jaki cierpiała większa część społeczeństwa. To ta konkretnie część, która z różnych powodów nie mogła chodzić do kina, ani do teatru, która nie miała do czynienia z literaturą czy muzyką wysokich lotów. Bo najbliższe kino znajdowało się kilkadziesiąt kilometrów od miejsca zamieszkania, bo teatr to podobno aż w stolicy, a jeśli chodzi o książki, no to przecież bez przesady – naczytałem się lektur w szkole i wszystkie były do dupy. Ta część społeczeństwa pozbawiona była kontaktu z rzeczywistością w sposób tak namacalny, że dopiero telewizyjny program informacyjny, o tym kto, gdzie i co powiedział, ściągał delikwentów na ziemię i w sposób bardzo dosłowny mówił, jak żyć.

Nie będę tu sobie gęby wycierał powinnością misyjną telewizji, nie będę przypominał kultowej dziś Sondy, której już nie ma, nie będę wzdychał do kultowej Wielkiej Gry, której już nie ma, poniedziałkowego Teatru Telewizji, którego nie ma, genialnych programów dla młodzieży w rodzaju 5-10-15, czy czwartkowych kryminałów spod znaku Kobry. Wszystkie te programy, których już nie ma, w ogromnej części sprawiły, że dziś w naszym społeczeństwie żyją ludzie, którzy mają jakie takie pojęcie o kulturze szerokiej, mimo że świat dookoła zaprzecza jej istnieniu. Nie będę więc, powtarzam, rzewnie szlochał za tym, co było, lecz postaram się skupić na tym co dzieje się teraz. A dzieje się naprawdę ciekawie.

Reklama

Momentem przełomowym historii polskiej telewizji, było wprowadzenie na początku lat 90. na ekrany… reklamy. Tak, jej właśnie. Reklama, kręcona wtedy jeszcze po partyzancku, przez dziesięć może początkowo osób w całym kraju, sprawiła, że treści dotychczas emitowane zaczynały powoli tracić na znaczeniu. W pamięci widzów zostawał jingiel z reklamy Prusakolepu, goła baba z reklamy koparki Bumaru, czy parafraza fredrowskiego „Jeśli nie chcesz mojej zguby, Poloneza kup mi luby”. A nie ostatnia rola Łomnickiego na deskach Teatru Telewizji, scenografia Xymeny Zaniewskiej w kabarecie Olgi Lipińskiej czy choćby laureaci Sopotu '89. Reklama zmieniła nasz świat, reklama zmieniła nas w nim. O ile jeszcze w słodkich latach 90. była potrzebna, bo przybliżała nas do Zachodu i tworzyła nasze konsumpcyjne ambicje, o tyle dziś stała się towarem całkowicie zastępującym dotychczasowe produkcje telewizyjne, kolorową rozkrzyczaną papką z przesterowanym poziomem dźwięku, walącą nas obuchem między oczy, mającą nas skłonić do… No właśnie, do czego?

Na początku reklama w telewizji była wydarzeniem. Polacy, gdy ją zobaczyli, dyskutowali o niej, prasa się rozpisywała, przedszkolaki podchwytywały piosenkę będącą jej motywem muzycznym, hasła reklamowe wchodziły do języka potocznego, a w dobrym towarzystwie nie wypadało się na niej nie znać. Z czasem reklamy się mnożyły. Coraz więcej wąsatych panów Zenków z Dupy Mniejszej, prezesów zakładów produkujących śrubki albo keczup, wpadało na to, że reklama ma ogromną siłę oddziaływania, a w wygłodzonej reklamowo Polsce wręcz jest bronią masowego rażenia. A na dodatek przekłada się na sprzedaż, czyli na pieniąchy!

Reklama

Więc reklam zaczęło być więcej. Tak dużo, że telewizje zaczęły je gromadzić w tzw. bloki reklamowe, spekulować czasem antenowym i emitować je w porze największej oglądalności, czyli na przykład przed serialem “Niewolnica Isaura” albo przed transmisją mszy świętej z Częstochowy. Co lepsze wąsate cwaniaki zaczęły produkować te reklamy w sposób jako tako zorganizowany, a jeszcze lepsze wąsate cwaniaki pozakładały konkurencyjne prywatne telewizje, które mogłyby te reklamy bezustannie emitować.

I tak proszę Państwa znaleźliśmy się w wieku dwudziestym pierwszym, gdzie na naszych plazmowych, płaskich jak klata Ireny Szewińskiej telewizorach oglądać możemy niczym praktycznie nieprzerwany festiwal reklamowy non-kurwa-stop.

Oto włączamy pierwszą lepszą z brzegu telewizję ze słoneczkiem w logo (to, że jej twórcą i niepodzielnym od lat władcą jest wąsaty cwaniak z Radomia, nie ma tu większego znaczenia). W programie TV, takim papierowym dodatku dołączanym do gazet, aby te mogły wydrukować więcej reklam, stoi, że dziś wieczorem będzie w tej telewizji emitowany Super Mega Hit Kinowy z Brucem Willisem w roli głównej. Film faktycznie interesujący, widziałem go kiedyś, takie niezobowiązujące intelektualnie kino hollywoodzkie, ale za to dobrze zrobione, trzymające w napięciu. Film wg rozpiski trwa 90 minut, dlaczego więc zarezerwowano na niego czas od godz. 20.00 aż do 23.15? To pierwsze co rzuca się w oczy, no ale nic, jedziemy. Nie ma to jak czwartkowy wieczór z dobrym filmem. Po obejrzeniu krótkiego, niezobowiązującego bloku reklamowego zaczyna się projekcja. Ach, nie, jeszcze się nie zaczyna, bo jeszcze leci informacja kto jest sponsorem tegoż filmu. Jak się okazuje, sponsorów jest kilku, no ale obejrzę zajawki wszystkich, bo to przecież dzięki nim mogę dziś raczyć się tym szklanym cudem z Willisem w roli głównej, a ono przecież nie może być tanie.

Reklama

Zaczyna się więc film, jest godzina dwudziesta. Widzimy plansze rozbiegówki, tytuł filmu, zapoznajemy się z główną obsadą, jest już nawet pierwsza scena, w której… No właśnie. Nie wiem, co w niej, bo telewizja ze słoneczkiem w logo przerywa mi oglądanie pierwszej sceny filmu i mami blokiem tak zwanym reklamowym. OK, myślę, nieco to dziwne, ale przecież długo to nie potrwa, pójdę więc zrobię sobie herbaty, o ileż milej będzie oglądać ten film z ciepłą herbatą w dłoni. W kuchni jeszcze robię sobie z rozpędu kanapkę i zmywam po sobie, wracam truchtem przed telewizor, bo pewnie film się już zaczął.

Otóż się nie zaczął. Jeszcze lecą reklamy. Obejrzę więc ich jeszcze z piętnaście albo trzydzieści, nie na tyle jednak uważnie, aby dowiedzieć się który środek na katar jest dziś aktualnie skuteczny. Reklamy się wprawdzie kończą, bo wszystko się kiedyś kończy, ale niestety film się nie zaczyna. Zaczyna się za to blok tzw. autopromocji. Autopromocje to wyższa forma reklamy telewizyjnej. Są to bowiem reklamy innych programów tejże telewizji, które jeśli zdecydujesz się kiedyś obejrzeć, będziesz mógł obejrzeć zamiast nich inne reklamy, niż te które oglądałeś przed chwilą. Albo te same. Prawdę mówiąc nie wiem, bo nie uważałem. No ale i blok autopromocji w końcu się kończy, lecz po nim nie zaczyna się wcale film, oj nie. Otóż zaczyna się… drugi blok reklamowy. Reklam tych samych co wcześniej lub innych, nie wiem, bo ze złości jeszcze bardziej nie uważam. W każdym razie widzę w nim sześć reklam telewizyjnych jakichś samochodów oraz siedem reklam telewizyjnych banków i wszystkie na dodatek są takie same i różnią się tylko wyskakującymi gdzieniegdzie cyframi oraz celebrytami wygłaszającymi jakieś niezrozumiałe treści. Leci trochę spożywki, jeszcze trochę farmaceutyków, parę ubezpieczeń i takie tam… Wszystko napierdala na 130 decybeli, najdłuższe ujęcie ma 1,3 sekundy, przed oczami przelatują mi logo, hasła, opakowania, jakiś głos połykający samogłoski każe przeczytać jakąś ulotkę albo skontaktować się z farmaceutą…

Reklama

Jest godzina 20.27 i chyba w końcu nareszcie zaczyna się film. Nawet jeśli, to co z tego? Moja herbata jest już zimna, ja z deka wkurwiony, a to jaki film oglądam od pół godziny, wiem tylko dzięki papierowemu programowi TV (z reklamami) rozłożonemu na moich kolanach. A gdy za kwadrans cała kołomyja powtarza się od nowa, a ja wiem, że to nie po raz ostatni, mam dość. Odpadam. Jestem wykończony. Dawno żaden film mnie tak nie zmęczył.

Zauważam jeszcze tylko nieprzytomnie, że jingle rozpoczynające blok reklamowy, te które wchodzą w środek wystrzału Bruce'a Willisa, one… same są reklamą. Skończyły się już czasy marnowania 5 sekund na wschodzące złote słoneczko z napisem „Reklama”, które później spokojnie mogło sobie zajść. W dzisiejszych czasach tylko stacje, które są passé marnują tyle drogiego czasu antenowego na jakieś tam animacje, latające kółka, falki. Otóż w stacji ze słoneczkiem w logu w jinglu startującym reklamy możemy zobaczyć głównych jurorów innego świetnego programu tejże stacji – gwiazdy skrobią po lodzie, czy coś takiego. Jingiel bloku reklamowego, który sam jest reklamą? Jestem pod autentycznym wrażeniem, pani Nino.

Witamy w cyfrowym świecie XXI wieku. Telewizja istnieje jedynie po to, aby czas antenowy wypełniać blokami komercyjnego gówna. Emisję bloków reklamowych przerywa fragmentami czegoś innego, np. znanego filmu fabularnego. Albo jakiegoś teledurnieju, w którym zajebiści cwelebryci w jury w niezbyt subtelny sposób oceniają uczestników, pokazując im na każdym kroku, że są chujowi i lepiej by było gdyby nie wyściubiali nosa ze swojej wsi. Albo reklamami innych swoich programów tak, abyś ich nie przegapił. I co z tego, że ich nie przegapisz, przecież kiedy usiądziesz do telewizora, aby obejrzeć ten program, zamiast niego zobaczysz co? Reklamy kurwa! Mnóstwo reklam! Reklam od zajebania!

Reklama

Idąc dalej, zapytuję dlaczego by nie pójść dalej? Przecież można by:

  • stworzyć telewizję stricte pod reklamy – TV Reklama – gdzie poza nimi nie byłoby naprawdę już nic innego. A gdyby nawet miałyby pojawić się tam jakieś inne treści, należałoby nadać im formę krótkich spotów z najważniejszymi informacjami wybitymi jak hasło reklamowe. Na przykład dziennik telewizyjny, w którym jedna z wiadomości, brzmiałaby „Katarzyna W. (tu jej zdjęcie), tak zwana Mama Madzi, zabiła swoją córkę (tu jej zdjęcie), albo nie zabiła. Nie wiadomo. Detektyw Rutkowski (tu jego zdjęcie) twierdzi, że nie, a inni, że tak. A ty?”. I podać numer SMS, na który można wysyłać swoje wersje rozwinięcia tej opowieści. Całość miałaby 30 sekund maks. A potem co? Reklamy!
     
  • emitować kilka reklam jednocześnie. Na przykład dzieląc obraz na ćwiartki, tyle że wtedy musiałyby kwestie mówione lecieć na paskach. Albo nawet i nie! Niech wszystkie napierdalają jednocześnie, przecież to i tak działać będzie jak dotąd. Widz nic z tego nie zrozumie.
     
  • emitować reklamy na programach. To znaczy puszczamy „Szklaną pułapkę”, ale zamiast ją przerywać, reklama niech leci w rogu, albo w ogóle centralnie na środku, zagłuszając Willisa. To tylko 30 sekund. Większość Polaków to wytrzyma.
     
  • przerywać reklamami rzeczy dotąd nieprzerywalne, np. dziennik telewizyjny, transmisję pasterki, hymn odśpiewywany przez polskich piłkarzy na Narodowym. Jeśli niezbyt często, ma to szanse powodzenia.
     
  • i teraz najlepsze: przerywać reklamami same reklamy. Oczywiście można domowi mediowemu zaproponować nieprzerywanie reklamy reklamą, ale musiałby za to dopłacić. Nie będzie klienta, który na to nie pójdzie!

Reklama

A gdyby przyszła ci do głowa konstatacja, że coś jest chyba nie tak, i że nie można żyć samymi reklamami, bo przecież istnieje jakieś życie poza nimi, telewizja jest na to przygotowana. Telewizja puści ci tzw. serial, w którym możesz zobaczyć Inne Prawdziwe Życie. Jakąś rodzinę, trochę jak twoją, jakiś dom, nieco piękniejszy od twojego, jakieś ludzkie problemy, prawie takie jak twoje. I ci ludzie mówią do siebie w taki emocjonalny sposób, i mają takie rozterki, że no mówię pani, pani kochana, nie wiem, jak oni sobie z tym poradzą. Ten serial się jakoś nazywa - „P jak plebania, czyli barwy szczęścia na dobre i na złe”, coś takiego, nie ma to większego znaczenia. Życie w nim jest tak pokazane, że każdy by chciał takie mieć. Ten serial to też taka wieloodcinkowa… reklama życia.

Przed 2005 rokiem, pewna telewizja miała przygotowany reportaż na wypadek śmierci papieża. Oczywiście wiadomo jakiego papieża. Gdyby miała przyjść tzw. pilna z Watykanu, tak ją nazywano, to choćby to była 04.35 nad ranem, trzeba było tylko wstawić w początkową planszę datę śmierci, i wio, jedziemy! Jako pierwsza telewizja w kraju leci z 20-minutowym reportażem o śmierci dwie minuty po ostatnim tchnieniu papieża. Na całą Polskę, oglądalność maksymalna. Zanim się ściągnie z domu zaspaną reporterkę, aby mogła się łączyć w trybie pilnym z czerwonym paskiem z Rzymu, my ten reportaż wyemitujemy cztery razy, a co! I dokładnie tak właśnie się to odbyło…

Ale jeszcze lepszy podobno jest Ted Turner i jego telewizja CNN. Mają podobno, a opowiadał to człowiek, który ma prawo to wiedzieć, przygotowany dwugodzinny film na wypadek końca świata. To znaczy, że ludzkość nagle dowiaduje się, że wkrótce przestanie istnieć, bo walnie w nas asteroida, albo jakiś inny potop biblijny nastąpi. Co robi telewizja CNN? Do samego końca nadaje normalny program, przerywany blokami reklamowymi (auuuuuuuu!!!, – Ale po co mi te reklamy, przecież i tak nic już nie zdążę kupić? – Milcz dziwko! Oglądaj!), aby potem, dwie godziny przed końcem świata, nadać ten oto film. Zdjęcia z lotu ptaka, panoramy wielkich miast, delfiny skaczące w oceanie, odłamujące się góry lodowe na Antarktydzie, Aborygeni tańczący nad upolowanym kangurem, Japończycy w swoim stuporze jadący metrem do pracy, i tak dalej pod harfę Andreasa Vollenweidera. Istny łzo-wyciskacz na do widzenia. Abyś, na jedną chociaż chwilę, Boże cię broń, nie odstąpił od swojej świętej plazmy.

Ecce homo.

Dima Słupczyński

zobacz też:

Fizyk stworzył separator kremu z ciastek
Polska szkoła social media
Jadłem psa w Hanoi